Bo tu nie ma fikcji, bo nadanie kliku osobom występującym w tekście pseudonimów, typu Powiatowy (Kuba Wojewódzki), czy Liz (Tomasz Lis), a nawet sobie (Rafalski) – to zabieg raczej kosmetyczny. Ale z drugiej strony nie jest to też typowy dziennik polityczny, bo forma w jakiej autor podał to czytelnikowi nie jest jednak formą dziennika. Czy to zabieg słuszny? To rzecz gustu – literackość tekstu nie zabija politycznego i kronikarskiego wymiaru tej książki, a wielu może się to nawet podobać.
Publicystka Rafała Ziemkiewicza jest raczej powszechnie znana, nie znajdziemy więc w tej powieści żadnych sensacji. O wiele ważniejsze są dosyć odważnie podane uczucia pana redaktora, co już może nieco zaskakiwać. Chodzi tu przede wszystkim o ujawienie intymnych stron życia osobistego (Ziemkiewicz jest po raz drugi żonaty), czy zmagania z zaczątkami cukrzycy. Ta część powieści ma trochę charakter egzystencjalny, może nawet nieco filozoficzny. 45-latek, który osiąga wiek, kiedy trzeba już zastanawiać się nad swoim dorobkiem, nad sensem życia i kiedy jest już górki, a nie pod górę. To wiek, kiedy mężczyzna staje się „zgredem”. Bo „zgred” to właśnie Ziemkiewicz.
Ten rys filozoficzno-egzystencjalny nie jest jednak dominujący, jest tłem do pełnej pasji narracji stricte politycznej. „Zgred” jest tak naprawdę pamfletem na polską rzeczywistość. Autor ma poczucie przegranej, zdaje sobie sprawę, że jego walka o Polskę, o jakiej marzył – jest walką z wiatrakami. Co prawda michnikowski Salon został pobity, ale na jego miejsce wyrosła Ferajna – czyli Platforma Obywatelska. PiS, ze swoim programem sanacji Polski przegrał. Ziemkiewicz o tym wie, wie też, że Polacy w swojej większości nie chcą rewolucji, także tej moralnej. Mimo to nie chce się z tym pogodzić. I tutaj, przez wszystkie karty powieści przewija się stary przyjaciel – Irek. Obecnie jest posłem PO, ma swoje poglądy, kiedyś zbieżne z poglądami Ziemkiewicza. Kim naprawdę jest (był) Irek? Chodzi najprawdopodobniej o Arkadiusza Rybickiego (Arama), bo zgadza się to, że stał się krytykiem IPN-u, a potem zginął w samolocie Tu-154 pod Smoleńskiem, ale może to tylko uosobienie dylematów samego autora. W każdym razie Irek co jakiś czas przekonuje Rafalskiego, że jego postawa wymaga rewizji. Jest swego rodzaju kusicielem podsycającym z Ziemkiewiczu jego wątpliwości co sensu wybranej drogi. A wątpliwości jest coraz więcej, i Rafalski już sam nie wie, co mu mówi Irek, a do czego on sam doszedł. Warto zacytować w tym miejscu większy fragment. Irek przekonuje przyjaciela:
„Minęło dwadzieścia lat i międzynarodowa koniunktura się kończy. „Sam o tym piszesz" powtarza co i raz, „a nie wyciągasz wniosków”. Pro¬jekt unijny stracił rozpęd, Europa wraca do polityki kongresu wiedeńskiego, „koncertu mocarstw”, a Rosja wróciła do sił i do racjonalności, pogodziwszy się z rolą sprzymierzonego z Zachodem mocarstwa regionalnego. Warunki dilu są wciąż negocjowane, ale samo jego zawarcie — przesądzone. O pory¬wie niesienia na wschód demokracji liberalnej, za Odrę, Bug i Dniestr, coraz dalej, dawno zapomniano, a krach bankowy i klapa „pomarańczowej rewolucji” przypieczętowały spra¬wę. Także dlatego, że sama demokracja liberalna pozostaje na Zachodzie religią panującą już tylko w sferze symboli — tak naprawdę imponuje dziś zachodnim elitom, nawet tego prze¬sadnie nie ukrywają, autorytaryzm, głównie chiński, ale trochę także ten putinowski. Tam władza nie musi brnąć w wybor¬cze obietnice, nie musi przekupywać całych grup społecznych socjalem ani cofać się przed koniecznymi reformami w lęku przed zrewoltowaną ulicą, więc tam nie ma problemu roz-dętych deficytów budżetowych, nie grozi plajta, interesy idą pełną parą, indeksy giełdowe szybują — i tam, tylko tam, są poważni partnerzy do rozmów”.
I dalej: „Widzimy to tak samo? Nie mam innego wyjścia, muszę ski¬nąć głową. No więc teraz — Polska. Ile się udało, to się zgodzimy, ile się nie udało, też mniej więcej wiemy, a kwestię, czy mogło pójść lepiej, wszystkie: że Okrągły Stół, michnikowszczyzna, wojna na górze, lustracja i tak dalej, aż do Tuska, zostaw historykom. Przez dwadzieścia lat, tak przed wojną, jak i teraz, nie udało się społeczeństwu wytworzyć stabilnej elity politycznej ani nawet mechanizmów jej wyłaniania. Krytykujesz Tuska, że panuje, zamiast rządzić, balansuje między koteriami, sitwami, mafiami — dobrze, a co ma robić? Widziałeś po Kaczorze, jak się kończy wypowiadanie im wojny. Zwłaszcza, gdy, jak w osiemnastym wieku, każda z nich może w dowolnej chwili przeciwko włas¬nemu państwu dostać wsparcie od któregoś z obcych mocarstw. Nie ma innej elity państwowej niż ta, która jest. Może się kiedyś uda wychować nową, ale to będzie kiedyś, a dziś trzeba rządzić w oparciu o nią, i robić wszystko, by pozostać w sferze niemieckiej, a nie rosyjskiej. Bo sojusz z Gruzją, Litwą i Ukrainą pod patronatem USA to mrzonka totalna”.
Analiza zbieżna jest w wielu punktach z poglądami samego Rafalskiego. Irek przechodzi więc do sedna sprawy: „Te wszystkie rozmowy były oczywiście dłuższe, pełne dygre¬sji i bocznych wątków, stale zbiegających się w jednym punkcie, właściwie w jednym słowie: wchodzić. Trzeba w to wchodzić, tylko tak da się coś zmienić. PiS, „ten twój PiS” jak mówi Irek, to ostatnie podrygi pokolenia KOR-u i KPN-u, rozpaczliwe próby powtórzenia solidarnościowej rewolucji, którą powtarzać można już tylko jako farsę. Póki co, blokują pewną część elektoratu, kierując ją w pustkę — ale to się już kończy, przegrają, bo mu¬szą przegrać, zbyt mijają się z oczekiwaniami społeczeństwa… A jakie są te oczekiwania? No właśnie, jakie, podchwytuję. Ty powinieneś wiedzieć lepiej, ty w tym pracujesz. No? (…) Za dwa, trzy lata pójdzie do Komisji Europejskiej albo gdzieś. I wtedy — albo my, albo udecja. Ale udecja to już dziś stare dziady, przeżuwa¬jące wciąż swą elitarność, w hierarchii sztywnej jak w stadzie pawianów nie mogli sobie wychować innych następców, niż bezmyślni klakierzy. A lewica — zamknięta w antyklerykalnej obsesji, w miarę, jak blakły peerelowskie sentymenty straciła z większością tego narodu wspólny język i długo jeszcze go nie odzyska. Kto, jeśli nie my, Rafalski? I zaraz zaczyna się gdzieś w tej rozmowie plątać Dmowski, ze swoim zimnym realizmem i z odwagą, z którą potrafił wbrew wszystkim, wbrew wszyst¬kiemu, tylko w imię politycznej analizy w kraju trawiącym mar¬tyrologię pokoleń wyniszczonych przez Moskala rzucić: trzeba iść wspólnie z Rosją, choć połowa dotychczasowych stronników oburzyła się wtedy i go wygwizdała. Masz taką klasę, żeby się postawić nastrojom swoich czytelników, czy chcesz do końca życia być tym Rudym, który tylko narzeka i pisze pamflety na złą władzę? — co, przyznaję, jest spokojnym i pewnym źródłem utrzymania, bo u każdej władzy zawsze będziesz miał co krytykować”.
Ten polityczny wykład Irka jest dla mnie najistotniejszym fragmentem książki. Rafalski wie, że jest on z punktu widzenia logiki trudny do podważenia. Irek mówi mu jednocześnie, że czas najwyższy, żeby przestał służyć złej i przegranej sprawie, żeby stał się realistą na miarę Dmowskiego. Uderza w czuły punkt – Rafalski jest wielkim admiratorem Dmowskiego. Irek to wie, proponuje mu nawet pójście jego drogą – masz odwagę przeciwstawić się panującej opinii? Tak jak zrobił to Dmowski? Rafalski jeździ sporo po kraju, widzi, jaki jest ten elektorat, szukający raczej psychoterapii, a nie myśli politycznej. Widzi, że przyszłości tam nie ma, że to – jak sam określa – „patriotyzm wariacki”. Mimo to odrzuca propozycję – nie chce być z Ferajną, która nie jest co prawda salonem, ale budzi w Rafalskim obrzydzenie.
Z pozoru wygląda to na zachowanie honorowe – nie można zmieniać poglądów niczym rękawiczki. Nawet jeśli Irek ma rację i moja dotychczasowa droga jest raczej bezdrożem – muszę dotrwać na posterunku do końca. A może jest inaczej – może Rafalski (Ziemkiewicz) jest tylko z pozoru wyznawcą chłodnej filozofii politycznej Romana Dmowskiego, w rzeczywistości zaś przesiąknięty jest do szpiku kości „patriotyzmem wariackim”? Oto jest pytanie. Kiedy bowiem zapoznajemy się z poglądami Rafalskiego (Ziemkiewicza) na szereg spraw, to takie pytanie staje się przeraźliwie aktualne. Z jednej strony rzuca gromy na „gówniarzy”, którzy terroryzowali naród wzniecając beznadziejne powstania, z drugiej pieje na cześć „żołnierzy wyklętych”, którzy są ponoć kwintesencją patriotyzmu. Zachwyca się facetem, który został osaczony w 1963 roku, bo do tego czasu niby walczył! Prawie 20 lat po wojnie, po odbudowie kraju ze zniszczeń, po zagospodarowaniu Ziem Zachodnich, po przełomie 1956 roku, w czasie kiedy tysiące byłych akowców wstąpiło do ZBoWiD-u! Czyż ten ukrywający się i konspirujący do 1963 roku to nie jest klasyczny przykład „patriotyzmu wariackiego”, z jakim niby walczy Ziemkiewicz? Albo jego pogląd na czasy „Solidarności”, poglądy hurra-radykalne, te spod znaku Gwiazdy i Walentynowicz (wówczas będących na usługach Kuronia i Modzelewskiego). A przecież, jak sam pisze, jego ojciec, żołnierz 1. Armii Wojska Polskiego, zdobywca Kołobrzegu, przeciwnik komunizmu, ale patriota PRL-u (tego Ziemkiewicz nie może pojąć do dzisiaj), tłumaczył mu w 1980, mówiąc o ludziach z czołówki „Solidarności”:
„Synu, nie bądź głupi. Potrzebują frajerów, żeby za nich nadstawiali gło¬wę, a jak już się po ich plecach wdrapią, to ani spojrzą w dół. To czerwoni paniczykowie, jedna rodzina, może akurat pokłócona, ale zawsze im będzie bliżej do tamtych — dzieci Róży Luksem¬burg, komunistycznych przechrztów, które nigdy w życiu nie były w Kościele, chyba że z nakazem rekwizycji, nigdy w domu nie miały choinki na wigilię, zresztą Chanuki też nie — niż do nas. Teraz się łaszą do Prymasa, do robotników, bo nas potrze¬bują, ale niech tamci tylko skiną na nich palcem, że pogódźmy się, my was tu dopuścimy do koryta, a wy nas tam poznajcie z zachodnimi salonami — to się nam znowu wezmą za rwanie paznokci. Myślałem, jest zgorzkniały, taka już starości uroda, ale dzisiaj co bym mu mógł powiedzieć?”.
No właśnie, ojciec miał rację, ale Rafalski nie chce wyciągać wniosków, stał się wyznawcą tego, co słusznie Irek określił mianem „ostatnich podrygów pokolenia KOR-u i KPN-u”. Jego żywiołowa, irracjonalna niechęć (nienawiść) do PRL, Jaruzelskiego czy Rosji, wiara w teczki z archiwów bezpieki, i wiele innych rzeczy – sytuuje go w tym samym nurcie, co jego kolegów po piórze – Tomasza Sakiewicza i Bronisława Wildsteina. Jak z tym zerwać nie tracąc twarzy? Tak, Rafalski nie chce być Wiesiem (Wiesław Walendziak), nie chce być postrzegany jako kondotier i sprzedawczyk, ale przecież nie trzeba oddać się Ferajnie, żeby zerwać z „wariactwem”. No więc, co robić? To jest pytanie do autora powieści, bo to on sam musi na nie odpowiedzieć? Z tego względu ta powieść jest książką, gdzie nie ma satysfakcjonującego i jednoznacznego zakończenia. To zakończenie jednak nastąpi – bo życie je wymusi.
Jan Engelgard
Rafał Ziemkiewicz, „Zgred”, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 2011, ss. 270.
Książki nie czytałem, ale cieszy, że Ziemkiewicz ma poczucie, że jego endecka formacja intelektualna stoi w jaskrawej sprzeczności z rewolucyjno-pisowską publicystyką. Niestety, zamiast posłuchać Irka (którego realizm jest mi bliższy) woli siedzieć pod namiotem u tych szurów z Krakowskiego Przedmieścia.
No nie wiem Adamie. Mi tam różne działania R. Ziemkiewicza układają się jednak według bardzo pragmatycznego klucza. Tylko, że to nie jest „realizm” który Ty pochwalasz, ale nie realizujesz. Być może dlatego, że nie musisz. Ale jak Cię znam, nawet gdyby Cię coś do tego przymuszało – byś się opierał. Nie widzę Cię jako karierowicza w strukturach PO. Zbyt dużo nonkonformizmu. Natomiast R. Ziemkiewicz to raczej rozpacza po tym, że popieranie PiS przestaje być „pragmatyczne”. Póki było „pragmatyczne” cały szereg poglądów udawało się skutecznie naginać do potrzeb chwili…
Tu jest nagranie z promocji „Zgreda”: http://www.youtube.com/watch?v=oQdM_XvtX-E&feature=channel_video_title
Fragment z tekstu Ziemkiewicza: „Właściwie jedno, czego jeszcze nie wiem, to czy rację ma – mówiąc hasłowo – „Gazeta Polska”, czy „Uważam Rze”. Bo to są ośrodki, oba mi zresztą generalnie bliskie – z obydwoma wszak współpracuję – wysuwające wobec obecnej rzeczywistości odmienne hipotezy. Mówiąc najprościej, „Gazeta Polska” zakłada, że po Smoleńsku wszystko jest już proste i oczywiste, jak było w schyłkowym peerelu, a obecna władza tak samo jak tamta jest już zdecydowana nie cofnąć się przed niczym dla domknięcia systemu i wyzwolenia się spod jakiejkolwiek kontroli społecznej, pozostaje więc pracować nad kolejnym „polskim miesiącem”. „Uważam Rze” przyjmuje zaś, że wciąż poruszamy się w przestrzeni państwa demokratycznego, w którym, mimo wszelkich jego ułomności, szeroko pojętą władzę, nawet sięgającą po metody typowe dla reżimów, i równie szeroko pojętą opozycję, nawet radykalną, wciąż łączy pewna podstawowa wspólnota zasad i wartości. Jeśli więc dla „Gazety Polskiej” to powtórka z PRL, dla „Uważam Rze” raczej wspomniana tu chyląca się ku upadkowi Rzeczpospolita Sasów i „trzech czarnych orłów””.
Jak widać z powyższego, Ziemkiewicz używa retoryki endeckiej dla czysto pragmatycznego celu semantycznego. Chce mianowicie poglądom radykalno-jakobińskim nadać wygląd politycznej racjonalności, a tą jako doktrynę odnaleźć można w polskiej historii tylko w myśli narodowej. Ziemkiewiczowi podoba się ta racjonalna retoryka, tyle że nic z niej w praktycznych poglądach Ziemkiewicza nie wynika. To puste hasła, Ziemkiewicz z endeckości nic bowiem nie rozumie, o czym świadczy powyższy fragment.
Właśnie znalazłem wywiad z Ziemkiewiczem na temat jego poglądów i książki „Zgred”: http://www.youtube.com/watch?v=SoQS7a8lQNU