O tzw. liście filadelfijskiej

.

Od kilkunastu lat urzędnicy najpierw z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, a obecnie z Ministerstwa Nauki, głoszą pogląd, że o wartości naukowca i jego badań decyduje fakt czy publikacja miała miejsce w czasopiśmie z tzw. listy filadelfijskiej. Niestety, część środowiska naukowego zaraziła się tym dziwactwem. Realnym skutkiem tego zabobonu jest nieproporcjonalnie wysokie punktowanie publikacji z tejże listy przy sprawozdaniach naukowych, z czym wiążą się pieniądze przyznawane na dalsze badania naukowe.

Zacznijmy od początku. Po pierwsze, upowszechniona nazwa Lista Filadelfijska ma charakter potoczny. W rzeczywistości lista zwie się ISI Master Journal List. Jest to spis czasopism naukowych uznawanych za takie przez Institute for Scientific Information w Filadelfii. Po drugie, nie jest dla mnie jasne dlaczego – pośród wielu istniejących na świecie spisów czasopism naukowych – właśnie ten spis miałby stanowić podstawę do obliczania punktów, czyli jakości dorobku współczesnego uczonego? Institute for Scientific Information tworzy jedną z dostępnych list. Jest to instytut prywatny, stanowiący część komercyjnego przedsięwzięcia o nazwie Thomson Reuters Corporation. Niektóre państwa, nie tylko Polska, uważają tę listę za bazową dla oceny dorobku naukowego. Jednak inne używają list konkurencyjnych – gdzie tytuły czasopism i przyznawane za publikacje w nich punkty radykalnie się różnią – inne zaś w ogóle nie oceniają wartości merytorycznej publikacji wedle miejsca publikacji, lecz wedle ich rzeczywistej wartości naukowej, określanej przez recenzentów przy aplikacji o wyższy stopień naukowy. Każdy kto przejrzał sobie tę listę dostrzegł jak wielu istotnych i prestiżowych czasopism w niej brak, a jak słabe tytuły zostały w niej ujęte.

Oceniając fascynację tzw. listą filadelfijską w Polsce nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z manipulacją, w której decydującą rolę odgrywają kompleksy i stereotypy. Całość opiera się na zmitologizowanej fascynacji wszystkim, co amerykańskie. Otóż, podstawowym powodem uznania dla tej listy w Polsce jest fakt, że jest układana w Filadelfii, czyli w Stanach Zjednoczonych traktowanych (nadal jeszcze przez wielu) jako kraj marzeń, z którego każde pochodzące słowo winno być traktowane jak objawione. Przez półwiecze komunizmu propaganda amerykańska wmówiła nam, że wszystko co amerykańskie jest lepsze od tego, co polskie (autochtoniczne). Tysiące stypendystów amerykańskich fundacji umacniało te stereotypy, gdy wrócili zafascynowani wszystkim, co pochodzi zza Oceanu. Gdy więc nie wiadomo co ma jaką wartość, to najlepiej zapytać w Ameryce. A tam odpowiedź jest prosta: najlepsze jest to, co amerykańskie. Francuz odpowiedziałby podobnie: to, co jest francuskie. Niemiec wskazałby na to, co jest niemieckie. Tylko jedni Polacy, zarumieniwszy się na myśl o własnym i rodzimym, poszliby się spytać Amerykanów lub Niemców. Ponieważ jednak ci ostatni takich list nie prowadzili, to prawda objawiona przyjść mogła tylko zza Wielkiej Wody.

Innymi słowy: fascynacja tzw. listą filadelfijską jest odbiciem polskich kompleksów. Wskazuje także, że liczne amerykańskie fundacje dobrze zainwestowały swoje dolary w polskich stypendystów, którzy wrócili zza Atlantyku odpowiednio zaprogramowani, że polskie to nijakie, a amerykańskie jest „cool”. Ludzie tak zaprogramowani często wolą jeść świństwa z amerykańskich fast-foodów niż schabowego z ziemniaczkami i kapustką, gdyż w naszpicowanym chemią hamburgerze widzą symbol „amerykańskiego snu” i oznakę „wolności”.

