Oprócz wielkiej umowy społecznej, dzięki której istnieje państwo, w demokracji mamy jeszcze małą umowę społeczną odnoszącą się do wyboru władz. O ile źródła wielkiej umowy giną w mrokach historii i nie można powiedzieć, kto i kiedy ją wprowadził – jest bezimienna i bez daty urodzin – to mała jest tworzona przez konkretnych ludzi na oczach całego społeczeństwa. Jest zmienna, jawnie umowna i nierzadko w swoich założeniach rozstrzyga, jaka partia nie może wygrać. W demokratycznej Francji np. partia Front Narodowy przeważnie nie miała w parlamencie ani jednego przedstawiciela, mimo że głosuje na nią kilkanaście procent wyborców. W krajach nie tak doskonale demokratycznych fałszerstw dokonuje się dopiero przy liczeniu głosów.
Mała umowa nie jest tożsama z ordynacją wyborczą, bo zawiera jeszcze dyspensę pozwalającą w czasie kampanii wyborczej na popełnianie czynów, które kiedy indziej uchodzą za naganne, a nawet haniebne i przestępcze. Na przykład: wolno zgłaszać projekty jawnie szkodliwe dla finansów państwa i całej gospodarki; wolno ludzi oszukiwać, obiecując im korzyści, o których z góry wiadomo, że są nieosiągalne, szczuć jednych na drugich jeszcze bardziej zajadle, niż media robią to cały czas, i w ogóle kłamać, ile wlezie. Podziwu godne w państwie demokratycznym jest to, że mimo kampanii wyborczych ono potrafi trwać. Nie wszędzie jednak. W niektórych ciepłych krajach bardzo często wynik wolnych wyborów jest wstępem do wojny domowej. Pamiętamy też wybory w bliższym kraju, gdzie nasz kandydat na prezydenta przegrał w pierwszej i w drugiej turze i trzeba było zmienić ordynację w trakcie wyborów, żeby mógł wygrać w trzeciej. W Polsce do tej pory wybory stanowiły najsolidniejszy element demokracji, ale to się może zmienić. Osobliwością tegorocznych wyborów prezydenckich i parlamentarnych jest embargo nałożone na temat zwiększonych zbrojeń i propagandowych przygotowań do wojny. Mówią – i słusznie – że kto by ten temat próbował wprowadzić do debaty narodowej, ściągnąłby na siebie huragan potępień, oskarżeń i zostałby kompletnie zdyskredytowany w oczach społeczeństwa. Ten temat jest tak drażliwy, tak wymagający uważnego podejścia, że na stanowisko ministra obrony przewidziano osobę uchodzącą za niespełna rozumu. Kto jak nie szaleniec najlepiej się wywiąże z szalonej polityki? Doszli jednak do wniosku, że może go zastąpić zupełnie normalny dyletant, wystarczy, że będzie miał wariackie projekty.
Chętnie widziałbym Kazimierę Szczukę – kandydatkę niezwykle atrakcyjną intelektualnie i nie tylko – w roli posłanki z Krakowa, ale czy mógłbym się zaangażować w kampanię na jej rzecz? Raczej wątpię, bo argumenty, jakich bym użył za głosowaniem na lewicę, prawdopodobnie by jej się bardzo nie spodobały. Podział na lewicę i prawicę jest ważny, ale nie najważniejszy. Większą wagę przypisuję podziałowi na stronę solidarnościową i stronę, dla której nie mam dobrej nazwy, powiedzmy: wywodzącą się z Polski Ludowej. Co znaczy wywodzącą się? Polska powojennego czterdziestolecia miała zły ustrój, który można nazwać tyranią sprawowaną w imię utopii, najpierw była to tyrania z racji pochodzenia i sposobu działania, a następnie tylko z powodu pochodzenia (rozróżnienie pojęciowe wziąłem od św. Tomasza z Akwinu). Gdy w 1956 r. ustał terror i minęło jeszcze parę lat, ten „nieludzki system” opisywano wierszem „Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. Nie powiedziałbym, że ten epigramacik wskazywał na nieludzkie cechy ustroju. Jednym ten ustrój dogadzał, a drudzy uważali, że jest nie do wytrzymania (jeśli o mnie chodzi, należałem do tych drugich). Ustrój nie jest całą rzeczywistością – ani krajową, ani państwową. To są ramy, w jakich działają ludzie, a nie istota rzeczy. A co jest istotą rzeczy? To, że państwo polskie po totalnym zniszczeniu przez Niemców odrodziło się, co samo już wyglądało na cud (Stefan Kisielewski), a do tego w lepszym położeniu geograficznym. Za ziemie wschodnie (nie całkiem polskie) otrzymaliśmy terytoria o wartości 10 razy większej niż utracone Kresy. Żaden kraj nie wyszedł z wojny z taką korzyścią terytorialną jak Polska.
