Wojciech Karpiński miał osobiste powody, żeby napisać książkę o Henryku Krzeczkowskim, swoim przyjacielu („Henryk”, Zeszyty Literackie). Istniały też racje obiektywne, żeby taka książka powstała. Książka zaciekawia bohaterem, a także ze względu na autora. Karpiński jest pisarzem niezależnym w swoich poglądach i swoim smaku literackim, w dzisiejszej Polsce nie widzę wielu, którzy byliby jak on zdolni do czynienia równie trafnych i głębokich rozpoznań w dziedzinie kultury. Jednego tylko nie pochwalam u tego wielbiciela Miłosza: odwraca się od fałszu i brzydoty, nie toczy z nimi wojny, nie napisałby „Zniewolonego umysłu” ani nawet „Widzeń nad Zatoką San Francisco”. Zadanie, jakie sobie postawił, pisząc „Henryka”, nie wymagało angażowania wszystkich jego talentów intelektualnych. Było względnie proste.
Henryk Krzeczkowski wniósł do piśmiennictwa polskiego przede wszystkim swoje znakomite przekłady, głównie z języka angielskiego, ale dla wielu – a może niewielu – w tym dla mnie, ważne były jego artykuły drukowane w „Tygodniku Powszechnym”. Na jakie tematy? Niełatwo odpowiedzieć: o literaturze, ale była ona dla niego swoistym środkiem poznania znaków czasu, aparatem prześwietlającym sprawę narodową, politykę, przemiany religijne, swoistym USG kultury. Przy pierwszej lekturze wychwyciłem przede wszystkim jego nastawienie polemiczne nie w stosunku do osób, lecz do „izmów”. Wrogiem był progresizm w swoich licznych przebraniach, przedmiotem życzliwego zainteresowania polska historia i kwestia narodowa. Dostrzegało się od razu, że jego katolicyzm nie był soborowy, można było mieć pewność, że wolałby msze po łacinie. Był to głos na tyle odmienny od tonacji powszechnej, że chciałem poznać autora. Poznałem go dzięki Marcinowi Królowi i właśnie Wojciechowi Karpińskiemu, którzy byli jego bliskimi przyjaciółmi.
Karpiński przypomina w „Henryku” atmosferę moralną i umysłową, jaka panowała w tamtym czasie (lata 60., 70.). „Język panujący wówczas w Polsce, w książkach, w gazetach, w filmach wydawał mi się fałszywy, zarówno ten »oficjalny« wyznaczany przez partyjną komunistyczną ideologię, jak i ten nieoficjalny, lekko opozycyjny wobec ortodoksji (to właśnie określałem na własny użytek »duchem SPATiF-u«). Nie odnajdywałem bliskiego sobie języka w głośnych wtedy dziełach krajowych literatów. Książek na temat historii, zwłaszcza najnowszej wydawanych w kraju wówczas (…) po prostu nie brałem do ręki”. Mając za sobą inne doświadczenie życiowe, odczuwałem dokładnie tak samo. Poglądy przyciągały mnie do nich, ale największą ulgę dawało to, że można było mówić z nimi otwarcie, co się myśli, i liczyć na zrozumienie, bez stosowania tych nudzących asekuracji językowych nie do uniknięcia nawet w towarzystwie światłych rewizjonistów partyjnych czy nauczycieli akademickich. Jakie to dziwne – powiedziałem do Krzeczkowskiego – że przy tak krańcowo odmiennych biografiach mamy tyle zbieżnych poglądów. „Wszystkie polskie biografie są w gruncie rzeczy podobne”, odpowiedział niezbyt trafnie.
Moja przynależność do PZPR nie była jednak bez konsekwencji w tym gronie, jeśli chodzi o poglądy polityczne. Mój program, że tak to umownie nazwę, polegał na sprzyjaniu emancypacji państwa od ideologii marksistowskiej i ideologicznego „kleru”, czyli aparatu partyjnego. Oni chcieli, aby totalny ustrój został totalnie obalony, a moje rozróżnienia uważali za czysto werbalne. Nie tyle mieli mi za złe przynależność do partii, co było im z tego powodu przykro. Kiedyś w Niemczech zachodnich fizyk Heisenberg znalazł się pod ostrzałem gazet z powodu przynależności do NSDAP, o której sobie przypomniano. Krzeczkowski powiedział do mnie: należysz do NSDAP, zastanów się, co cię może spotkać. Nie przejąłem się tą przestrogą: PRL nie wywołała wojny, nie najechała innego kraju i swojego nie wystawiła na zburzenie. Oczywiście myślałem naiwnie, bo gdy dochodzi do wymierzania „sprawiedliwości historycznej”, fakty nie mają znaczenia. Krzeczkowski był integralnym antykomunistą, Karpiński jeszcze bardziej, Marcin Król również, ale w jego przypadku występował i chyba nadal występuje pewien niuans: w jego poglądach zauważa się lekkie odchylenie ludyczne, popadanie w nastrój bliski ironii. Nie został stworzony na dobrego członka jakiejkolwiek partii. Tak mi się zdaje, ale minęło już zbyt dużo czasu, żeby być pewnym w takich ulotnych kwestiach. Krzeczkowski tym się różnił od byle jakich opozycjonistów, że miał duży zasób kryteriów i do różnych faktów dobierał różne kryteria, a nie jedno kryterium do wszystkiego. (Ta zaleta umysłu jeszcze wyraźniej występowała u Stefana Kisielewskiego, nienaśladowanego pod tym względem przez swoich zwolenników).
Henryk czynił rozróżnienia w tzw. opozycji demokratycznej. W stosunku do KOR-u był nieufny, nie lubił tych ludzi, dziś widzę, że miał rację. Powiedział mi kiedyś: to nie dla nas, oni chcą władzy, a my (tzn. on i ja) lubimy dłużej pospać. Polityk musi być na nogach od świtu. Zdziwiło mnie, że przypisał tym KOR-owcom myśl, że mogą zdobyć władzę.
Henryk wyrażał się często w mowie i piśmie w sposób paraboliczny, gnomiczny i posługując się własnymi idiomami, jak owo „nie dajmy się zwariować”. Czy potrafiłbym dziś zdefiniować różnice filozoficzne między nami? Poprosił mnie o napisanie dla „Tygodnika” recenzji z jego książki „Po namyśle”. Jak mi mówiono, recenzja była dobra jako promocja książki, ale bardzo upraszczająca poglądy autora. On był – ogólnie biorąc – religijnie zorientowanym konserwatystą narodowym, ja polemizowałem z pozycji racjonalizmu i zacytowałem Chestertona: to nie religia w pierwszym rzędzie pada ofiarą przemian współczesnej świadomości, lecz właśnie myśl racjonalna. Jasne, czego należy bronić, a co da sobie radę samo.
Był snobem, ale przejawiało się to jak gdyby w cudzysłowie. Mówiąc dzisiejszym językiem, była to słabostka ocieplająca jego wizerunek. Zygmunt Hertz pisał w liście do Miłosza: „Zabawny facet, tylko w końcu zaczynasz mieć w głowie mętlik – dużo gada i zawile. Ja się nie orientuję po jakimś czasie czy Stefuś to Kisiel, czy Wyszyński, a w Bubach, Lalach i Dziubach – całkiem nie. Nie wiem, która Esterhazy, a która Radziwiłłowa”. Zdaje się, pisze dalej Hertz, że ma bzika na punkcie arystokracji i katolicyzmu. „Ale to niewątpliwie inteligentny człowiek”, robiący bardzo dobre wrażenie.
Henryk Krzeczkowski naprawdę nazywał się Herman Gerner. Pochodził ze Stanisławowa, z komunizującej rodziny żydowskiej. W roku 1941 uciekł przed Niemcami do Rosji. Dziś historycy od dziejów najnowszych przekręcają fakty jak w czasach, gdy Wojtek Karpiński nie brał do ręki krajowych książek historycznych; w „Gazecie Wyborczej” (dodatek „Ale Historia” nota o „Henryku”) piszą, że został wywieziony. Rodzina, która nie została „wywieziona”, wszystka zginęła. Herman Gerner wstąpił do armii Berlinga, odbył kurs w szkole oficerskiej w Riazaniu i następnie służył w wywiadzie do 1950 r. Szpiegował także na Zachodzie. Ceniono jego inteligencję i szybko awansował. Opuścił wojsko jako major, mając lat 30.
Obóz polityczny, do jakiego należał, ma historyczną zasługę odtworzenia państwa polskiego po całkowitym jego rozbiciu przez Niemców. Temu państwu narzucono „kremliński komunizm” z jego sekciarską utopią i brutalnymi metodami rządzenia. Nieprędko zaczął łagodnieć. Polacy nadal żyją w tym państwie od Bugu do Odry i Nysy i tylko ustrój się zmienił. Łatwiej zmienić ustrój, niż stworzyć państwo. Wysokie mniemanie o swojej roli obecnie rządzących jest śmieszne.
Terror po wojnie rozszalał się także w korpusie oficerskim, a zwłaszcza tam, i Krzeczkowski miał aż za dobre powody do wycofania się z wojska. Przeszłości należy się sprawiedliwość. „Tak oto złe, gdy przeminie, staje się dobrym”, napisał najmądrzejszy król Polski Stanisław August Poniatowski.
Duży oddział polskich żołnierzy z armii Berlinga szedł dwójkami gościńcem, a my – ja z bratem pięcioletnim – staliśmy w furtce i każdej dwójce mówiliśmy dzień dobry. Wiejskie wychowanie. Anders na białym koniu nie dałby nam wtedy więcej radości.
Bronisław Łagowski
Tekst ukazał się pierwotnie na stronie Tygodnika „Przegląd”:
http://www.tygodnikprzeglad.pl/metamorfozy/