Badania archiwów IPN w dużej mierze skupiają się na badaniu donosów składanych przez agentów oraz ocen ich pracy sporządzanych przez funkcjonariuszy SB. Siłą rzeczy, to również fakt donoszenia na bliźnich – jest przeważnie podstawą do moralnego potępienia TW (choć w tym przypadku raczej trudno byłoby wytłumaczyć co w zasadzie było w tym procederze tak nagannego z punktu widzenia dzisiejszego, jakże rozplotkowanego świata?). W każdym razie wiadomo, że agenci donosili – a dzięki ich informacjom niekiedy werbowano kolejnych agentów, tudzież gromadzono wiedzę, w tym haki na innych, w tym zwłaszcza na opozycję.
Świetnie – ale po co?
Władza komunistyczna (w tym zwłaszcza władza komunistycznych tajnych służb) dość ewidentnie padła ofiarą przypadłości niesłusznie łączonej li tylko ze spadkiem po totalitarnej genezie systemu. Otóż rządzący w PRL chcieli wiedzieć zbyt wiele i nadzorować zbyt wiele, a co za tym idzie – również za bardzo przejmowali się tym co robi społeczeństwo i jego poszczególni członkowie. Zastanówmy się bowiem chwilę z dzisiejszej perspektywy: jak to możliwe, że niegdyś władza, która kontrolowała tak wiele sfer życia obywateli, zajmowała się jakimś listem trzydziestu paru facetów, a dziś nie mającą (pozornie) dziesiątej części tamtego oparcia ekipa ma w nosie pod czym podpisało się dwa miliony ludzi?
Wraz z postępami demokracji znika zainteresowanie władzy ludźmi rozumianymi osobowo. Powieściowy Atos wchodził sobie pogwarzyć z Ludwikiem XIV o obowiązkach monarchy – bo był podmiotem, jednostką dostrzeganą i uznawaną przez władcę. Najzupełniej historyczny polski XIX-wieczny opozycjonista hrabia Gurowski pisywał sobie do Imperatora Wszechrosji, wydawał w śmiesznie małych nakładach jakieś swoje pisemka – i car Mikołaj okiem własnym sprawdzał co tam znowu pan hrabia wymyślił. Anegdotek o długach niesfornych synów radców niskiego szczebla monarchii Austro-Węgierskiej, spłaconych z prywatnej szkatuły Franciszka Józefa – już nawet nie ma co przytaczać. Słowem – władza komunistyczna interesowała się obywatelami trochę z dziedzictwa Feliksa Edmundowicza, ale trochę i dziedzictwa władzy w ogóle, zwłaszcza władzy paternalistycznej i autorytarnej. Władza demokratyczna takich skłonności już nie ma, kontentując się falowaniem całymi masami i ruchami słupków.
W tym kontekście trzeba też widzieć podejście władz komunistycznych do posiadanej, rozległej agentury. Otóż nie może nie dziwić, że mając ją tak szeroko rozgałęzioną (na styku SB i MO, a więc agentury kryminalnej) i tak niekiedy wysoko w strukturach opozycyjnych ustawioną – nie uczyniono z niej większego politycznego użytku. „Jak to nie!” – zawołali w tym miejscu ideolodzy lustracji. Momencik. Do „Bolka” jeszcze dojdziemy.
Powielaczyk, donosik, kociołek, prowokacyjka
Spójrzmy jednak na najsłynniejsze – najważniejsze nazwiska: Edwina Myszka, Eligiusza Naszkowskiego, Wacława Sikorę, Stanisława Jałowieckiego w WZZ i Solidarności, czy Matyldę Sobieską w RMP. Żadne dane na temat ich działalności nie wskazują, że zrobili dla bezpieki – a więc i dla władzy – coś naprawdę użytecznego. Samo pozyskiwanie i gromadzenie informacji – to w istocie sztuka dla sztuki, o ile nie służy jakimś celom politycznym. Jeszcze gorzej wyglądają „taktyczne” osiągnięcia agentury: jakiś zwinięty powielacz, wydana fałszywka, puszczona ploteczka, zasypany kontakt, czy lokal – i w wielu kluczowych przypadkach albo demaskacja, albo przyznanie się, albo zaprzestanie tej mało efektywnej działalności. Co realnie dawała praca tych i setek innych agentów z punktu widzenia władzy komunistycznej? Parę awansów dla oficerów prowadzących?
W pewnych kręgach modny był bon mot, że rzekomo w 1980 r. wszystkie porozumienia podpisane przez władzę ze strajkującymi po stronie opozycyjnej sygnowali agenci. Zdaje się, że badania IPN-owskich akt na razie potwierdzają ten żarcik ledwie w 50. procentach – ale i tak, nawet gdyby cała wierchuszka MKZ-ów, a następnie „Solidarności” była sterowana przez agenturę i SB – to i tak nie dałoby się wskazać do czego niby taka manipulacja miałaby prowadzić. Przeciwnie, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że władza i bezpieka swój wpływ na działania opozycji z jednej strony przeceniały, a z drugiej lekceważyły. Przeceniały – bo lubiły się nim chwalić, czy nim uspokajać w sytuacjach zwątpienia i kryzysu. Lekceważyły – bo nie wiedziały czy i jak wykorzystać.
A ja wiem – nie powiem
Pouczająca jest w tym zakresie choćby lektura wywiadu z gen. Czesławem Kiszczakiem zamieszczonego w „Kto jest kim w Polsce inaczej II” z 1986 r. (tego samego, w którym pierwszy raz pojawił się oficjalnie wątek rzekomego dostarczenia Wałęsy do Stoczni przez SB). Oto bowiem minister spraw wewnętrznych puszył się wówczas: „Nie ukrywam, że SB dokonała dość gruntownego rozpoznania podziemia w kraju i jego ekspozytur zagranicznych. Główna rola na tym odcinku przypadła ludziom wywiadu i kontrwywiadu, tkwiącym w krajowych i zagranicznych strukturach. Są tam naturalnie głęboko zakonspirowani” – „Czy poznamy kiedyś ich nazwiska?” – pada pytanie. „Ujawnienie pewnych nazwisk byłoby szokujące. Ze zrozumiałych względów tego nie uczynimy” – zastrzega Kiszczak, dodając jednak: „Jeśli jednak w ocenie kierownictwa państwowego zajdzie taka potrzeba, to wówczas ujawnimy społeczeństwu nie osoby, lecz niektóre materiały przez nie posiadane” – grozi generał.
Cóż, skoro elementami lustracji władza komunistyczna straszyła już w 1986 r. – to nic dziwnego, że wkrótce potem padła. Któż bowiem chciałby pracować dla ekipy ujawniającej własnych tajnych współpracowników? – można by zapytać. Przede wszystkim jednak jaki miałby być cel takiej wielkiej operacji ujawniania prawdy przez agenturę rozpracowującą opozycję? Ano, zapowiedź Kiszczaka jakoś na polityczne kolana nie rzuca… „Mogę tylko powiedzieć, że ukazałyby w pełnym świetle faktycznie antynarodowy charakter podziemia i opozycji, powiązania z obcymi wywiadami, małoduszność i moralny upadek liderów i sympatyków „opozycji demokratycznej”, jak to się bałamutnie w tamtym środowisku nazywa” – mówi tyleż czupurnie, co bezradnie Kiszczak. Oto bowiem nawet on miał chyba świadomość, że nawet w najprawdziwsze rewelacje tego typu część społeczeństwa nie uwierzy, zaś druga część ich nie potrzebuje już to opozycji nie lubiąc, już to mając ją w nosie.
W tym samym wywiadzie minister puszczał wprawdzie jeszcze oko do czytelników, wygłaszając głodne kawałki w rodzaju: „(…) lewica społeczna zawsze odrzucała metodę prowokacji jako kompromitującą i nieskuteczną wobec nadrzędnego celu – rewolucji społecznej. Resort spraw wewnętrznych w swoich działaniach zdecydowanie wyklucza stosowanie prowokacji” itd. Bardzo to wszystko zabawne – ale ostatecznie nie z wywiadów, ale z lektury operacyjnych materiałów bezpieki wyłania się obraz strategicznej bezcelowości tych wszystkich zabiegów, rozpracowań i operacji.
Fuzja, która nie wystrzeliła
Władza faktycznie doskonale wiedziała co się dzieje w szeregach opozycyjnych i ostatecznie wyciągnęła z tego tylko taki wniosek, że zasięgnąwszy opinii hierarchii kościelnej – wskazała środowisko, któremu oddała władzę, bynajmniej nie jakoś bardziej od innych nasycone agenturą.
To fakt, że prowadzono rozważania dotyczące politycznego wykorzystywania agentów – czy to przed stanem wojennym, zwłaszcza w okresie Zjazdu Solidarności, czy to po 13 grudnia, gdy przez chwilę ważyła się jeszcze opcja restytucji oczyszczonego Związku. Część z tych planów nie wyszła jednak nigdy poza sferę teorii, inne zaś działania były niespójne i ewidentnie nieskoordynowane. Dzisiejsi historycy starają się godzić to jakoś z przekonaniem o wszechmocy bezpieki poprzez opowiadanie o rywalizacji frakcji w resorcie i Partii, różnych stopniach wtajemniczenia, ostatecznie jednak muszą się zgodzić, że kluczowy był po prostu brak odpowiednich decyzji politycznych.
Bezpieka nie rozegrała efektywnie żadnej z mających wymiar strategiczny gier politycznych, wliczając w to ewentualny pomysł wywarcia nacisku politycznego na Lecha Wałęsę zawartością jego teczki – o ile pomysł taki kiedykolwiek faktycznie istniał. Przeciwnie, produkowanie fałszywek i czarnego PR (nie tylko zresztą wokół Wałęsy i niezależnie od prawdziwych dokumentów na jego temat) nie dawało większych efektów (chyba, że za taki uznać opóźnienie przyznania Nagrody Nobla – no właśnie, mające skompromitować agenta, czy służyć jego uwiarygodnieniu w ramach „planów ukrytych w planach”?).
Z przebiegu wydarzeń w latach 70-tych i 80-tych wyłania się obraz SB jako organizacji niezwykle sprawnej taktycznie, o dużej wiedzy operacyjnej i szerokich możliwościach – i całkowicie nieskutecznej strategicznie, niewykorzystanej politycznie. Czy tylko ze względu na fakt, że praktycznie dopiero pod rządami generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, bezpieka stała się instrumentem władzy, a w mniejszym stopniu elementem gry frakcyjnej w obrębie kręgu decydenckiego? W każdym razie SB okazała się fuzją, która nie wystrzeliła. Z nawiązką za to rekompensowane jej to jest w ramach losów pośmiertnych.
Wałęsa na torcie
W dużej mierze bowiem realna nieefektywność bezpieki równoważona jest jej czarną legendą i mołojecką sławą. Jeszcze w trakcie tzw. transformacji wysunięto teorię o odgórnym sterowaniu całego procesu i nieustającej manipulacji, jakiej wszyscy jesteśmy poddawani ze strony jego kierowników. Rzecz jasna – kojarzonych właśnie z SB (no i KGB). Teoria ta jest – bo musi być spójna – bowiem każda kolejna okoliczność albo jest interpretowana jako jej potwierdzenie, albo jako zasłona dymna i element odwrócenia uwagi.
Ewidentną słabością takiej wizji byłby oczywiście brak rzeczywistych sukcesów SB – od czego jednak metoda dowodzenia, w myśl której wszystko potwierdza wszystko. Koniecznym elementem takiej wizji postrzegania świata było więc nie tylko wskazywanie bezpieki jako diabolicznej siły, która z nieludzką precyzją zaplanowała i zrealizowała w najdrobniejszym szczególe scenariusz obejmujący w zasadzie każde wydarzenie z najnowszej historii Polski. Potrzebna była jeszcze wisienka na torcie, symbol sukcesu SB – a więc droga polityczna Lecha Wałęsy.
Otóż z faktu jego oczywistej współpracy z SB w latach 70-tych i nerwowych reakcji prezydenta na zarzuty z tym związane – wysnuto teorię Wałęsy na każdym swym kroku prowadzonego przez ukrytych kierujących. Teorię – przyznajmy – poza tym całkowicie nietrzymającą się kupy wobec ciągłego politycznego meandrowania Wielkiego Elektryka, w tym jednak punkcie idealnie wytłumaczalną. Oto bowiem każdy, nawet najbardziej absurdalny ruch Wałęsy (a popełnił ich sporo) – daje się łatwo wytłumaczyć niewidzialnymi nićmi łączącymi go wciąż z oficerami prowadzącymi (przebywającymi już pewnie w Moskwie). Ma to kapitalne znaczenie nie tylko dla budowania wizji wrogiego systemu i nadania mu łatwej do znienawidzenia twarzy.
Wałęsa jako permanentna marionetka SB-ecka jest także znakomitym alibi dla wiecznych porażek tej części obozu solidarnościowego, która tak bardzo przywiązała się do lustracyjnego mitu i którą tak skutecznie ex-prezydent parę razy ograł. Nie przewidzieli ruchów Wałęsy, nie docenili cwaniaka z Popowa? To nie oni byli głupsi, to bezpieka ich zmyliła. Nie dopchali się na jego plecach do władzy? To nie z nim przegrali, tylko z SB.
Teraz także, choć nie jest już obiektywnie czynnikiem politycznie istotnym – Wałęsa wciąż przydaje się swym dawnym nieudacznym współpracownikom. Co i raz pokazują oni jakiś rzekomo rewelacyjny papierek z jego bujnego życiorysu, albo podpiszą się w paręset osób pod deklaracją, że był agentem (jakby suma podpisów stanowiła o prawdziwości i sensowności jakiegoś twierdzenia). Słowem – co chwilę wskazują na Wałęsę jako symbol. Tak, tak – 23 lata po wyborach czerwcowych, 32 lata od strajku w Stoczni – Wałęsa znowu ma być symbolem. Tym razem jednak nie Solidarności i „obalenia komunizmu”, ale bezpieki i jej rzekomego triumfu. Jedynego usprawiedliwienia własnej nieudolności tutejszych dekomunizatorów, lustratorów i insurgentów.
Konrad Rękas
Zapomniałeś Konradzie wspomnieć, że byli to agenci legalnego państwa. Gwoli przypomnienia wszystkim, co się zachwycają CBA Mariusza Kamińskiego.
Na pytanie: „Po co byli ci agenci?” Autor sam sobie odpowiedział: „Władza faktycznie doskonale wiedziała co się dzieje w szeregach opozycyjnych i ostatecznie wyciągnęła z tego tylko taki wniosek, że zasięgnąwszy opinii hierarchii kościelnej – wskazała środowisko, któremu oddała władzę, bynajmniej nie jakoś bardziej od innych nasycone agenturą”. Z polskiego na polski: by przekazać władzę agentom ze srodowiska, które wladzy najbardziej odpowiadało.
No cóż, Adamie, w środowiskach o których mówisz – państwo nigdy nie jest „własne”. Nawet gdy sami nim rządzą – to i tak zawłaszcza je układ. To są apatrydzi. W dodatku wewnętrznie sprzeczni: z jednej strony uwielbiają biurokrację i centralizm – z drugiej państwa nie szanują i gotowi są na każdy akt wrogi mu, byle ze swymi hasłami na sztandarach, niczym anarchiści. To wreszcie ekstremiści demokracji, tak bowiem należy rozumieć lansowaną przez nich lustrację absolutną. To już nie tylko ludowładztwo, ale też wpychanie ludowi wiedzy zupełnie mu zbędnej, a więc zmuszanie do konsumowania politycznej papki. Apatrydzi, anarchiści, rewolucyjni demokraci – oto oblicza lustratorów-insurgentów.
Widać Pan Konrad z uporem maniaka chce przestawić SB jako instytucję nie mającą znaczenia pisząc o braku „rzeczywistych sukcesów SB” jest to na tyle ciekawa teza, bo wystarczy tylko spojrzeć na pewne procesy dziejowe jakie następowały począwszy od wprowadzenia stanu wojennego a skończywszy na okrągłym stole. Otóż cała akcja polegała na wyłączeniu pewnych „nieposłusznych” grup solidarnościowych aby władza komunistyczna mogła się porozumieć z tymi akurat „posłusznymi” /wiadomo o kogo chodzi/. Jak by nie patrząc cała akcja skończyła się sukcesem min. SB. Abstrahując od tego czy SB było efektywny czy nie, z całą pewnością możemy stwierdzić o efektywności poprzedniczki SB a więc UB, przejawiało się to w ilościach ofiar oraz w werbunku kryminalistów i powojennych szmalcowników w szeregi tych służb. Co do szanowania państwa… Jak można było szanować państwo (de facto sowieckiego satelitę) które nie odwzajemniało tego szacunku w stosunku do swych obywateli. Jedną z wielu hipokryzji poprzedniego systemu było rzekome opieranie się na masach robotniczych… a w rzeczywistości te masy nie raz cierpiały i były represjonowane…
@Zar: Bardzo celna pointa: „… by przekazać władzę agentom ze srodowiska, które wladzy najbardziej odpowiadało …”. Tez tak uważam. Na marginesie tego artykułu: często pochopnie uważamy czyjeś działania za mało efektywne lub wrecz bezsensowne, dziwimy sie, dlaczego tak poważna osoba/ instytucja angazuje tak wielkie srodki i nic z tego nie ma. Otóż jest to częsta pomyłka, błąd oceny rzeczywistosci. Jedna z najscislej kamuflowanych rzeczy np. w rozgrywkach pracowników w korporacji, jest informacja „jakie sa moje FAKTYCZNE cele”, „jakie sa moje FAKTYCZNE kryteria sukcesu”, „jakie są moje FAKTYCZNE kryteria oceny sytuacji”. Jeśli tego nie wiemy, a raczej nie wiemy, to nasze interpretacje sa niewiele warte, bo ktos może fantastyczne optymalizowac cos, o czy my, w swojej naiwnosci, nie mamy pojęcia!
…o tym właśnie, Panowie piszę: o założeniu, że to wszystko, co widzimy za oknami jest elementem misternego planu realizowanego od dekad. Że już wprowadzając stan wojenny Jaruzelski miał w planach Tuska, że jeszcze minister Radkiewicz z tkliwością myślał o przyszłym dziele Adama Michnika. Obawiam się jednak, że rzeczywistość była i jest znacznie bardziej złożona. Co zaś się tyczy wyboru strony, której oddano władzę, to mam wrażenie, że ważniejsze od zdania SB – były opinie Episkopatu, MFW i kolegów Davida Rockefellera – jeśli już interesują nas nieco dyskretniejsze formy uprawiania polityki.
@Konrad Rekas „…że to wszystko, co widzimy za oknami jest elementem misternego planu realizowanego od dekad. Że już wprowadzając stan wojenny Jaruzelski miał w planach Tuska, że jeszcze minister Radkiewicz z tkliwością myślał o przyszłym dziele Adama Michnika…” – po co ta erystyka, 🙂 ? Dlaczego opinie SB nie miałyby być uwzględniane przez kolegów Dawida Rockefellera? Kompetentna i kompleksowa analiza sytuacji, byc może spójna z ocenami własnych słuzb (np. CIA) znakomicie uwiarygodniała wierchuszka SB/PZPR jako sensownych partnerów do negocjacji. To nie „S” rozpracowała SB, lecz vice versa, więc to z SB należało sie dogadywac instalujac w Polsce „Emarging Economy / Emerging Market”. To SB miała być gwarantem stabilnosci inwestycji powaznych zagranicznych biznesmenów. Powiedzmy sobie szczerze: tylko SB była tak na prawde kompetentna, prawdopodobnie była realna elitą, jak sredniowieczna arystokracja: miała wiedzę, kontakty i siłę, a to czyni elitę, niezaleznie od tego, jak bardzo ta konkluzja może byc dla kogoś niestrawialna.
A to, Panie Piotrze, inna sprawa. Oczywiście, że rolę informacyjną SB należy docenić – i o tym piszę. Nie należy jednak przeceniać sprawczej – i o tym piszę również. Proste.
@Konrad Rękas: Sprawcza była na zasadzie „kto ma informacje ten ma władzę”. System sie wali, moze bedzie rozpierducha, dotychczasowi przełożeni są niekompetentni, prowadzą system ku anihilacji. Trza ratowac własna dupę. Popatrzmy, jak by tu cos dla siebie ugrać. W szczególności, dotychczasowych szefów – niekompetentnych leszczy pomińmy w negocjacjach. Mozna oczywiscie zastanawiac sie, czy dobra służba informacyjna nie prowadzi cześci działań na okolicznosc przewerbowania się, rozpieprzenia dotychczasowych relacji etc, etc. Robił to Schellenberg, dlaczego nie miałby robic Kiszczak?
@Konrad Rękas: Kompetencja SB, podobnie jak kompetencja i geniusz Stalina, boli kretynów-insurekcjonistów. Gdyby nie byli kretynami, powiedzieliby jak sredniowieczny rycerz, pokonany w turnieju: przegrałem, ale z nie byle kim! Natomiast ten pomiot epoki oświecenia może walczyc tylko, gdy opluje i zohydzi przeciwnika/wroga. Zapomina jednak, że deprecjonując przeciwnika, w dwójnasób deprecjonuje siebie, który z tym przeciwnikiem przegrał. Przykład: Armia Czerwona podobno była wszawa i gówniana. Ok, ale w takim razie co byli warci „chłopcy malowani” pozwalajacy brac sie do niewoli jakims zawszonym Kałmukom w obszczanych walonkach? Podobny kompleks maja Zydzi, uratowani z Zagłady przez Polaków, którymi, jako bydłem [goim], zgodnie ze swoim talmudem, wczesniej bezgranicznie pogardzali…