Zaszczepienie w Polsce fascynacji tzw. listą filadelfijską nie jest niegroźną fanaberią. Jest wyrazem zakulisowego sterowania świadomością społeczną. Amerykanie nie trudziliby się tym sterowaniem tak bardzo, gdyby nie wyciągali z tego realnych korzyści. O ile w naszym kraju – w dużej części środowiska naukowego – publikowanie w czasopismach z tzw. listy filadelfijskiej uchodzi za prestiż, za który w dodatku dostaje się nieproporcjonalnie dużo punktów w stosunku do wartości i obszerności tekstu, to Stany Zjednoczone mają z tejże listy wymierne finansowo profity. Większość czasopism umieszczonych na niej wydawana jest w języku angielskim i na terenie USA. Z tego też powodu naukowcy z tych krajów, które zaraziły się amerykańską propagandą naukową usilnie próbują opublikować tutaj swoje najlepsze i najciekawsze teksty, czyli te, które wnoszą coś nowego do światowej nauki. Innymi słowy, chodzi o wytworzenie takiego oto odruchu: gdy polski badacz odkryje coś nowego i ważnego w swojej dziedzinie, to nie powinien opublikować tego w swoim języku (w niektórych dokumentach w polskim szkolnictwie wyższym występuje na określenie języka polskiego charakterystyczny, wartościujący negatywnie termin „język etniczny”), lecz winien swoje badania spisać po angielsku i opublikować w którymś z czasopism z listy, czyli najczęściej w czasopiśmie amerykańskim. Proszę zobaczyć genialność tej manipulacji: polski podatnik utrzymuje uniwersytety i pracujących tam naukowców. Jeśli któryś z nich sformułuje istotną teorię czy udowodni hipotezę, to nie publikuje tych ustaleń we własnym języku i dla innych polskich badaczy, lecz w języku angielskim, wzbogacając w ten sposób anglojęzyczną literaturę, z której korzystają głównie Amerykanie. Uniwersytety za Atlantykiem nie muszą komuś takiemu płacić, utrzymywać go, inwestować w jego rozwój naukowy – to zrobili podatnicy polscy. W USA jedynie spijają śmietankę z jego badań. Naukowca tego wcale nie trzeba zatrudniać na amerykańskim uniwersytecie, aby tamże publikował. Przeciwnie, zaprogramowano go, że największym honorem jest publikacja w piśmie zagranicznym, z której korzyści odniesie obca nauka. Polski podatnik ma zaś być dumny, że wychował i opłacił badacza, którego prace są czytane w Los Angeles i w Bostonie. Wszystkie koszty ponosi podatnik polski, gdy plony zbierają Anglosasi. Czy to nie jest naukowy neokolonializm?

Adam Wielomski

Tekst pochodzi z tygodnika Najwyższy Czas!

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “O tzw. liście filadelfijskiej”

  1. Angielski jest „współczesną łaciną”, powszechnie zrozumiałą wśród naukowców. Od samej publikacji w czasopiśmie z listy filadelfijskiej ważniejsze wydaje się cytowanie w takim czasopiśmie. Publikacje, w dobie internetu, śą powszechnie dostępne, choć nie zawsze za darmo.

  2. Panie Profesorze, jeszcze gorszą jest, pochodna listy filadelfijskiej, czyli lista czasopism punktowanych MNiSW. To na niej opiera się ocena okresowa pracowników wielu uczelni. Nagrody, ewentualne stypendia etc. Wysyłając artykuł do czasopisma, trzeba przeprowadzić całą „spekulację” opartą na probabilistyce, biorąc pod uwagę czas trwania recenzji, oczekiwanie na ukazanie się artykułu oraz …… co może się na tejże liście wydarzyć do ukazanie się artykułu. Chcąc pisać do dobrych czasopism, a jednocześnie mieć pewność co do oceny okresowej, trzeba: 1. być dobrym w swojej branży (te „prestiżowe” czasopisma), 2. mieć jakieś zainteresowania poboczne, których wyniki wysyłane są do słabych, ale „stabilnych” na liście czasopism. A jeżeli chodzi o takie sprawy jak np. h-indeks (byłem kiedyś świadkiem jak dwóch panów po 50-tce, rozmawiało w pociągu o swoich h-indeksach – na tyle niskich [małych], że wzbudziło to pełne niechęci opinie licealistek jadących w tym samym przedziale), to miał on sens dopóty, dopóki nie był znany. Ma on, moim zdaniem, sens tylko dla publikacji cytowanych przed jego wynalezieniem, czyli bodaj w 2005 roku. Swoją drogą, ciekawa byłaby praca naukowa o tym, jak zmieniła się cytowalność niektórych artykułów, autorów, przed i po 2005 roku. H-indeks np. nie niesie żadnych informacji nt liczebności zespołów w których się pracuje, specyfiki branży – trudno, żeby specjaliści od języka staropolskiego publikowali po angielsku, chińsku. Jedyny sposób, to aby założyli 2 czasopisma branżowe i cytowali wzajemnie artykuły w nich się ukazujące. Takie spółdzielnie to niezły biznes, zważywszy, że sporo czasopism pobiera opłaty za wydruk artykułu (na antypodach są lekarze (tacy z przychodni), którzy nie mogą się nadziwić, że za udział w konferencji z branż technicznych trzeba zapłacić, a nie jest się opłacanym; nie mówiąc o tym, że na takich konferencjach trzeba jeszcze zaprezentować swoje dokonania, zamiast wysłuchać, który antybiotyk najlepiej jest przepisywać pacjentom – no może trochę przesadziłem ze złośliwością?!)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *