Nicolas Gómez Dávila ma to do siebie, że można go lubić albo i nie, trudno jednak przejść obok jego scholiów obojętnie. Niestety problem w tym, że zbyt wielu tych, którzy zajmują się studiowaniem myśli Gómeza Dávili z pobudek ideowych, czyni to nieroztropnie i przyjmuje jego nauki bezkrytycznie. Z drugiej strony – krytycy Sceptyka z Bogoty częstokroć nie wdają się w głębszą analizę scholiów, które omawiają – a to w interesującym nas przypadku błąd bardzo poważny, gdyż tworzy negatywny obraz nie mający pokrycia w rzeczywistości.
I.
Osobiście dostrzegam u Gómeza Dávili dwa – by tak rzec – grzechy główne, skądinąd związane ze sobą. Pierwszym z nich jest intelektualna samotność, posunięta niestety do skrajności i wyobcowania, a w konsekwencji prowadząca do drugiej z jego przewin: przekonaniu o konieczności zdania się wyłącznie na własny osąd i oceny.
Samotność jest u niego silnie związana z elitarystycznym postrzeganiem świata. Wychowanie, jakie odebrał, indywidualna edukacja, przynależność do społecznej i finansowej elity Kolumbii, wreszcie brak normalnego toku studiów i brak jakichkolwiek zobowiązań lub konieczności poświęcenia się pracy innej niż lektura – wszystko to sprawiało, że Gómez Dávila coraz bardziej odcinał się nie tylko od rzeczywistości politycznej, którą kontestował, ale także od codzienności, której nie dostrzegał. Pisał, że udało mu się spełnić największe marzenie: „Osiągnąłem mój jedyny cel: oddać się snowi życia w bibliotece”. „Do szczęśliwych okoliczności swego życia zaliczał to, że jego ojciec dożył sędziwego wieku. Dzięki temu odziedziczony po nim majątek przekazał od razu w ręce swych dorosłych synów. Nigdy nie wykonywał żadnego zawodu. Oddawał się wyłącznie swej pracy: studiom, lekturom, rozmyślaniom i pisaniu. W 1988 roku przeszedł ciężką chorobę. Zamilkł. Jeden z jego przyjaciół napisał, że don Nicolás stał się swoim własnym rozmówcą” – pisze we wstępnie do „Na straconym posterunku” red. Tomasz Gabiś.
W swojej bibliotece zaczął dochodzić do przekonania, że jedynym możliwym do zaakceptowania sposobem życia reakcjonisty jest samotność, albowiem „gdzie dwóch – tam zdrada”. W innych scholiach pisze: „Jedynie samotny potrafi myśleć prawdy inne niż czysto taktyczne”. „Samotny jest pełnomocnikiem ludzkości do spraw najważniejszych”. „Niezwyczajna idea popada w śmieszność, jeśli jest udziałem wielu. Albo idzie się ze wszystkimi albo samotnie”. „Nigdy nie należy w grupach wyruszać w drogę. Gdyż w samotności darowany jest człowiekowi oddech konieczny do życia”. Chce być niczym intelektualny anachoreta; zapomina jednak, że samotność nawet w klasztorze pozostawała czymś ograniczonym i poddanym kontroli, a już z całą pewnością woli przełożonych, którzy mieli za zadanie wyjaśniać, napominać i w razie konieczności nakazywać zmianę postępowania w sytuacji, gdy ludzka ułomność poprowadziła by jednostkę do wypaczenia lub zniekształcenia Prawdy. Niestety Gómez Dávila zbyt mocno utwierdził się w przekonaniu, że świat nie ma racji, a jego postępowanie nosi znamię niewypowiedzianego uświęcenia sprawą, której poświęcił swoje życie. Zauważył, że „Ci, którzy bez żadnych iluzji, cierpliwie, wytrwale i uparcie spiskują przeciw współczesnemu światu, dźwigają być może losy przyszłości między fałdami łachmanów”. Nie miejmy złudzeń – pisał o sobie. Mam wrażenie, że to przeświadczenie stanowiło dlań legitymację uznania się nieomal za jedynego we własnym mniemaniu sędziego w kwestii idei i tego, co jest jedynym poprawnym postrzeganiem rzeczywistości.
Innym dobrym przykładem jest tu uznanie przezeń pracy za coś, co odrywa od rzeczy wzniosłych. Przeszkadza, zajmuje czas i wysiłek wart wykorzystania gdzie indziej. Gómez Dávila pisze, że „żadna praca nie hańbi dopóty, dopóki nie przyznamy jej ważności, której nie posiada”. „Życie aktywne zezwierzęca”. „Ponoć żadna praca nie hańbi – ale każda degraduje”. To kolejne stwierdzenia, które trudno zaakceptować. Oto bowiem już w Księdze Rodzaju czytamy o tym, że Bóg nakłada na wygnanego z Raju człowieka obowiązek pracy, kościół poświęca jej wartości wiele uwagi, św. Benedykt uczynił ją drugim po modlitwie źródłem zbawczego uszlachetnienia duszy – nie wspomnę już o teologii pracy świętego prałata Escrivy. Oczywiście, że praca nie pozostawia czasu na lekturę i oddanie się rozmyślaniu lub modlitwie w wymiarze urzeczywistnionym przez samego Gómeza Dávilę, ale zapomina on, że wsparta pobożnością, może ona stanowić równie pewną drogę do Boga.
II.
Ostrożność nie oznacza, że myśl Gómeza Dávili może być uznana za bezwartościową lub szkodliwą. Podkreślam raz jeszcze, że czytając go z rezerwą, pozwalającą odrzucić niektóre uproszczenia i myśli będące pokłosiem określonych warunków formowania umysłu, w którym zostały zrodzone, nie wolno posuwać się do zniekształcenia lub zafałszowania obrazu całości. A to czyni w swoim tekście np. p. Łukasz Kluska, który odrzuca myśl Gómeza Dávili niejako a priori. Ośmielę się stwierdzić, że robi on to samo, co fanatyczni zwolennicy kolumbijskiego myśliciela, tyle, że w drugą stronę: nie próbuje zrozumieć i wnikać do genezy każdego z krytykowanych przez siebie scholiów, lecz traktuje je pobieżnie, dokonuje oceny bez analizy, a tym samym odpowiedniej do podjętego zadania znajomości problemu.
Niestety nie jest w swoim błędzie osamotniony, gdyż podobnie postępuje również wielu innych krytyków poszczególnych scholiów i ich autora.
Chcąc wykazać zasadność powyższego stwierdzenia, przytoczymy przykład najbardziej chyba znany: otóż Gómez Dávila pisze, że „Tomizm i marksizm mogą wymienić się między sobą personelem”. Niemało już oburzano się na tę tezę, konkludowano, że słudzy Diabła nie mogą mieć nic wspólnego z uczniami św. Tomasza i odżegnywano autora przywołanego tu scholium od czci i wiary. Tymczasem prof. Jacek Bartyzel, odnosząc się do sporu o interesujące nas zdanie, komentuje rzecz następująco: „Czymś więcej jeszcze, niż tylko analogią jest pewna konkretna okoliczność historyczna z ubiegłego wieku, która stanowi część, raczej wstydliwą, historii niektórych przynajmniej kręgów intelektualistów tomistycznych czy szerzej – katolickich. Niemała ich część bowiem wdała się w flirt z lewicą, a nawet stała się „towarzyszami podróży” komunistów, co w niektórych wypadkach było być może motywowane złudnym przeświadczeniem, że „zhumanizowany” socjalizm jest panaceum na błędy liberalizmu, na ogół jednak wynikało z pospolitej głupoty i oportunizmu. Wszystko zaczęło się od Jacquesa Maritaina i Étienne’a Gilsona, którzy – ewidentnie wbrew prawdzie – jęli dowodzić, że Akwinata preferował demokrację, czyli rządy „namiestników ludu”. Zapewne Maritain i Gilson nie byli wcale najbardziej reprezentatywnymi spośród tomistów XX wieku, ale na pewno byli najbardziej znanymi; ich nazwiska kojarzą nawet ci, którzy o tomizmie wiedzą bardzo niewiele. Potem zaś było jeszcze gorzej i trafiali się tomiści, dla których nawet chrześcijańska demokracja była zbyt reakcyjna. W latach 60. i 70. ubiegłego stulecia całe tabuny tomistów w najlepsze ‘dialogowały’ z marksistami na rozmaitych kongresach i sympozjach od Warszawy po Bogotę. Można nawet powiedzieć, że to właśnie tomistyczni uczestnicy tych ‘dialogów’ bardziej się przymilali do swoich marksistowskich ‘partnerów’, prosząc o uznanie, że łączy ich przecież realizm filozoficzny, humanizm i odraza do kapitalizmu. Iluż z nich było zdolnych chociaż w duchu się przyznać do tego, że faktycznie odgrywają w tej komedii pozorów, sterowanej zza kulis przez politruków mających w nosie filozoficzne zbieżności czy rozbieżności, rolę ‘pożytecznych idiotów’? W każdym razie mógł widzieć to dobrze Gómez Dávila, w którego rodzinnej Kolumbii przecież odbywały się (w Medellin) słynne panamerykańskie kongresy biskupów, w znacznej części sprzyjających marksistowskiej rewolucji. Owszem, byli wśród nich i pośród nominalnej elity katolickiej tacy, którzy z tomizmem nie mieli już nic wspólnego, nawet deklaratywnie, któż jednak zaprzeczy, że nie brakowało i takich, którym Marks i Che Guevara wydawali się prawowitymi następcami św. Tomasza?”.
Tak więc w tym wypadku Gómez Dávila nie myli się, nie dokonuje żadnego nadużycia, z właściwym sobie rozgoryczeniem i ironią pisze po prostu o tym, co obserwuje. Krytycy ostatniego z przywołanych scholiów zapominają, że pisał on często nie o czymś – ale na marginesie; jego scholia to skrótowe notatki, mówiące o jego odbiorze idei, wydarzenia, procesu społecznego lub politycznego, etc. Klucz do rozszyfrowania każdej myśli miał tylko sam twórca, tak więc chcąc ocenić jakieś mniej dla czytającego oczywiste scholium – trzeba czasem dotrzeć do jego genezy. Zaniechanie tego prowadzi bowiem do zupełnego wypaczenia i niezrozumienia, te zaś – do bezmyślnej krytyki.
Przykład innego scholium. Ks. Rafał Trytek w nader interesującym tekście poświęconym kwestii krytyki Gómeza Dávili w sposób jednoznacznie negatywny ocenia jego konkluzję, że „Ci, którzy protestują, kiedy stwierdzamy, że dobro staje się złem, a zło dobrem, jeśli Bóg tego chce, że zatem ten sam akt może być alternatywnie zły albo dobry, nie rozumieją, iż wola Boża zmienia istotę, a nie tylko nazewnictwo rzeczy”. Ks. Trytek pisze tak: „Ostatni z cytowanych scholiów pozwala nawet na zadanie pytania: czy Gómez Dávila wierzył w tego samego Boga, co inni chrześcijanie? Trójjedyny Bóg jest samą świętością i nie ma absolutnie nic wspólnego ze złem i nie może być jego źródłem. Nie może też uczynić, by coś, co wewnętrznie jest złe, stało się dobrym i na odwrót. Ta koncepcja bardziej przypomina wierzenia muzułmanów i gnostyków, aniżeli doktrynę katolicyzmu, i jest w istocie bluźniercza”.
Owszem, Gómez Dávila wierzył w tego samego Boga i wyznawał te same zasady katolickie, co my. Proszę zauważyć, że ks. Trytek skupił się na pewnym fragmencie przywołanej kwestii, a nie na całości, a przy okazji sam zdaje się przeczyć Magisterium Ecclesiae. Mam tu na myśli stwierdzenie, że Bóg „Nie może (…) uczynić, by coś, co wewnętrznie jest złe, stało się dobrym i na odwrót”. Może, jest wszak Wszechmocny, a jego Wola nie zna ludzkich ograniczeń. Czyż nie tego uczy św. Tomasz? A zatem – czy Gómez Dávila nie ma racji czyniąc zarzut tym, którzy odmawiają Bogu jego wszechmocy? Bo dokładnie tym jest w swojej istocie przywołane tu scholium; jego Autor wyraża pogląd, że jeśli nawet z punktu czysto ludzkiego widzenia dokonano czegoś złego, to Bóg, jeżeli uzna to za właściwe, może skutek i istotę tego czynu przekuć w coś pozytywnego – jest bowiem Wszechmocny.
III.
Nicolas Gómez Dávila nie był nieomylny – postrzeganie go w ten sposób jest błędem. Stworzył jednak niebywale trafny w swoich ocenach i wytknięciu wypaczeń naturalnego porządku rzeczy system, zabrał ważny głos w debacie o XX-wiecznej kontrrewolucji i próbie zdefiniowania źródeł cywilizacyjnego rozkładu. Dobrze, by ten głos – by posłużyć się stwierdzeniem Botho Straussa – „był słyszany”.
Gómeza Dávili nie wolno czcić, ale czytać i znać – owszem.
To, że człowiek wygnany z Ogrodu Eden ma obowiązek pracy, nie przeczy żadnemu ze scholiów Gomeza… Konieczność pracy jest dodatkową karą za Upadek.
Calkiem zgrabny tekst. I glos rozsadku posrod panujacego tu ostatnio szalenstwa.
Dobry i wyważony tekst.
Bóg nie może uczyć czegoś wewnętrznie złego aby stało się dobrym, bo jest wszechmogący i zarazem niesprzeczny. Twierdzenie, że Bóg może uczynić, by coś, co jest wewnętrznie złe, stało się dobrym, to ciężka herezja i brak znajomości podstaw wiary. Bowiem coś jest dobre nie dlatego, że Bóg nakazuje tak czynić, lecz coś jest dobre, WIĘC Bóg nakazuje to czynić. Nie jest to żadne odmawianie Bogu wszechmocy, jak zdaje się sugerować autor, tylko przypominanie o podstawowych przymiotach Boga. Naprawdę, źle się dzieje, że odór siarki dotarł aż na konserwatyzm.pl i promowane są tutaj tak heteroortodoksyjne wypowiedzi. Mam nadzieję, że ich autorzy się opamiętają.