Obejrzałem „Przebudzenie” Joanny Lichockiej. W przeciwieństwie do redaktora Łukasza Warzechy uważam, że jest to znakomity film. Dlaczego? Bo znakomicie pokazuje jak szkodliwy bywa w polskim życiu społecznym nasz nieuleczalny romantyzm. Romantyzm do tego wszystkiego przesiąknięty mistycyzmem.
Czego więc dowiadujemy się z filmu Lichockiej? Jaki zapis autentycznych myśli i sądów jego bohaterów nam ona prezentuje? Ano ni mniej ni więcej, ale dowiadujemy się, że bohaterowie kolejnych smoleńskich miesięcznic obcują ze zmarłymi. Że podczas tak zwanych przez Jarosława Kaczyńskiego „procesyjnych marszów” czują obecność księdza Popiełuszki czy księcia Józefa Poniatowskiego. Że czuje tak młody, rozpalony student – cóż i tak bywa… Problem jednak staje się poważniejszy. Z filmu Lichockiej dowiadujemy się bowiem także i tego, że posmoleński tomik „De Profundis”, Wojciecha Wencla pisali z nim razem nie tylko Lechoń czy Herbert, ale i sam Mickiewicz! To już proszę Państwa naprawdę nie są żarty. Trudno się w tej sytuacji dziwić, że w tak doborowym towarzystwie bohaterowie filmu bez żadnych ograniczeń puszczają wodze fantazji.
Czego dowiadujemy się dalej? Dowiadujemy się więc, że Krakowskie Przedmieścia nie jest miejscem zbiorowej manifestacji. O nie! Jest czymś zdecydowanie więcej! Jest unikalną szczeliną, przez którą w niezwykły sposób wylewa się na wierzch gorąca, patriotyczna lawa polskości. Trudno się w tych okolicznościach dziwić bezustannemu celebrowaniu Smoleńska. Smoleńska jako unikalnego miejsca spotkania polskiego, mesjańskiego romantyzmu ze złem współczesnego świata. Naturalnym jest też, że w tej sytuacji skołowani bohaterowie tęsknią „do siedzących im w pamięci” Mszy patriotycznych z lat 80tych.
O czym jesteśmy informowani w następnych sekwencjach filmu? Ano , że bohaterowie są porzuceni przez biskupów. W tej sytuacji wydaje się to oczywiste. Jest lawa, salon, Dziady, to muszą być i zdrajcy. Tym razem nie ci na salonach, ale ci w purpurze. Współcześni polscy biskupi na całe szczęście nie są jednak romantykami. I pewnie właśnie dlatego nie dają się wciągnąć w rozróbę, która wcale nie dotyczy Krzyża. Dotyczy natomiast – by zacytować prezesa PiS – substytutu pomnika. Trudno więc oczekiwać od trzeźwo myślących biskupów by natychmiast brali w tej rozróbie udział. A jeśli już to raczej w obronie Krzyża przed polityczną i plemienną instrumentalizacją.
Cóż jeszcze widzimy w „Przebudzeniu”? Ano cyniczne liczenie na to, że porwany romantycznym obłędem widz stracił już resztki zdrowego rozsądku. Tylko w takiej sytuacji bowiem naturalny odruch nawiedzenia trumny tragicznie zmarłej pary prezydenckiej uznać można za przejaw narodowego ocknięcia z letargu, a skandaliczne i bluźniercze ekscesy palikotowych grup, za wystarczające usprawiedliwienie dla utrzymywania w amoku 20% dorosłych obywateli.
Jakie z tego wszystkiego nasuwają się wnioski? Podsuwają je nam już pierwsze kadry filmu Lichockiej. Pokazują one bowiem, że na Krakowskie Przedmieście nie przychodzą wcale ludzie prości. Że wśród co miesiąc protestujących są studenci, menadżerowie i inteligenci. I że ludzi ci być może – jak sami mówią – ocknęli się z letargu, w sposób nieuświadomiony wpadając jednak jednocześnie w poważną i społecznie niezmiernie szkodliwą, gorączkę. Gorączkę romantycznego mistycyzmu, do którego niestety mamy narodową skłonność. I którego za wszelką cenę winniśmy unikać. Gorączkę, która dotyka pewną część Polaków, niezależnie od ich wykształcenia, zamożności czy społecznej pozycji.
Film Lichockiej jest jednak i złą wiadomością dla – pragnących wyjaśnienia Smoleńska – samych jego bohaterów. Muszą bowiem zdać sobie sprawę, że katastrofy lotnicze wyjaśniają raczej trzeźwo myślący inżynierowie i prokuratorzy, a nie przedstawiciele romantycznie nastawionego ludu prowadzeni do tego dzieła przez mistycznych, niezrealizowanych, gdańskich pseudo – wieszczów. Wątpliwe jednak aby to dostrzegli. Do kamery sami przecież deklarują, jak dobrze czują się we własnym towarzystwie.
Jan Filip Libicki
-asd