Pod koniec czerwca br. podczas Kongresu PiS, prezes Jarosław Kaczyński zapowiedział wypowiedzenie unijnego pakietu energetyczno-klimatycznego i przywrócenie węgla jako podstawowego surowca energetycznego Polski. – Unia Europejska nie powstała po to, aby przeszkadzać krajom, które nadrabiają historyczne zapóźnienia. A ten pakt przeszkadza – powiedział Kaczyński. – To, że jedynym terenem, który ma w UE przywileje, to jest teren byłego NRD, to jest drwina z zasad Unii. My się na to nie zgadzamy – dodał. Czyżby zapomniał, że to właśnie za rządów PiS negocjowano pakiet, a śp. prezydent Lech Kaczyński sam przyznał, że zgodził się na unijną politykę klimatyczną „z punktu widzenia Polski ryzykowną”?
Kto kłamie?
Podczas konwencji PO premier Tusk przypomniał o podpisie tragicznie zmarłego prezydenta i powiedział, że to ekipa Kaczyńskiego zgodziła się na pakiet klimatyczny w najgroźniejszej dla Polski wersji „hard”. Stwierdził też, że słowa Jarosława Kaczyńskiego to „przekłamywanie rzeczywistości” i dodał, że Polska podjęła bój o to, żeby zmienić warunki wspomnianego pakietu. Premiera Tuska poparł Leszek Miller, szef SLD. – To Donald Tusk ma rację w sporze dotyczącym pakietu klimatycznego. Pierwsze podpisy ze strony polskiej zostały złożone w tej sprawie za czasów braci Kaczyńskich – powiedział Miller na antenie TVN24. – W grudniu 2008 roku to Donald Tusk podpisywał kolejne zobowiązania, jednak pierwsze podpisy ze strony polskiej zostały złożone [w 2007 roku – TC] za czasów braci Kaczyńskich – podkreślił Miller. – To właśnie rząd PiS odpowiada za jego przyjęcie w kształcie niekorzystnym dla Polski. W konkluzjach po spotkaniu Rady ds. Środowiska, w którym uczestniczył polski minister z ramienia ówczesnego rządu, postanowiono, że najwyższe koszty będą ponoszone przez państwa wykorzystujące nośniki energii wytwarzające największą ilość dwutlenku węgla – mówił w marcu br. Tusk. Jak zaznacza KPRM, rządowi udało się uzyskać dla energetyki okres przejściowy, dzięki czemu do 2020 roku elektrownie mogą otrzymywać część pozwoleń emisyjnych za darmo, dzięki czemu polska gospodarka zaoszczędziła 60 mld zł.
Politycy PiS twierdzą, że prezydent Lech Kaczyński wyraził zgodę na pakiet, ale na innych warunkach, a dopiero premier Tusk w grudniu 2008 roku wynegocjował pakiet w takim kształcie, w jakim teraz jest. – Rozumiem, że Donald Tusk bardzo się wstydzi, że zgodził się na pakt klimatyczny, ale czy musi zrzucać winę na zmarłych? Czy musi wmawiać ludziom winę mojego brata? – odpowiedział Tuskowi Kaczyński. – To jest nieprawda i chcę tutaj powiedzieć: wstyd panie premierze, trzeba trochę godności! – dodał. Poprał go prof. Jan Szyszko, poseł PiS i były minister środowiska. – Premier albo nie rozumie, co zrobił, przyjmując pakiet klimatyczno-energetyczny, albo nie ma pojęcia, na jakich zasadzać ma działać. To ewidentne działanie na szkodę kraju – mówił prof. Szyszko w wywiadzie dla portalu Stefczyk.info. – Dlatego należy wyraźnie powiedzieć, że winę za przyjęcia pakietu klimatycznego ponosi premier Donald Tusk – dodał. Krzysztof Szczerski, poseł PiS i były wiceminister spraw zagranicznych, dowodził z kolei, że gdy porówna się zapisy pakietu klimatyczno-energetycznego z 2007 roku, który do dalszych negocjacji dostał rząd Tuska, to był to „pakiet bezpieczny”. Według Szczerskiego dopiero potem rząd Tuska popełnił „serię błędów”, m.in. zgodził się na zły rok bazowy, doprowadził do klęski konferencji klimatycznej w Poznaniu oraz zgodził się na powołanie w Komisji Europejskiej odrębnego komisarza ds. klimatu. Prof. Szyszko zaznaczył, że premier Tusk zgodził się, aby Komisja Europejska, zdominowana przez Niemcy, Francję oraz Wielką Brytanię, sama renegocjowała ustalenia pakietu, „wprowadzając korzystne dla siebie rozwiązania”. – Z punktu widzenia konwencji klimatycznej Polska powinna odnieść korzyści finansowe, gdyż dokonała redukcji emisji gazów cieplarnianych. Oznacza to, iż unijna „stara piętnastka” powinna wypłacić Polsce pieniądze, natomiast pakietem klimatycznym odwrócono tę sytuację i nasz kraj musi ponieść koszty z nim związane – stwierdził Szyszko. – Proszę zwrócić uwagę, iż 90 procent złóż węgla znajduje się na terenie Polski. Pakiet blokuje użycie tego surowca – dodał. – Premier Tusk pokazał, że w sposób oszczędny gospodaruje prawdą. Niezawetowanie pakietu w grudniu 2008 roku i sprowadzenie na nasz kraj podwyżek energii, to nie jest wina nikogo innego tylko Donalda Tuska – mówił w 2010 roku Mariusz Błaszczak, szef klubu PiS.
Już w styczniu 2012 roku Klub PiS przygotował projekt uchwały, w którym domagał się od rządu Donalda Tuska renegocjacji pakietu klimatyczno-energetycznego. – Pakiet klimatyczno-energetyczny, poprzez przyjęcie zapisów szczegółowych zmieniających duch Konwencji klimatycznej i Protokołu z Kioto stanowi zagrożenie dla naszej gospodarki i co za tym idzie, dla standardu życia obywateli – napisano w projekcie uchwały. Według projektu pakiet „w sposób niezwykle szkodliwy pomija osiągnięcia Polski w zakresie redukcji emisji gazów cieplarnianych [w latach 90. – TC], promując z kolei inne państwa UE, które takich zobowiązań nie dopełniły”. Prof. Jan Szyszko powiedział, że egzekwowanie założeń pakietu może doprowadzić do wzrostu ceny energii elektrycznej w Polsce nawet o 100 procent.
W rzeczywistości unijny pakiet klimatyczno-energetyczny został wynegocjowany szczycie UE w marcu 2007 roku za rządów PiS i prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Te ustalenia stały się dopiero podstawą do dalszych negocjacji i zatwierdzenia pakietu. Został on następnie zatwierdzony w grudniu 2008 roku za rządów koalicji PO-PSL. Na czym polega problem? Chodzi głównie o rok bazowy, od którego liczy się skalę redukcji emisji dwutlenku węgla. W konkluzjach Rady Europejskiej z 2007 roku tym rokiem był 1990, co dla Polski było bardzo korzystne, bo nasz kraj, likwidując ciężki przemysł po 1989 roku, automatycznie doprowadził do znacznej redukcji emisji gazów cieplarnianych. I właśnie na taki zapis zgodził się w marciu 2007 roku prezydent Lech Kaczyński. – Gdyby go pozostawiono [zapis o 1990 roku jako roku bazowym – TC], nie byłoby w ogóle kłótni o pakiet! Politycy zapewne byli przekonani, że nie ma się czym przejmować. Problemy zaczęły się w roku 2008, gdy UE jako rok bazowy zaczęła forsować rok 2005 – stwierdził w „Super Expressie” dr Marek Chabior, wiceprezes Stowarzyszenia Klimatologów Polskich. To w 2009 roku Europarlament przyjął skrajnie niekorzystną dla Polski wersję pakietu, w którym rok 2005 przyjęto za początek liczenia redukcji emisji CO2, co było wynikiem ustaleń przyjętych na szczycie Unii w grudniu 2008 roku. Co więcej, od 2008 roku Ministerstwo Środowiska zamiast przeciwdziałać potencjalnym skutkom wejścia w życie pakietu, bezkrytycznie zaczęło go wdrażać!
Na skutek wdrożenia pakietu już w ciągu najbliższych lat dojdzie do skokowego wzrostu cen energii elektrycznej i ciepła, a co za tym idzie – znacznego obniżenia życia Polaków. Justyna Woźniak z Instytutu Górnictwa Politechniki Wrocławskiej ocenia, że cena energii elektrycznej z powodu konieczności wykupu pozwoleń na emisję CO2 w przypadku gospodarstw domowych zwiększy się o około 66 procent, a w przypadku przedsiębiorstw – o 36 procent. Polska gospodarka straci też kilkaset tysięcy miejsc pracy, głównie w tzw. branżach energochłonnych. Sam Donald Tusk szacuje koszt wprowadzenia pakietu na 60-80 mld zł.
Unii ciągle mało
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze przegłosowany właśnie w Parlamencie Europejskim tzw. backloading. Komisja Europejska doszła bowiem do wniosku, że cena pozwoleń na emisję CO2 spadła do zbyt niskiego poziomu i przemysłowi bardziej będzie się opłacało wykupywać pozwolenia na emisję gazów niż inwestować w zielone technologie. W związku z tym urzędnicy z Brukseli zdecydowali, że „ściągną” z „rynku” handlu emisjami CO2 900 milionów pozwoleń, co automatycznie powinno podnieść ich cenę. Co ciekawe, propozycja Komisji przeszła w Europarlamencie dopiero, gdy przedstawiono ją po raz drugi w nowym opakowaniu (to już chyba unijna świecka tradycja, że głosuje się zawsze do skutku). Parlament Europejski 16 kwietnia br. już raz odrzucił propozycję Komisji, jednak unijny rząd nie mógł pogodzić się ze swoją porażką i doprowadził do ponownego głosowania. – Po raz kolejny mamy do czynienia z próbą administracyjnego sterowania systemem, który miał być projektem opartym o reguły rynkowe – skomentował Bogusław Sonik, europoseł z PO.
Na backloadingu Polska może stracić nawet ponad 4 mld zł przychodów do budżetu w latach 2013-2020. Do tego należy doliczyć miliardowe koszty, które poniesie przemysł oraz wzrosty cen energii, które zostaną przerzucone na konsumentów. To uderzenie nie tylko w energetykę, szczególnie tę opartą na węglu (w krajach tzw. starej Unii w stosunkowo niewielkim stopniu produkuje się energię z węgla), ale także w produkcję cementu, gipsu, papieru, chemii czy nawozów sztucznych dla rolnictwa. Prowadzi do pogorszenia się konkurencyjności przede wszystkim energochłonnych branż. Zdaniem ekspertów backloading dla całej Unii oznacza stratę ponad 2,5 miliona miejsc pracy i potencjału gospodarczego 30 tysięcy przedsiębiorców. – To oznacza podwyższanie cen energii, wyższe koszty działalności gospodarczej, w szczególności w przemyśle energochłonnym. To oznacza utratę konkurencyjności, potencjalną utratę miejsc pracy. Skutki gospodarcze polityki klimatycznej Unii Europejskiej są naprawdę bardzo niedobre już dzisiaj, a zaostrzanie jej w dobie kryzysu jest skrajną nieodpowiedzialnością – stwierdził Konrad Szymański, europoseł PiS.
Zdaniem ekspertów, skutkiem wprowadzenia backloadingu będzie wzrost ceny pozwolenia na emisję tony CO2 z 2,7 euro do 30 euro. Backloading oznacza też negatywny wpływ na budżety państw ubiegających się o możliwość przydziału bezpłatnych uprawnień, w tym Polski. Strata byłaby kompensowana podwyżką cen energii, a koszty zostałyby przerzucone oczywiście na konsumentów. Zdaniem Adama Gierka, lewicowego europosła, backolading oznacza ogromne kłopoty gospodarcze nie tylko w Polsce, ale i w takich krajach, jak Bułgaria, Estonia, Rumunia, Czechy, Litwa, Słowacja, Grecja. – Stracą wszyscy, którzy emitują więcej na 1 MWh (Polska emituje 1 tonę/MWh) – twierdzi Gierek. Zyskają natomiast najbogatsze kraje Unii – te, w których emisja przemysłowa dwutlenku węgla na 1 MWh jest poniżej 0,5 tony.
Sprawa nie jest jednak jeszcze przesadzona. Wejście w życie backloadingu wymaga zgody Rady Europejskiej, a decyzja ta będzie podejmowana kwalifikowaną większością głosów. Oznacza to, że Polska, działając sama, nie może zablokować proponowanych przez Komisję Europejską zmian. Aby nie dopuścić do urzeczywistnienia backloadingu, polscy politycy muszą szukać sprzymierzeńców. – Jest szansa, że Niemcy nie zdecydują się przed wyborami do Bundestagu na poparcie backloadingu, w obawie przez ich wpływowym lobby przemysłowym i razem z Polską oraz innymi krajami przynajmniej do jesieni nie dadzą zielonego światła dla tej inicjatywy – antycypuje Izabela Albrycht, prezes Instytutu Kościuszki.
Celem zarżnięcie gospodarki
Tymczasem jak uważa prof. Adam Gierek, potrzeba ograniczania emisji CO2 przestała być tematem wymagającym jakiejkolwiek wiarygodności naukowej. Stała się za to motywem politycznym inspirowanym interesami licznej grupy lobbystów. Jego zdaniem „ratujące klimat” regulacje to nic innego, jak ukryty protekcjonizm ze strony niektórych państw Unii. Europa emituje około 10 procent światowego antropogenicznego dwutlenku węgla i wskaźnik ten ciągle maleje w miarę globalnego wzrostu emisji, głównie w krajach BRICS. – Nawet jeśli się przyjmie, że istnieje jakiś wpływ emisji CO2 na klimat, z czym generalnie się nie zgadzam, to 20 procent czy nawet 30 procent ograniczeń od tych 10 procent stanowi minimalny ułamek emisji globalnej, co w skali świata nie może niczego zmienić – pisze Gierek. W grudniu 2012 roku został przyjęty przez ONZ raport Międzynarodowego Panelu ds. Zmian Klimatycznych, który stwierdza, że głównymi czynniki zmian klimatycznych na Ziemi są zmiany promieniowania słonecznego i kosmicznego. Udział dwutlenku węgla w tzw. efekcie cieplarnianym szacuje się na 2-5 procent, z czego na działalność człowieka wypada zaledwie 1,23 procent! Oznacza to, że gdyby przyjąć najbardziej niekorzystne współczynniki, to obniżenie przez UE emisji CO2 o 30 procent oznacza, że działanie to zmniejszy efekt cieplarniany o… 0,001845 procenta! Równocześnie zarzynając unijne gospodarki. Z kolei jak wyliczył jeden z blogerów, zajmujący się tą tematyką, polskie elektrownie węglowe mają 0,00006-procentowy wpływ na ziemski klimat. Nie wspominając o tym, że coraz więcej naukowców jest zdania, że bardziej od globalnego ocieplenia należy spodziewać się globalnego oziębienia.
Widać celem urzędników z Brukseli jest chyba całkowite zrujnowanie unijnej gospodarki, bo szykują jeszcze większe ograniczenia. Na drugi unijny pakiet energetyczno-klimatyczny składać się będą nowe cele redukcji emisji dwutlenku węgla do 2030 roku, nowe cele odnawialnych źródeł energii czy kompletnie oderwany od rzeczywistości i pozbawiony sensu program CCS (system wyłapywania i podziemnego magazynowania dwutlenku węgla). Plany UE na rok 2050 są jeszcze bardziej katastrofalne. Zdaniem Krajowej Izby Gospodarczej, koszty i skutki wprowadzenia unijnej „Energetycznej mapy drogowej 2050”, nad którą już pracuje Komisja Europejska, spowodują istotne pomniejszenie PKB, utratę rentowności wielu branż gospodarki (energetyka, hutnictwo, górnictwo, przemysł chemiczny, cementowy i wapienniczy, przemysł papierniczy, producenci wyrobów z drewna i sprzętu AGD) i utratę 800 tysięcy miejsc pracy w Polsce. Wszystkie scenariusze prowadzą do wzrostu udziału kosztów energetycznych w PKB – z 10,5 procent w 2005 roku do 14-15 procent, wzrostu cen energii elektrycznej o 50 procent w porównaniu do roku 2005 i podobny wzrost kosztów energii w budżetach domowych. Z danych KIG wynika, że koszty, jakie poniesie Polska, wdrażając unijną politykę klimatyczną wyniosą 5 mld zł w 2015 roku, a od 2030 roku – 22 mld zł rocznie. Tymczasem w listopadzie odbędzie się w Warszawie, kosztująca polskich podatników co najmniej 100 mln zł, ONZ-owska konferencja klimatyczna.
Tomasz Cukiernik
*Niniejszy artykuł został opublikowany w nr 29-30 tygodnika “Najwyższy CZAS!” z 2013 r.