Po pierwsze jest oczywiste, że ten jarmark dla mediów i turystów jest czymś schyłkowym i obcym w ciele wielomilionowej metropolii, w której wskutek blokad jest prawdzie trochę więcej korków, ale życie toczy się całkowicie normalnie. Wszak Chreszczatik i tak zawsze był raczej wizytówką na pokaz, a nie rzeczywistym sercem żywego miasta.
Po drugie – gdyby taka była wola władz Ukrainy, to te cyrkowe „barykady” i grupki aktywistów wieszających na namiotach szumne szyldy „centrum”, „koordynacja”, „komendantura” – można by usunąć bez nadmiernego wysiłku i nadużywania przemocy w ciągu najdalej paru godzin. Lunapark na Majdanie jest ewidentnie tolerowany – czyli na coś prezydentowi potrzebny, co potwierdza tezę o podwójnej grze Janukowycza. Także – wciąż prowadzonej grze z Moskwą, tak bowiem można odebrać od dawna planowaną, a przeprowadzoną niby to jako ustępstwo wobec opozycji dymisję premiera Azarowa. Jeśli jego następcą faktycznie zostanie Serhij Arbuzow – oznaczać to będzie, że klan doniecki i prezydent osobiście nie słabną, ale wzmacniają swoje rządy, w dodatku zaznaczając, że będą one sprawowane w mniejszej niż dotychczas (a i tak przecież niewielkiej) pośredniej zależności od Moskwy.
Po trzecie – sami protestujący. Młodzież wydaje się ulegać tym samym hasłom, którymi neutralizowano w Polsce przed 10 laty wyborców centroprawicy. – Jesteśmy wielkim, potencjalnie bogatym krajem, z ogromnym potencjałem, najlepszymi ziemiami, położeniem geopolitycznym do wykorzystania i silnym przemysłem, w dodatku zlokalizowanym w geograficznym sercu Europy. Na pewno odegramy w Unii Europejskiej znaczącą rolę i zajmiemy należne nam miejsce! – opowiadał mi młody chłopak w jednym z namiotów Majdanu. Kiwałem smutno głową, bo to samo słyszałem od takich samych chłopców myślących, że Polska może powiedzieć Unii „tak, ale…”, a potem ograć Brukselę. Podobnie jak w Polsce – ukraiński przemysł, a zwłaszcza rolnictwo stanowią z punktu widzenia Komisji Europejskiej zbędne obciążenie dla obszaru planowanego jako rynek zbytu i źródło taniej siły roboczej. Równie smutno znajome były argumenty socjalne, podnoszone zwłaszcza przez starszych „partyzantów” (jak o sobie mówili, zresztą niekiedy powołując się raczej na Kowpaka, niż na Banderę…). – Oni już z nas zrobili rynek zbytu! Wy w Polsce korzystacie z UE, u was pralka kosztuje 100 euro, a u nas 300. Wiadomo kto kradnie różnicę! – wołali i tak jak Polacy przed dekadą nie chcieli zrozumieć, że stowarzyszenia czy wstąpienie do UE nie oznacza automatycznie, że „będzie jak na Zachodzie”, ani nawet, że dzieci i wnuki będą mogły rzucić się do pracy do „starej Unii” i przesyłać dziadkom zarobione euro jako prawdziwe emerytury.
Euromajdan nie rozwiązuje żadnych realnych problemów Ukrainy i Ukraińców, ani też jednak w istocie ich nie tworzy, będąc tylko narzędziem w rozgrywkach wewnętrznych oraz niemrawej grze, którą trochę od niechcenia zdają się ze sobą prowadzić Moskwa i Waszyngton. To show, w który wierzą już chyba tylko nieliczni polscy telewidzowie – bo już raczej nie manipulujący nimi „dziennikarze” i politycy. Nawet bowiem sami uczestnicy – są tylko elementem typowej dla Ukrainy komercjalizacji życia politycznego – czyli tego, że nikt nic nie robi tu za darmo: od prezydenta, przez oligarchę, tituszkę – po „partyzanta”. Jak więc ten cyrk można traktować poważnie? Oczywiście, to co zdarzy się później – poważne jak najbardziej już będzie, ale dlatego, że będzie to skutek działań profesjonalistów, a nie nisko płatnych amatorów z Euromajdanu i ich nieco wyżej zapewne opłacanych zleceniodawców.
Konrad Rękas
Zapraszam też na Geopolityka.org