W „Tygodniku Powszechnym” z 10 września 1995 r. można przeczytać: „Trudno znaleźć w naszych dziejach wydarzenie bardziej epokowe niż powrót do macierzy Śląska z Wrocławiem, Pomorza Zachodniego, Ziemi Lubuskiej i Warmińskiej. Odwrócony został tysiącletni bieg historii, który wypchnął Polskę z jej piastowskiej kolebki i przesuwał na wschód”. Autorem tych słów jest Jan Nowak-Jeziorański. „Grupa b. żołnierzy AK w Nowym Jorku – pisze on – postanowiła uczcić pięćdziesięciolecie powrotu Polski nad Odrę i Nysę. Zapytali mnie, z jaką datą związać rocznicowe uroczystości”. Granice te w Poczdamie narzucił – pisze Nowak – Stalin, pokonując opór zachodnich sprzymierzeńców. Ale czy dziś można się zgodzić na przyznanie Stalinowi tej zasługi dla Polski? W żadnym razie. „Zaproponowałem, by rocznicę obchodzić 15 sierpnia”. Dlaczego? Ponieważ „W dniu 15 sierpnia 1945 (…) Prymas August Hlond powołał do życia Polską Administrację Kościelną na Ziemiach Odzyskanych”. W ten sposób nastąpiło „objęcie we władanie Ziem Zachodnich przez sam naród”.
Jan Nowak-Jeziorański był największym propagandystą polskim drugiej połowy XX w. i najbardziej, jak widzimy, bezczelnym. Jego poglądy przejęła strona solidarnościowa i za pomocą instytucji państwowych (IPN, szkolnictwo) narzuciła je całemu narodowi. Dodając do nich sporą dozę fałszów własnego wymysłu.
Odtworzenie po wojnie państwa polskiego w tak niezwykle korzystnych warunkach terytorialnych, jak również jego odbudowa i budowa materialna, gospodarcza, jest zasługą polskiej radykalnej lewicy, ze znaczącym udziałem tzw. żydokomuny. Gdyby takiej partii w Polsce nie było, nie mielibyśmy stalinowsko-piastowskiej granicy na Odrze i Nysie. Polska byłaby państewkiem o wielkości Księstwa Warszawskiego, a trzeba jeszcze pamiętać o losie Polaków za Bugiem – zostaliby obywatelami Związku Radzieckiego, bo żadnej repatriacji by nie było. Strona solidarnościowa skraca historię państwa polskiego, wykreślając z niej czterdzieści kilka lat PRL. Głosi, że po PRL zostały tylko ruiny, tak jak ruiny zostały po rządach Platformy Obywatelskiej – według jej rywali.
Partia radykalnej lewicy, która odtwarzała Polskę po wojnie, a następnie utrwaliła solidne państwo, stając się coraz mniej radykalną i z konieczności coraz mniej lewicową, ma historyczną zasługę wobec narodu polskiego, jakiej nawet w ułamku nie mają partie solidarnościowe, które przyszły na gotowe. Obóz solidarnościowy, niemający rzeczywistej opozycji, ulega procesom gnilnym, a sposobów na odnowienie swojej wyłączności na sprawowanie władzy szuka w pozorowaniu kosztownych przygotowań do wojny, której nie będzie, chyba że sam ją wywoła.
Istnieją dwie lewice: jedna historyczna, z rodowodem, o którym powiedziałem, i z przymieszką konserwatywną, i druga, kulturowa i obyczajowa. W czasach II Międzynarodówki kursowało polemiczne pojęcie partii zaćmienia księżyca: jeżeli socjalizm jest koniecznością historyczną, to do czego potrzebna partia wzywająca proletariat do rewolucji socjalistycznej? Lewica kulturowa, która jest dobrze osadzona w warunkach współczesnego świata, wydaje mi się partią zaćmienia księżyca: upadek tradycyjnej instytucji małżeństwa i małżeństwa jednopłciowe, równość płci, in vitro, bezstresowa pedagogika i jakie tam jeszcze hasła wyzwoleńcze ma ta lewica na swoich sztandarach, to naturalny kierunek przemian uwarunkowany, a poniekąd wymuszony przez obiektywne czynniki cywilizacyjne.
Nie wiem, czy lewica historyczna może odgrywać znaczącą rolę polityczną. Najważniejsze zadania, jakie przed nią stoją, są natury intelektualnej: odkłamać historię nie tylko okresu powojennego, coraz intensywniej przez stronę solidarnościową fałszowaną, ale także wiek XIX, w którym również skracano historię polskiej państwowości, traktując Królestwo Polskie jak niebyłe. Natłok kłamstw głoszonych, jak też popełnianych przez przemilczenie, jest już trudny do zniesienia.
Bronisław Łagowski
Tekst ukazał się pierwotnie na stronie tygodnika „Przegląd”: