Filip Memches napisał ciekawy tekst („Szkodliwy mit smoleński” – prosiłbym czytelników niniejszej notatki o zapoznanie się z nim przed dalszą lekturą).
W omawianym artykule pada kilka istotnych twierdzeń, pod którymi się podpisuję, m.in.:
„[…] katastrofa smoleńska to przecież wielka narodowa trauma. Również z tej przyczyny, że elita rządząca państwa polskiego w ogóle nie potraktowała Smoleńska jako problemu politycznego. Wyrazem tego było nadmiernie spolegliwe, o ile wręcz nie zdradzieckie, zachowanie ekipy Tuska wobec władz rosyjskich.
Natomiast PiS-owska opozycja, która zdaje sobie sprawę z politycznej powagi sytuacji, nie ma odpowiedniej siły przebicia. Ucieka więc w eskalowanie zbiorowych emocji. Smoleńsk zatem pogrąża Polskę we wszystkich sferach życia publicznego. Dlatego w wymiarze refleksji historiozoficznej czy religijnej zamiast pozostawać punktem odniesienia powinien się stać punktem, odbicia do czegoś, co stanie się dla Polaków źródłem wzrostu duchowego.”
„Dla smoleńskich romantyków śmierć fizyczna okazuje się istotą metafizycznego zła. Można odnieść wrażenie, że są kompletnie głusi na słowa Chrystusa skierowane do opłakujących Jego męczeństwo niewiast: „Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi!” (Łk 23,28). Upajają się oczywistym nagromadzeniem symboliki związanej z faktem, że elita narodu polskiego zginęła – być może w rezultacie wrogich intencji władz rosyjskich – udając się na uroczystości 70. rocznicy zbrodni katyńskiej.
Tyle że nic z tego nie wynika. Większość społeczeństwa ma w nosie to, że gdzieś spadł jakiś samolot (na własne uszy słyszałem takie wynurzenia). Politycy, którzy spróbują użyć Smoleńska do mobilizacji narodu, nie uzyskają poparcia społecznego potrzebnego do przejęcia władzy.”
Zgadzam się co do tego, że istnieją grupy ludzi, dla których smoleńska tragedia stała się zasadniczym punktem odniesienia gdy chodzi o wszelkie sprawy publiczne. Wspomniana postawa staje się dla części „prawej” Polski swoistym ślepym zaułkiem. Ogromny potencjał dużych rzesz społeczeństwa mobilizowany jest wokół narodowej traumy. Konsekwencją takiego podejścia może być wyłącznie owej traumy pogłębienie. Smoleńsk, jak słusznie zauważa Memches, nie może być punktem odniesienia w rozumieniu ciągłej celebracji. Powinien być natomiast drastyczną, dramatyczną nauczką. Powinien pociągać za sobą głębokie konsekwencje. Nie tylko dla elit politycznych, ale i dla całego narodu.
Katastrofa smoleńska jest bowiem skutkiem pewnego podejścia do życia publicznego w ogóle, które w naszym społeczeństwie dominuje od dawna. Podejścia niedojrzałego, charakterystycznego dla społeczeństwa „Piotrusiów Panów”. Tekst Filipa Memchesa nie udziela nam w tym względzie, niestety, żadnych rozsądnych odpowiedzi. Publicysta omija bowiem politykę, pisząc wprawdzie o problemie społeczno-politycznym, by napiętnować jednak nieprawidłowości natury religijnej. Jest to oczywiście cenne, ale wcale nie daje odpowiedzi co do szkieletu, na którym powinniśmy budować polskie dobro wspólne. Ciężko się zresztą spodziewać takiej propozycji po współzałożycielu pisma, które w podtytule wpisało sobie „apokaliptyczne”.
Memches pisze również:
„Z kolei smoleński romantyzm okazuje się rezygnacją z uniwersalistycznej, chrystocentrycznej refleksji na rzecz kreowania swojskiej narodowej mitologii.”
Z tym ostatnim stwierdzeniem ciężko mi się zgodzić. Szczerze powiedziawszy, nie dostrzegam zagrożenia w sferze wartości religijnych, o którym pisze autor. Być może dlatego, że od pierwszych chwil po katastrofie z 10 kwietnia, Smoleńsk traktowałem w kategoriach politycznych, społecznych i narodowych, a nie – eschatologicznych. Być może dlatego, że sfery polityki i religii traktuję jako wzajemnie komplementarne i w życiu społecznym nierozłączne, ale jednak – jako dające się od siebie wyodrębnić i opisać.
Jego tekst staje się w pewnym momencie dziwny. Broni mesjanizmu religijnego przed „spoganieniem”, jednocześnie stawiając fałszywą alternatywę – wspólnota narodowa, Polska, contra Bóg i religia. Właściwie Memchesową konkluzję zrozumieć można w następujący sposób; nie należy żyć „apokalipsą smoleńską” – należy żyć Apokalipsą zapowiedzianą u św. Jana. Co oczywiście nie jest żadną receptą dla polskiego życia publicznego (niezależnie od tego, czy ktoś jest katolikiem, czy nie) bo podsycanie myślenia kategoriami apokaliptycznymi jest ostatnim, czego potrzebujemy. Świadomość Apokalipsy nie może nam ani jako katolikom, ani jako Polakom, determinować sposobu budowania państwa. Główne zagrożenie nie tkwi w braku ortodoksji religijnej, a w kulturze politycznej, rozdartej pomiędzy prymitywnym konsumpcjonizmem platformersko-lewicowego mainstreamu, a mentalnością opozycji, ufundowaną na magicznym postrzeganiu rzeczywistości.
W tym momencie kłania się nie kto inny, jak Roman Dmowski. On to bowiem, jako jeden z, nie tak wielu znowu, znanych Polaków, autentycznie wykazywał trzeźwą, zdroworozsądkową, męską postawę w podejściu do spraw publicznych. Podejmował próby zwyczajnego porządkowania rzeczywistości za pomocą narzędzi opartych na badaniu społecznych struktur i polskiej psychiki. Nie uciekał w wieczne królestwo idealistycznych „Piotrusiów Panów”. Filip Memches w omawianym tekście „Piotrusiem Panem” w znaczeniu religijnym z pewnością nie jest, ale czy politycznym – tego nie wiem. Gdzie szukać więc odpowiedzi na pytanie o zdrowe fundamenty podmiotowego życia zbiorowego Polaków?
Samodzielności, dojrzałości i autentycznej siły narodu nie budują środowiska, które chcą pogrążyć Polskę w martyrologicznej traumie, tak samo, jak nie budował jej romantyzm oparty wyłącznie na kulcie ofiar i cierpienia. Pamięć o klęskach i trauma jako jedyna recepta na pamięć narodu w ogóle, to recepta na wspólnotę samobójców, a nie zwycięzców. Nie jest prawdą, że do przebudowy naszego życie zbiorowego można przystąpić dopiero po „wyjaśnieniu katastrofy smoleńskiej”. Dokładnie na odwrót – „wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej”, czyli doprowadzenia do tego, że w Polsce rządzący odpowiadają za swoje postępowanie, możemy dokonać dopiero po przebudowie naszego życia zbiorowego.
Samodzielności i siły polskiej wspólnoty nie zbuduje również pryncypialne pouczanie o powtórnym przyjściu Chrystusa na ziemię i deklarowanie, że „Polska nie jest najważniejsza”. Bo w porządku ziemskim, doczesnym, to właśnie Polska jest najważniejsza, niezależnie od tego, jak bardzo owo hasło było w ostatnim czasie sponiewierane. Wyczekiwanie Apokalipsy nie jest miarodajną odpowiedzią na „pogański kult poległych” i romantyczne szaleństwo, któremu Polacy tak chętnie ulegają.
Odpowiedzią jest budowanie mitologii opartej w pierwszym rzędzie na przykładach pozytywnych i kulcie zwycięstw. Naszą społeczną mentalność przebudować należy w oparciu o świadomość rzeczy ostatecznych, jakie czekają każdego człowieka, ale zdecydowanie nie może być to jedyny komponent owej przebudowy. Potrzeba nam pedagogiki narodowej opartej na hasłach takich jak: konsekwencja, nieugiętość, dobra organizacja, kompetencja w rozpoznawaniu rzeczywistości społeczno-politycznej, nastawienie na budowę siły wspólnoty. Na haśle: poświęcenie dla zwycięstwa, zamiast poświęcenia dla ofiary.
Robert Winnicki
http://narodowcy.net/7988/2011/07/25/
A. ME.
Zgadzam się z autorem w pełni co do idiotyzmu politycznego „mitu smoleńskiego”; nie zgadzam się z tym, że nie docenia i lekceważy religijny charakter tego zjawiska. To jest sekta (Sekta Smoleńska – SS), ruch religijno-polityczny, romantyczny i apokaliptyczny, ośmieszający katolicyzm jako taki i prowadzący do ewidentnej schizmy. O herezji nawet nie wspominam. Podsumowując: cieszy (WRESZCIE), że MW zaczyna myśleć normalnie o polityce.
Czyli jednak gruba kreska?