Rankingi szkolnictwa

Średnio raz do roku Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz część publicystów mocno przeżywa światowe rankingi dotyczące jakości uniwersytetów, w których to rankingach najlepsze polskie uczelnie wyższe lokują się w „dolnych partiach stanów średnich”, czyli gdzieś koło końca trzeciej setki światowych uniwersytetów, ewentualnie na początku czwartej setki. Tymczasem ja co roku czytam te rankingi i uśmiecham się kpiarsko, choć jako wykładowca akademicki sam powinienem ciężko przeżywać te wyniki. Uważam je jednak za niewarte najmniejszej uwagi.

Dlaczego? Dlatego, że jak świat światem o wyniku w rankingach decyduje przede wszystkim to, kto te rankingi robi. Nawet nie w tym rzecz, że zarzucam ich autorom nieuczciwość na tym poziomie, że jednym uczelniom dopisują, a innym odpisują punkty. Myślę, że istota problemu sprowadza się nie do uczciwości zliczania punktów poszczególnym jednostkom, ale samej metody punktowej. Ten kto robi ranking układa go zawsze tak, aby kategorie w nim zawarte pasowały pod jego potrzeby. Dla przykładu: kategorią przysparzającą najwięcej punktów w światowym rankingu uczelni wyższych jest liczba publikacji w języku angielskim. Jeśli jest to kryterium podstawowe, to jest rzeczą oczywistą, że najbardziej zabita dechami szkółka w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Australii czy w RPA zdobędzie więcej punktów niż uczelnia w Polsce, we Francji, w Rosji czy w Chinach. Dlaczego język angielski jest tak preferowany? Dlatego, że ranking układają Anglosasi. Gdyby ułożyli go Chińczycy, to wprowadziliby kategorię „liczba publikacji w języku chińskim” po czym uniwersytety w Pekinie i Szanghaju zajęłyby miejsca 1 oraz 2 w tymże rankingu. Gdyby ranking ten zrobiono we Francji, to oczywiście wygrałaby Sorbona etc. Być może, że są dyscypliny, gdzie publikuje się w większości w języku angielskim. Jednakże na przykład ja reprezentuję nauki społeczne, których wyniki przeznaczone są dla polskiego czytelnika. Wyobraźmy sobie polonistę, który publikuje po angielsku rozprawę na temat rozwoju dialektu mazurskiego w XVIII wieku. Skoro nauki humanistyczne i społeczne z natury przeznaczone są dla „autochtonów” to trudno oczekiwać aby dominowały tutaj publikacje w języku angielskim. Dlatego wszelkie polskie kompleksy, że nasze uniwersytety zajmują miejsca trzysetne uważam za absurdalne. Jak mawia stare powiedzenie, „nie ważne kto głosuje, ważne kto liczy”. Tu jest podobnie: nie ważne jaki jest uniwersytet, ważne wedle czyich kategorii jest oceniany.

Moje uwagi odnoszą się nie tylko do światowych rankingów w których oceniane są polskie uczelnie wyższe. Podobne moje wątpliwości budzą rankingi dotyczące polskich uczelni, które czasami przeglądam, gdy zbliżają się okresy rekrutacji studentów. Oto widziałem kiedyś ranking uczelni w którym punkty przyznawano za posiadanie przez nie (lub brak) … krytego basenu. I bynajmniej nie chodziło tutaj o wydziały wychowania fizycznego. Moją pierwszą myślą było to, że twórca tego rankingu był związany z uczelnią, która taki kryty basen posiadała, postanowił więc dopisać jej za to punkty, będąc zarazem pewnym, że konkurencja nie będzie miała takiej możliwości, ponieważ nie posiada krytego basenu. A jak powszechnie wiadomo ilość absolwentów uczelni znajdujących dobrze płatną pracę jest ściśle skorelowana z faktem czy taki kryty basen istnieje, czy też go brak.

