Są to spostrzeżenia najzupełniej oczywiste i niewymagające nawet odpowiedniego nastawienia ideowo–politycznego. Tymczasem mamy do czynienia z wysypem analiz, które jedno z rozpaczą, inne z nieskrywanym zadowoleniem wieszczą koniec jakiegoś zjawiska cywilizacyjnego, z jakim rzekomo mieliśmy do czynienia. Zarówno żal jednych, jak i radość drugich są zdecydowanie przedwczesne.
Unifikacyjnej roli nie spełniła nawet współczesna postkultura Zachodu. W swoim życiu zdarzało się mi się przebywać dłużej w ośrodkach o dużych skupiskach różnego typu imigracji pozaeuropejskiej. W Londynie szedłem dzielnicą zamieszkałą przez starych, jeszcze może kolonialnych przybyszy z Azji. Tam świat płynął własnym rytmem, a intruz był ignorowany, lub co najwyżej obrzucany spokojnym spojrzeniem mówiącym „zniknij, my nie chcemy twojego świata, ty nie należysz do naszego, nie istniejemy dla siebie, szejtanie”. Dla niektórych takie obrazki miały być dowodem na rzekomą słabość „starego świata”, polegającą na jego niezdolności do asymilowania przyjezdnych. A co się zmieniło w „nowym świecie”? Pod Paryżem czy Marsylią widziałem błyszczące między blokowiskami złote łańcuchy i ciemne oczy skażone myślą „nie wiemy kim jesteśmy, ani skąd pochodzimy, ale ciebie nienawidzimy na pewno!”: ani Algierczycy, ani Francuzi, ani nawet nie gangsterzy z filmów, na których te wilczęta pozowały. Wiedzieli tylko, że mają noże, a wkrótce karabiny, a postświat interesował ich tylko jako obiekt użycia i potencjalnego zniszczenia.
Co paradoskalne, w dziejach prawdziwe „stopy” niekiedy się udawały, pewne ich elementy widoczne są w specyficznym tworze, jakim jest Ameryka Łacińska. Innym, lepszym nawet przykładem jest… Rosja, w Polsce zupełnie pod tym względem nieznana, czy raczej nierozumiana. Wszak to, co my nazywamy pogardliwie „mongolską skazą” na duszy rosyjskiej, jest właśnie owocem skutecznego spojenia w jedno dawnego pierwiastka słowiańskiego z etnosami napływowymi, m.in. faktycznie tatarskim, czy syberyjskim. Wbrew pozorom zaś nie w pełni temu „ideałowi” odpowiadają Stany Zjednoczone, gdzie do rzeczywistej mieszanki całkowicie obcych kultur w istocie nie doszło, przy czym coś do powiedzenia na ten temat mogą mieć zarówno Indianie, jak przede wszystkim Latynosi…
Nazywanie agresji narastającej w wymieszanych społeczeństwach (które nawet nimi nie są, jakie to bowiem społeczeństwo, które łączy tylko ta sama kasa zapomogowa i to z dwóch przeciwnych końców systemu?) „końcem wielokultorowości” jest całkowitą pomyłką, wynikającą z brania za rzeczywistość propagandy i nowomowy. „Wielokultorowość” może bowiem (do pewnego stopnia i w określonych warunkach) istnieć jedynie jako przypadek w miarę pokojowej koegzystencji grup wywodzących się z różnych kręgów kulturowych, nie zaś jako owoc jakiejś pseudoewolucji prowadzącej do stworzenia nowej świadomości nowego człowieka. Jednostka taka może wprawdzie zostać pozbawiona korzeni i dotychczasowych więzi, jednak nowych raczej nie nabędzie, może poza konsumpcyjnymi. Wyjątki od tej reguły (zarysowane wyżej, jak i w Polsce nostalgicznie łączone niekiedy nieco na wyrost ze wspomnieniem Rzeczypospolitej Obojga Narodów) wymagają zaistnienia bardzo sprzyjających warunków, przede wszystkim braku konfliktu interesów, nieistnienia zbyt silnych sprzecznych tabu kulturowych, a niekiedy również wystąpienia zagrożenia zewnętrznego.
Postkultura zachodnia próbowała sztucznie stworzyć takie warunki, socjalem niby to niwelując konflikty ekonomiczne; niszcząc stare nakazy kulturowe, czy religijne by ukrywać zbyt rażące sprzeczności; wreszcie szukając wrogów tego pseudoświata. Ponieważ (o czym przekonano się nieco zbyt późno) funkcji tej nie mogą już dalej pełnić przywódcy wywodzący się z kręgów, z których przybywa nowa krew antyświata – zdecydowano się na kreowania wroga, który jest (by zacytować klasyka) „swój, ale nie nasz”. Wroga takiego właśnie, jak Breivik, którego mózg wypełniła mieszanka najprzeróżniejszych prawd, półprawd, fałszów i chorych ocen, a więc będącego idealnym wręcz produktem antyświata, sądzącym jednocześnie, iż jest jego antytezą. Jeśliby więc nawet uznać, że mityczna „wielokulturowość” kiedykolwiek zaistniała, to właśnie znalazła nie tyle swój upadek, co raczej triumf: zyskała oto bowiem wroga, dzięki któremu znowu będzie próbowała tworzyć „nowego człowieka”. W istocie zaś stworzyła go sama, dzięki dekadom pracowitej aktywności tych wszystkich, którzy dziś tak obłudnie płaczą nad ofiarami z Utøya.
Konrad Rękas
A propos wielokulturowosci (http://www.bladi.net/ramadan-france-2011.html)
Dobry tekst. Warto to zaznaczyc, bo coraz rzadziej takie sie tu teraz pojawiaja.