Albo inne nadużycie. Widziałem ranking uczelni, gdzie starannie policzone są punkty za rozmaite elementy wyposażenia i stan kadry, po czym, na samym końcu, jest kategoria „Opinia pracodawców o absolwentach uczelni”, stanowiąca – jeśli mnie pamięć nie myli – bodaj 50% punktów rankingowych. Teoretycznie to bardzo dobry pomysł, aby zamiast stanu basenów czy ilości sal wykładowych na jednego studenta spojrzeć co o absolwentach myślą pracodawcy. Problem tylko w tym, że nie istnieje „pracodawca jako taki”. Istnieją tylko pracodawcy konkretni, czyli jacyś Kowalski, Nowak, etc. I dobór takiego – dajmy na to dwudziestoosobowego – ciała pracodawców oceniających uczelnię z natury nie może być obiektywny. Jeśli weźmiemy „tych” dwudziestu pracodawców, to będą oni zadowoleni z tych i tych absolwentów. Jeśli jednak szkoły oceni dwadzieścia innych osób, to ich oceny mogą być diametralnie odmienne, gdyż spotkali na swojej drodze innych absolwentów tych samych uczelni lub też – co także możliwe – akurat nie spotkali żadnego z danej szkoły wyższej, więc nie mogą się o niej w ogóle wypowiedzieć. Władza tego, kto dokonuje wyboru owego dwudziestoosobowego jury jest przeto olbrzymia i zawsze pojawić się powinno pytanie czy jesteśmy absolutnie pewni, że osoba ta nie jest związana z żadną uczelnią wyższą? Czy wiemy, że jest neutralna? Czy w ogóle znamy osobę (osoby), które taki ranking robią?

Niestety, w moim przekonaniu odpowiedź jest, i musi być, negatywna. Wszelkie rankingi uczelni prowadzone w taki sposób – czy to polskie czy zagraniczne – narażone są na rozliczne manipulacje i przekłamania. Nie zarzucając nikomu fałszowania wyników i dopisywania punktów widzimy, że sam proces układania pytań wytwarza wyniki oczekiwane przez pytającego.

Dlaczego przywiązujemy do tych rankingów tak dużą wagę? Moim zdaniem wynika to głównie z kompleksów. Skowyty, że najlepsza polska uczelnia zajmuje 300 miejsce na świecie to klasyczny kompleks polskości, że wszyscy dookoła są lepsi i mądrzejsi, a jak coś jest amerykańskie to polskie nijak nie może się z tym równać. Z kolei fascynacje rankingami polskich uczelni to wiara, że to, czego ktoś nauczy się na studiach wynika z pozycji uniwersytetu zajmowanego w rankingach. Tymczasem prawda jest bardziej brutalna: jeśli ktoś nie chce się niczego nauczyć, to skończy studia, dostanie dyplom renomowanej uczelni, a jak głowa była pusta, tak pozostała. Gdy ktoś chce się czegoś nauczyć, to i gorsza (w rankingach) uczelnia mu w tym nie przeszkodzi. Reszta to legendy, mity i dorabianie uzasadnień dla własnej bierności.

Adam Wielomski

PS

Na zdjęciu jest Platon. Wedle dzisiejszych kryteriów byłby niczym. Zero punktów w publikacjach na Liście Filadelfijskiej. Nie miał żadnego stopnia naukowego.

Tekst ukazał się w tygodniku Najwyższy Czas!

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Rankingi szkolnictwa”

  1. Istnieje coś takiego jak „Lista Filadelfijska” czasopism naukowych. Sensowny ranking mógłby wygladać nastapujaco. 1/ Punktujemy publikacje w czasopismach z „Listy Filadelfijskiej” – a więc tych najlepszych, noo, powiedzmy, najlepszych przynajmniej w dziedzinie nauk scisłych 2/ Punktujemy cytowania publikacji w czasopismach z „Listy Filadelfijskiej” w innych publikacjach w czasopismach z „Listy Filedelfijskiej”. W ten sposób unikamy patologii „kumoterskich cytowań” prac pana Heńka w pracach pana Zenka, jednych i drugich cytowanych w czasopismie pana Mietka, wydawanycm na Uniwersytecie w Pcimiu Dolnym. I taki ranking bardzo wiele powiedziałby o naukowcach i ich uczelniach. Generalnie, czasopisma z „Listy Filadelfijskiej” publikuja niewiele badziewia, a w publikacjach stamtad jeszcze mniej badziewia sie cytuje … Ale przy takim rankingu okazałoby sie, że wiekszość tzw. naukowców to badziewoarze-przyczynkarze, którzy nic ciekawego nie maja do powiedzenia …

  2. „…jeśli ktoś nie chce się niczego nauczyć, to skończy studia, dostanie dyplom renomowanej uczelni, a jak głowa była pusta, tak pozostała. …” – to tylko część prawdy. Owszem, znam przypadek ucznia z wiejskiego gimnazjum, który wygrał ogólnopolski konkurs informatyczny, sposorowany przez Microsoft. Ten sam uczeń, ucząc się w renomowanym liceum stwierdził, że w tej szkole, w klasie mat-mat, po prostu nie mozna było byc niedobrym, chcąc otrzymac promocję. Innymi słowy, rozciągając analogię na renomowane i mniej renomowane uczelnie, absolwent informatyki na MIT, w Karlsruhe czy Berlinie na prawdę MUSI dużo umieć, natomiast np. na UW czy UWr może uzyskać tytuł magistra informatyki praktycznie nie umiejąc programować … A dlaczego? To juz osobna historia … Oczywiście, wielu absolwentów UWr, czy nawet studentów początkowych lat na informatyce na UWr, osiaga niebywały poziom kompetencji, ale tylko dlatego, że są hobbystami, i , faktycznie, uczelnia daje im taką mozliwość, ale ich do tego nie zmusza. Z ok. 300 osób na I roku, powiedzmy kilka-kilkanaście jest takich jak opisałem. 20 lat temu na informatyke przyjmowano ok. 50 osób, z czego ok. 15-20 było na prawde dobrych.

  3. „…Dla przykładu: kategorią przysparzającą najwięcej punktów w światowym rankingu uczelni wyższych jest liczba publikacji w języku angielskim. Jeśli jest to kryterium podstawowe, to jest rzeczą oczywistą, że najbardziej zabita dechami szkółka w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Australii czy w RPA zdobędzie więcej punktów niż uczelnia w Polsce, we Francji, w Rosji czy w Chinach. …” – bzdura. Proszę popatrzeć na pozycje np. moskiewskiego MGU, to po pierwsze. A po drugie, ranking oparty na „Liście Filadelfijskiej” dałby zupełnie inne wyniki – od Chińczyków, Francuzów, czy Niemców, a nawet Rosjan, aż się roi w dobrych publikacjach w renomowanych czasopismach.

  4. Opłata jest warunkiem koniecznym ale, o ile mi wiadomo, niewystarczającym. W dziedzinie nauk mat./fiz. oraz technicznych w tym informatyki, jest tak, jak napisałem.

  5. Mozliwe, że humanistyka rządzi sie innymi prawami i trudno byłoby np. prace z historii materialnej Słowian publikować w czasopismach uniwersytetu w Oksfordzie – to oczywiste. Podobnie np. prace polskich prawników czy filologów. Natomiast w zakresie nauk mat-fiz, technicznych i informatycznych oddzielenie ziarna od plewy na prawdę jest proste, podobnie jak ocena prac w grantach na Politechnikach. Jeśli np. buduje sie robota rozpoznajacego twarz za 500 tys PLN, i naglasnia sie własnie „rozpoznawanie ludzkiej twarzy”, a potem okazuje sie, ze 300 tys. PLN poszło na zakup oprogramowania do rozpoznawania twarzy, to. gł. aspekt tegoż projektu okazuje sie hmmm, delikatnie mówiac – lekkim minieciem ie z prawdą, bo w zakresie rozpoznawania twarzy zrobiono w tym grancie, delikatnie mówiąc, niewiele …

  6. @adamwielomski Potwierdzam to, co pisze p. Kozaczewski, w dziedzinie nauk ścisłych jest po pierwsze łatwiej o weryfikację a po drugie prace pisze się przeważnie po angielsku (i uważa to za rzecz naturalną), więc kryterium językowe nie odgrywa takiej roli. Tak że nie można sprowadzać kwestii tylko do metodologii i trzeba niestety przyznać, że Polska jest naukowym zaściankiem. Metodologia pewnie może sprawić, że jakiś uniwersytet przesunie się w rankingu z pozycji 400 na 200 (albo 800) ale nie oszukujmy się – wszystko to świadczy, że nie jesteśmy w światowej czołówce. Mamy jakąś światową postać z nauki? Tylko Skłodowską i Kopernika. Niemcy z samego Wrocławia mają trzech noblistów noblistów (plus czwarty ze Strzelina pod Wrocławiem): http://pl.wikipedia.org/wiki/Uniwersytet_Wroc%C5%82awski#Laureaci_Nagrody_Nobla_zwi.C4.85zani_z_uczelni.C4.85

  7. Mogę zrozumieć utyskiwania pana profesora, który jest wykładowcą w bądź co bądź niezbyt na świecie rozpoznawalnej uczelni. Reprezentuje nauki, które faktycznie są specyficzne i nie dają takiej gwarancji dobrze płatnego zatrudnienia jak np. kierunki techniczne. Ale problem jest szerszy – przede wszystkim nieporównywalność zaściankowego polskiego środowiska naukowego (z pojedynczymi wyjątkami oczywiście) ze światowej klasy naukowcami pozatrudnianymi na rozpoznawalnych i słynnych na całym świecie uczelniach. Na to wszystko nakłada się polska mentalność wykładowców – to wy (studenci) jesteście dla nas. Załatwić coś, często nawet wpis do indeksu to koszmar. Może temu np. towarzyszyć „wożenie się”, czyli bufonowatość wykładowcy i wielka łaska. Uczelnie czy państwowe czy prywatne to dla słabych wykładowców ciepełko socjalne – nie wychyla się to dostanie jakiś tytuł, trochę pieniędzy i tyle. Zwalczanie konkurencji np. młodych, dobrze wykształconych potencjalnych kandydatów na kadrę naukową, byle tylko własny status quo zachować. Takie przypadki to niestety większość. O jakim zatem możemy mówić szanowny panie profesorze poziomie? Prawidłowa odpowiedź: o żadnym. Wybitne jednostki to tylko wyjątek potwierdzający regułę. Tytuły i dyplomy są nieporównywalne, a przede wszystkim nigdy nie będą równoważne, co zresztą weryfikują pracodawcy

  8. Artykuł słuszny. Zauważę tylko przy okazji, że klasyczna humanistyka kończy się na naszych oczach, tylko jeszcze o tym nie wie. Cytowanie Heńków przez Gienków w siedemset pięćdziesiątym piątym przyczynku do poglądów Platona czy Kanta, nie może się ostać wobec ekspansji nauk przyrodniczych na tradycyjny teren humanistyki. Ekspansja ta przynosi lawinowy przyrost wyników (jak zwykle w naukach przyrodniczych), co humaniści mogą skwitować tylko wyuczoną wyniosłością. Jak wygląda dyskusja humanisty z przyrodnikami i jakimi żałosnymi efektami się kończy można prześledzić tu: http://www.uwolnijmyslenie.pl/ , dyskusja „Umysł w mózgu, mózg w umyśle”. Długa, ale warto dotrwać dla konkluzji, jaka pada z audytorium. Zawsze będą tacy, co niczego nie rozumieją, którym trzeba podać wyjaśnienie werbalne, ale proste i strawne. Dla nich właśnie jest ranking uczelni humanistycznych.

  9. W USA university obejmuje kilka polskich uczelni. Przykladowo, moj university to polski uniwersytet plus politechnika, akademia rolnicza, akademia medyczna. Jest oczywiste, ze taki university bedzie mial wiecej publikacji naukowych niz polski uniwersytet a wiec zajmie lepsza pozycje w rankingach. Warto o tym pamietac gdy sie czyta te rankingi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *