Refleksje postpeerelowskie I

Przeglądam starsze numery „PULSU”. W numerze 64-65 (1993) Włodzimierz Bolecki, autor bardzo dobrej książki o Józefie Mackiewiczu, wspomina swojego polonistę Ireneusza Gugulskiego zwanego „Gurgulem”. Był świetnym pedagogiem, człowiekiem niezależnie myślącym, „miał gust i wiedzę literacką przekraczającą wielokrotnie szkolne standardy”, „z programu szkolnego – którego uznawał tylko małą cząstkę – realizował tak naprawdę jedynie to, co go samego interesowało.”

Traktował szkolne nauczanie polskiego jako przedmiot wychowania, kształcenia osobowości, rozwoju wrażliwości i smaku literackiego ucznia, nie miał nic wspólnego z „nauczycielem-funkcjonariuszem” realizującym posłusznie dyrektywy ministrów i kuratorów. Bolecki wspomina „Gurgula” jako swojego Mistrza, człowieka o głębokiej religijności, o niezwykłym poczuciu humoru i twardych zasadach, które fascynował swoich uczniów i wywarł na nich wielki wpływ. I takiemu człowiekowi „zbrodniczy reżim komunistyczny” pozwalał wychować młodzież! No, może niecałkowicie, latem 1968 roku, za niepodporządkowanie się linii ówczesnej propagandy w sprawie protestujących w marcu studentów, otrzymał zakaz pracy w liceum Reymonta. Z pomocą pośpieszył mu Bolesław Piasecki proponując pracę redaktora w wydawnictwie PAX-u. Ale Gugulski propozycją odrzucił i utrzymywał się z korepetycji. Po roku wrócił do uczenia w Reymoncie. Czy to nie dziwne: „zbrodniczy reżim komunistyczny” zamiast skazać go na śmierć głodową, pozwala mu nadal uczyć w liceum, mimo iż, o czym wspomina Bolecki, profesor Gugulski nie krył przed uczniami swojego negatywnego stosunku do interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Skomplikowane czasy, ot co.

* * *

Niektórzy politycy prawicy podkreślają znaczenie potencjału demograficznego dla siły narodu i jego pozycji wśród innych narodów. Jednocześnie ci sami politycy przy każdej okazji a także bez okazji, pryncypalnie potępiają PRL i żądają, aby III RP radykalnie odcięła się od tego państwa rządzonego przez „reprezentantów nurtu zdrady narodowej”. Tymczasem pod rządami tego „nurtu” ludność Polski powiększyła się dwukrotnie, co jak twierdzą niektórzy, było największym proporcjonalnym przyrostem demograficznym w historii narodu polskiego. Zaś od roku 1990, a więc z momentem przyjęcia władzy przez reprezentantów „nurtu niepodległościowego i demokratycznego” rozpoczął się spadek liczby urodzeń, który trwa do dziś, i wedle prognoz będzie trwał nadal. Może więc przedstawiciele prawicy spojrzeliby  nieco łaskawszym okiem na czasy PRL-u, kiedy to Polska tak się wzmocniła demograficznie. W PRL-u to nawet się pięcioraczki rodziły. A dziś? Szkoda słów.

Twierdzenie, że PZPR reprezentuje „nurt zdrady narodowej” także nie wytrzymuje krytyki. O zdradzie można mówić wtedy, gdy ktoś świadomie chce ograniczyć suwerenność państwa, która faktycznie istnieje lub jest możliwa do osiągnięcia. A takiej sytuacji w 1945 roku, kiedy Armia Czerwona „za wiedzą i zgodą” Waszyngtonu i Londynu stanęła na Łabie, nie było. Za zdrajców należy uznać jedynie tych komunistów, którzy chcieli zrobić z Polski radziecką republikę. Tu ciekawostka: hasło „PPR – płatne pachołki Rosji” wymyśliła propaganda niemiecka (zob. Jacek Chrobaczyński Postawy, zachowania, nastroje. Społeczeństwo Krakowa wobec wojny i okupacji 1939-1945, Kraków 1993 str.170).

Po 1945 roku każdy rząd polski, również rząd kierowany przez koalicję ROP-ZChN byłby zmuszony do kolaborowania z ZSRR. Winę za to ponoszą elity II RP, które nie były zdolne do utrzymania suwerenności Państwa Polskiego i nie stworzyły też żadnej realnej szansy, aby ją w 1945 roku odzyskać. Fakt, że ktoś w 1945 bardzo żarliwie chciał nie podległości i sprzeciwiał się kolaboracji z ZSRR, świadczył o jego szlachetnym, lecz bezsilnym patriotyzmie, i nie miał większego politycznego znaczenia, ponieważ niepodległość jest funkcją siły politycznej a bezsilni znajdują się z definicji poza sferą polityki (i historii politycznej) we właściwy sposób, zastępując myślenie polityczne zbiorem sentymentalnych złorzeczeń godnych przekupki na bazarze (tym porównaniem nie chciałbym urazić przekupek, które bardzo szanuję). Ma to także związek z absurdalnymi próbami legitymizowania III RP poprzez budowanie sztucznej ciągłości z II RP. A to pociąga za sobą z konieczności przemilczanie odpowiedzialności elit II RP za utratę przez Polskę niepodległości, i obarczenia za to winą Hitlera, Stalina i polskich komunistów. A przecież tradycja polskiej myśli prawicowej tym się różni od innych, że szuka się tu zawsze przede wszystkim wewnętrznych a nie zewnętrznych przyczyn klęsk politycznych np. przyczyn utraty niepodległości pod koniec XVIII wieku. Niestety, współczesna polska prawica z jej bezkrytycznym podejściem do elit II Rzeczpospolitej, z gloryfikacją powstań, i wreszcie z bezpłodnym „antykomunizmem” przysłaniającym jej rzeczy naprawdę istotne, zresztą mało konsekwentnym, bo nie chcącym uznać, że w XX wieku jedynym państwem, które zdecydowało się  na zbrojną konfrontację z bolszewizmem były narodowosocjalistyczne Niemcy, nie ma z tą tradycją nic wspólnego. Jeden z prawicowych autorów niemieckich napisał kiedyś książkę, w której poddał politykę elity niemieckiej lat 1933-45 krytycznej analizie z konserwatywno-narodowego punktu widzenia. Książka zatytułowana była „So haben wir das Reich verspielt”, co kolokwialnie przetłumaczyć można jako „Tak przerżnęliśmy Rzeszę”. Niestety, do dziś nie powstała książka zatytułowana „Tak przerżnęliśmy II Rzeczpospolitą”. I książka taka nie powstanie dopóty, dopóki ton myśleniu politycznemu w Polsce nadawać będzie gatunek prawicy, który potrafi jedynie „ujadać na czerwonego” i nic poza tym.

Jeszcze jeden aspekt polityczny „zdrady” zasługuje na uwagę. Oskarża się komunistów, że postawili w czasie wojny na Rosję. Ale dobrze się stało, że ktoś to zrobił. W ówczesnej sytuacji Polski korzystne było, że jedni oparli się o Rosję a inni o aliantów zachodnich – ci pierwsi pośrednio współpracowali z Rosją, która była sojusznikiem Anglosasów, zaś ci drudzy pośrednio współpracowali z Anglosasami, którzy byli sojusznikami Rosji. Zabrakło jedynie siły politycznej gotowej do kolaboracji z Niemcami, co było złe, bo przecież wynik wojny był niepewny i Polska mogła na dłuższy czas znaleźć się pod kontrolą niemiecką. Postawienie na wszystkie trzy opcje byłoby najwłaściwszym postępowaniem, bo w każdym przypadku dawało szanse na istnienia takiej czy innej formy polskiej państwowości. A jakaś forma państwowości jest zawsze lepsza niż całkowity jej brak. Rzecz jasna zarówno rząd londyński opierający się o Anglosasów, komuniści opierający się o Rosję Sowiecką to były twory „agencyjne” tak samo jak status „agencyjny” mieliby ludzie współpracujący z Rzeszą Niemiecką.

Mimo absurdalnej i szkodliwej ideologii, likwidacji własności prywatnej w gospodarce (oprócz własności ziemi), fatalnej polityki gospodarczej i wielu, wielu innych błędów i grzechów PZPR nie zostawiła narodowi polskiemu w 1989 roku spustoszonego kraju, pozostawiła mu PRL – państwo o nowych, utrwalonych granicach i realnie istniejący podmiot stosunków międzynarodowych, zostawiła armię, służby specjalne i policję, sądownictwo, administrację państwową, infrastrukturę kulturalną i szkolnictwo. Z pewnością nie zostawiła nam Polski naszych marzeń, ale zawszę jakąś Polskę. A jaką Polskę pozostawiła narodowi polskiemu elita rządząca do 1939 roku? Żadną.

* * * 

Na objęcie władzy w Polsce przez komunistów trzeba patrzeć w szerszym kontekście historycznym. Należy pamiętać, że druga wojna światowa była wojną totalną a więc również wojną ideologiczną. Dlatego też zwycięskie mocarstwa a więc ZSRR i USA w państwach włączonych do swoich stref wpływów dokonywały zmian ustrojowych i narzucały im własną ideologię. Obalono więc legalne rządy marszałka Petaina we Francji, rządy marszałka Badoglio we Włoszech, rządy Vidkuna Quislinga w Norwegii czy rząd admirała Donitza w Niemczech (zniesiono tam również istniejącą konstytucję, demokratycznie uchwaloną w okresie Republiki Weimarskiej, która, zawieszona wcześniej, zaczęła automatycznie obowiązywać z chwilą śmierci kanclerza Hitlera). Wszędzie następowały krwawe czystki, których ofiarą np. Francji padło więcej ludzi niż w Polsce pod rządami PPR i PZPR. Wymordowano tam w „spontanicznych” akcjach ok. 100.000 ludzi. W ramach „depetenizacji” sądy specjalne na podstawie ustawodawstwa wyjątkowego skazały 170.000 osób – w tym 4.186 na karę śmierci (wykonano 2.000 wyroków), 50.000 na karę więzienia, 70.000 na utratę praw publicznych. Tortury, gwałty, bicie i maltretowanie uwięzionych były na porządku dziennym, prześladowano przeciwników politycznych, montowano farsowe, pokazowe procesy, dokonywano zakrojonych na szeroką skalę czystek we wszystkich dziedzinach życia, wyrzucano z pracy, obkładano zakazem druku, wszystkie gazety, które wychodziły w czasie Vichy zastały, często z brutalnym pogwałceniem prawa przyjęte przez zwycięzców. W 1946 roku dziennik „Le Figaro” szacował, że przez więzienia i obozy internowania przeszło ok. milion Francuzów. Podobnie było w innych krajach. We Włoszech liczbę zamordowanych szacuje się na ok. 100.000.

Były szef państwa włoskiego Benito Mussolini został zamordowany przez partyzantów, a w rzeczywistości przez brytyjskie służby specjalne. Zwłoki Mussoliniego i jego kochanki Clary Petacci zostały zbezczeszczone i wystawione na widok publiczny – świadectwo wielkiego zdziczenia moralnego. Kilka tysięcy włoskich kobiet („faszystek”) zostało zgwałconych. Ezrę Pounda Amerykanie zamknęli najpierw w celi śmierci, potem w żelaznej klatce i wystawili na widok publiczny, aby motłoch mógł pluć na genialnego poetę i obrzucać go błotem. Później przesiedział kilka miesięcy w izolatce, w końcu przewieziono go do USA i zamknięto w „psychuszce”, podobnie postąpiono z Knutem Hamsunem w Norwegii.

Pod pretekstem badań psychiatrycznych poddano torturom Vidkuna Quislinga a później stracono po farsowym procesie. W Norwegii terror objął ok. 100.000 osób wraz z rodzinami: więzienie, pozbawienie praw obywatelskich, wyrzucanie z pracy, konfiskata własności, także egzekucje. W Luksemburgu 1500 ludzi zostało skierowanych do prac publicznych – na rękawach musieli nosić biały czworokąt. W Danii, Norwegii i Holandii specjalnie przywrócono karę śmierci, aby móc wykonywać wyroki w majestacie prawa. W Holandii internowano od 150-200.000 ludzi (liczba ludności 10 mln ), niektóre egzekucje odbywały się publicznie. Normalną praktyką było stosowanie prawa działającego wstecz, stosowano odpowiedzialność zbiorową np. żonę Knuta Hamsuna internowano i skazano na 3 lata robót przymusowych, internowano żonę, rodziców, siostrę, szwagra i dwie bratanice Leona Degrelle’a (wydarzenia te, i wiele innych szczegółowo opisuje francuski autor Paul Serant w swojej książce Czystki polityczne na końcu II wojny światowej w Europie Zachodniej: Niemcy, Austria, Belgia, Dania, Wielka Brytania, Włochy, Luksemburg, Norwegia, Holanda i Szwajcaria-korzystałem z tłumaczenia niemieckiego, Hamburg 1966). Fala krwawych represji i czystek politycznych po 45 roku w Europie Zachodniej przebiega paralelnie do takiej samej fali w Europie Środkowo-Wschodniej: we Francji stracono niewinnego Brasillacha, w Polsce – Doboszyńskiego, tam Lavala, tu „Nila”-Fieldorfa itd. Na Zachodzie „odwilż” następuje na przełomie lat 40. i 50. (we Włoszech jeszcze w 1952 roku więźniowie polityczni siedzieli w obozach internowania), na Wschodzie kilka lat później. Na Wschodzie narzucono ideologię komunistyczną, na Zachodzie demoliberalną i lewicową, a po części komunistyczną, bo w takich krajach jak Francja czy Włochy komuniści stali się legalną i znaczącą siłą polityczną, ideologiczną i kulturalną wchodząc w skład klasy rządzącej; wyselekcjonowano odpowiednich ludzi do władzy, którzy musieli kolaborować albo z Waszyngtonem albo z Moskwą. Państwa Europy Zachodniej zostały zwasalizowane przez USA, poddane zewnętrznemu zwierzchnictwu militarnemu i politycznemu, ich siły zbrojne zostały włączone w system amerykańskiego bezpieczeństwa. Podobnie jak PRL państwa te nie były w stanie oprzeć się obcej dominacji, ponieważ były zbyt słabe. Wszystkie państwa europejskie a nie tylko PRL czy NRD są po 1945 roku państwami „satelickimi”. Także Francja, gdzie generał de Gaulle walczący o nieco więcej swobody manewru wobec USA jest odpowiednikiem Gomułki mówiącego: „nie” Sowietom w 1956 roku.

Istnieje zresztą ciekawa zbieżność losów obu polityków. Obaj w czasie wojny występują przeciw legalnym władzom państwowym: Gomułka przeciw rządowi emigracyjnemu i siłom politycznym II Rzeczypospolitej, de Gaulle przeciw marszałkowi Petainowi, obaj stawiają na obce mocarstwa: Gomułka na Rosję Sowiecką, de Gaulle na Anglię a potem na Amerykę, dochodzą do władzy zaraz po 45 roku, korzystając z poparcia obcych mocarstw i po rozprawie z siłami politycznymi „ancien regime’u”, obaj pragną większej niezależności od mocarstw, którym zawdzięczają władzę i obaj zostają odsunięci od władzy: de Gaulle w 1946, Gomułka w 1948, Gomułka dochodzi ponownie do władzy w 1956 roku w wyniku kryzysu politycznego spowodowanego rządami komunistycznych internacjonałów, de Gaulle w 1958 roku po upadku IV Republiki (w obu przypadkach powrót do władzy nosi cechy zamachu stanu), obaj zwalczają potem tych, którzy pomogli im objąć władzę, obaj opierają swoją władzę na plebiscytarnej demokracji, za rządów Gomułki doszło do krwawego stłumienia wystąpień robotniczych na Wybrzeżu, za rządów de Gaulle’a kryzys algierski przyniósł Francuzom obozy internowania, czystki polityczne i egzekucje. Obaj potępili Izrael za wojnę w 1967 roku i poparli państwa arabskie, obaj krytykowali wpływy lobby żydowskiego. De Gaulle odchodzi w rok po studenckiej rewolcie 1968 roku, Gomułka w dwa lata po studenckim marcu 1968 roku, obu przeciwnicy zarzucają, że nie „reformują” kraju. Obaj spotkali się w 1967 roku w Warszawie. De Gaulle od końca lat 50. opowiadał się za uznaniem przez Niemcy granicy na Odrze i Nysie i szukał zbliżenia także z Warszawą, co było formą politycznego poparcia dla Gomułki. Główna różnica między nimi polegała na tym, że de Gaulle dysponował bronią tomową, a Gomułka nie, dlatego ten pierwszy mógł wystąpić ze struktur wojskowych NATO, a ten drugi jedynie usunąć radzieckich „doradców” z armii i policji.

Jeśli ktoś twierdzi, że PZPR należała do „nurtu zdrady narodowej” to nie powinien przemilczać tego, że trudno po 1945 roku znaleźć w Europie partie czy rządy, które do takiego nurtu by nie należały. Zarówno w Niemczech, we Włoszech, w Belgii, Francji, Norwegii, Holandii nowe rządy zostały wyniesione do władzy z poparciem USA, i dokonały , często krwawej, rozprawy z przeciwnikami politycznymi. Mają więc podobną genezę jak PRL. I podobnie jak PRL utraciły możliwość samodzielnego desygnowania „wrogów” i „sojuszników” , co równoznaczne jest z brakiem suwerenności.

***

Wydawcy książki Ludwika von Misesa „Planowy chaos” piszą w przedmowie, że „ksiązki Ludwika von Misesa należą do tych, które w minionych latach były surowo zakazane przez komunistyczną cenzurę”. Niby to prawda, ale nie cała. Po pierwsze, aby cenzura komunistyczna czegoś zakazała, to musiał się znaleźć ktoś, kto chciał to opublikować. Jestem w 99% pewien, że przez cały okres PRL-u nie było nikogo, kto chciałby opublikować jaką książkę Ludwika von Misesa. Ba, żadna książka von Misesa nie została opublikowana na emigracji, gdzie przecież nie było komunistycznej cenzury. Także działające poza cenzurą wydawnictwa drugoobiegowe nie wydawały von Misesa. Dopiero w drugiej połowie lat osiemdziesiątych niewielkie środowiska określające się jako „konserwatywno-liberalne” zaczynają propagować myśl von Misesa, a na przełomie lat 80. i 90. pojawiają się tłumaczenia tego autora wydawane przez nikomu nieznanego, samotnego wydawcę z Londynu.

Nie jest też prawdą, że książki von Misesa były w ogóle zakazane. W bibliotece uniwersytetu, gdzie studiowałem w połowie lat 70. znajdowały się najważniejsze, zarówno przedwojenne jak i powojenne, książki won Misesa. Tyle tylko, że w języku niemieckim lub angielskim. Ale przecież nauka tych języków nie była w PRL-u zakazana. Co więcej w bibliotece był całkiem swobodny dostęp do dzieł autorów, których von Mises zaliczał do swoich mistrzów np. Adam Smitha czy J.B. Say’a (wydanych zresztą w PRL-u) a także przedwojennych polskich autorów wyznających poglądy bliskie Misesowi. W ogóle należy rozbić mit, że w PRL-u człowiek zainteresowany myślą prawicową nie miał co czytać. W każdej większej bibliotece uniwersyteckiej dostępne były przedwojenne książki konserwatystów czy narodowców. Jeśli zaś ktoś czytał po francusku, angielsku czy niemiecku, to miał do dyspozycji setki książek napisanych przez prawicowców różnych obediencji w XIX i XX wieku. Oczywiście potrzebny był pewien wysiłek, żeby do nich dotrzeć, ale takie to były czasy. Gdym przeanalizował, jacy autorzy wpłynęli na formowanie mojego prawicowego „światopoglądu”, to odkryłem, że w 95% byli to autorzy, których książki dostępne były w peerelowskich bibliotekach.

***

„Gazeta Wyborcza” zamieściła wywiad z węgierskim dominikaninem ks. Belą Jacintem Hankovszkym, kapelanem armii węgierskiej. Ksiądz Hankovszky wspomina jak to cenzura na Węgrzech broniła węgierskich katolików przed teologicznym nowinkarstwem, które rozpleniło się po Soborze Watykańskim II. Katolicy węgierscy powinni błogosławić komunistyczną cenzurę za to, że choć w części uchroniła ich przed „modernistycznym syfilisem”. Niestety, w Polsce cenzura była pod tym względem zbyt łagodna, i takie oficyny wydawnicze jak Pax czy ZNAK mogły prawie bez przeszkód rozsiewać modernistyczną zarazę. Jako tymczasowy prezes Komitetu Piewców PRL-u (KPP) muszę z przykrością przyznać, że PRL nie była jednak systemem idealnym.

***

W czasach PRL-u było dużo wolności. Np. kto chciał, ten mógł siać mak, żeby potem piec makowca. A dziś mu siać nie wolno. Jedna z gazet informowała kiedyś o procesie wytoczonym pewnej starej chłopce z Małopolski, która nadal siała mak, bo do głowy jej nie przyszło, że ktoś może być takim kretynem, żeby zakazać siania maku („Siała baba mak, nie wiedziała jak, a dziad wiedział, nie powiedział a to było tak”). Powiedziała ona sądowi: „za sanacji wolno było siać, za Niemca wolno było siać, za komuny wolno było siać, a teraz za demokracji nie wolno”. Niestety na starość przyszło jej żyć w takim ponurym ustroju.

***

Zbigniew Herbert jest bez wątpienia świetnym eseistą i wybitnym poetą. Choć nie tak wybitnym jak to sugerują ostatnimi czasy niektórzy krytycy literaccy i publicyści periodyków centroprawicy (sprawiedliwie ocenił jego poezję Zdzisław Łapiński w „Pulsie” nr 44). Na tle całej poezji polskiej dwudziestego wieku jego twórczość zajmuje miejsce ważne, ale w pierwszej piątce najlepszych poetów raczej by się nie znalazł, podobnie zresztą jak Wisława Szymborska, której poezja okresu socrealistycznego jest taka blada, całkowicie pozbawiona rewolucyjnego elan, bez napięcia, wizji, poetyckiej mocy, takie mdłe ple-ple-ple w porównaniu z Broniewskim czy Jasieńskim.

Amerykański miesięcznik konserwatywny „Chronicles” to pismo reprezentujące wysoki poziom intelektualny. Opublikowało ono (wrzesień 1996) wypowiedź Zbigniewa Herberta z okazji przyznania mu przez The Ingersoll Foundation nagrody T.S. Elliota. W komentarzy pióra Ewy M. Thompson czytamy: „To, że Zbigniew Herbert nie mógł tu być z nami wymaga kilka słów komentarza. Zbigniew Herbert ma 71 lat, i intelektualista w jego wieku ze Stanów Zjednoczonych może bez trudności podróżować, dyskutować i cieszyć się jesienią życia. Czesław Miłosz, inny polski poeta, jest 13 lat starszy od Herberta, ma odczyty o poezji, podróżuje po całym świecie. Ale Czesław Miłosz spędził swe życie w Stanach Zjednoczonych i w innych wolnych krajach, włączając w to przedwojenną Polskę. Zbigniew Herbert spędził życie w Polsce okupowanej przez Sowiety. Kiedy ostatni raz rozmawiałam z nim przez telefon prawie nie mógł mówić. Jego choroba spowodowana jest nie tyle wiekiem co wieloma latami ubóstwa (privation). System polityczny z centrum w Moskwie nie tylko zrujnował gospodarki krajów zdominowanych przez Sowiety, ale zniszczył także zdrowie ich obywateli”.

Takie oto odkrycie profesor slawistyki jednego z amerykańskich uniwersytetów: Zbigniew Herbert przymierał głodem w PRL-u, co mu zrujnowało zdrowie!

Zbigniew Herbert opublikował w okresie PRL-u kilka bardzo dobrych tomów wierszy – „Struna światła” (1956), „Hermes, pies i gwiazdy” (1957), „Studium przedmiotu” (1961), „Napis” (1969). W 1971 roku ukazały się jego „Wiersze zebrane”, w 1973 roku „Poezje wybrane” (wyboru dokonał i wstępem opatrzył autor), w 1983 roku kolejny wybór wierszy, w 1970 roku dramaty. Jego książka „Barbarzyńca w ogrodzie, Szkice z podróży po Francji i Włoszech” (I wyd. 1962, II wyd. 1964, III wyd. 1974) zaliczana jest do wybitnych osiągnięć polskiej eseistyki. Herbert nie mógł uskarżać się na brak popularności, jego książki ukazywały się w sporych nakładach, o jego wierszach uczono w szkole, pisali o nich maturzyści, uczestnicy olimpiad języka polskiego, magistranci i doktoranci, recytowano je na konkursach recytatorskich. Jego dramaty pokazywano w telewizji i inscenizowano jako słuchowiska radiowe. Twórczość Herberta od lat sześćdziesiątych była przekładana na wiele języków: na niemiecki, angielski, czeski, duński, norweski, szwedzki, słowacki, węgierski, serbo-chorwacki. W latach 1955-65 związany był blisko z miesięcznikiem „Twórczość” a tym samym z jej długoletnim redaktorem naczelnym Jarosławem Iwaszkiewiczem, w latach 1965-68 był członkiem redakcji miesięcznika „Poezja”. W 1961 roku Rada Naczelna Zrzeszenia Studentów Polskich przyznała mu nagrodę Pierścienia za całokształt twórczości. Jego poetycki talent sprawił, że całkiem zasłużenie znalazł się w artystycznej i społecznej elicie PRL-u. Można być pewnym, że na chleb mu wystarczało.

Wbrew też temu, co pisze slawistka z USA, Herbert wcale nie spędził całego życia pod sowiecką okupacją.

Już w 1958 roku sowiecki okupant pozwala mu na długą podróż po Francji, Anglii, Włoszech i Grecji. Może dlatego, że Zbigniew Herbert w 57 roku poparł tzw. zmiany październikowe, o czym świadczy to, iż na łamach organu KC PZPR „Trybuny Ludu” opublikował tekst słusznie krytykujący politykę wydawniczą w zakresie tłumaczeń z literatury zachodniej w minionym okresie (zob. „Trybuna Ludu” z 14 stycznia 1957).  Jego wiersze ukazywały się na łamach takich pism jak „Głos Pracy” (organ Centralnej Rady Związków Zawodowych), „Sztandar Ludu”, „Nowa Wieś”. W roku 1965 sowiecki okupant znowu wypuszcza go ze sowich szponów i Herbert podróżuje po Francji, Niemczech Zachodnich, Grecji, Stanach Zjednoczonych, gdzie wykłada na uniwersytecie w Los Angeles. Pod sowiecką okupację powraca po sześciu latach pobytu na Zachodzie. Okupant nie tylko nie każe mu się zapisać do Związku Pisarzy Sowieckich ale cieszy się, że Herbert hołubiony jest przez „niemieckich rewanżystów i militarystów”, którzy wybierają go na członka Akademii Sztuk w Berlinie i członka Bawarskiej Akademii Sztuk Pięknych. W 1973 roku okupant sowiecki zezwala poecie na wyjazd do Austrii i Berlina Zachodniego. Otrzymuje tam nagrodę im. Herdera (wcześniej już uhonorowano go w Austrii nagrodą im. Lenaua). W 1975 roku Herbert znowu wyrywa się z sowieckiej strefy okupacyjnej zwanej PRL-em i to na kilka lat. Przebywa w Austrii, RFN i we Włoszech, gdzie otrzymuje nagrodę im. Petrarki. Może to więc nie sowiecki okupant zniszczył mu zdrowie, ale włoska kuchnia i reńskie wina? Biedny Zbigniew Herbert, któremu przyprawiają dziś „gębę” prześladowanego opozycjonisty. Na szczęście zawsze możemy sięgnąć po jego wiersze i eseje, oraz mieć nadzieję, że poeta potraktuje brednie wypisywane na jego temat z właściwą sobie ironią.

***

Śledzę z pewnego dystansu aktywność Jacka Trznadla. I widzę jak marnuje się duży talent. Po co mu te „hańby domowe”, po co mu Katyń, po co patetyczne wystąpienie „antykomunistyczne”. Przecież o tym mogą pisać inni. Dlaczego Jacek Trznadel nie kontynuuje tego, co robił w okresie PRL-u, dlaczego nie przekłada poezji francuskiej, dlaczego nie pisze już tak dobrych esejów jak te zawarte w książkach „Róże trzecie, Szkice o poezji współczesnej” (1966), „Płomień obdarzony rozumem” (1978). Jego książki o Norwidzie i Leśmianie to bardzo istotne dokonania w dziedzinie historii literatury. Tomiki poezji: „Wyjście” (1964), „Rana” (1974), „Więcej niż można mieć” (1979) także  nie są powodem do wstydu. Przetłumaczył Trznadel Levi-Straussa i de Sade’a to mógłby przełożyć inne wybitne dzieła literackie i naukowe, bardziej, by tak rzec, „prawicowe”. Tak sobie myślę, że ograniczenia tematyczne nakładane przez peerelowską cenzurę w wielu przypadkach były dobrodziejstwem dla pisarzy. Zwalniały ich z obowiązku pisania o rzeczach mało istotnych, natomiast zmuszały do zajmowania się tym co ponadczasowe, estetycznie wysublimowane, intelektualnie wyrafinowane. Tu sprawdza się powiedzenie Ernesta Jungera, że podobnie jak pojedynki obyczaje tak cenzura wysubtelnia styl.

Być może Jacek Trznadel po wielu latach odreagowuje głupstwa, które kiedyś wypisywał. Sam bowiem jako młody człowiek uczestniczył w „hańbie domowej”. We wstępie do „Hańby domowej” czytamy: „Nie napisałem tutaj nic o swojej ówczesnej aktywności literackiej, bo w zasadzie ona nie istniała. Trochę pracy recenzenckiej wykonanej w oparciu o obiegowe schematy, na podobnych schematach oparta książka o poezji Jastruna”. Czy rzeczywiście „nie istniała”? Czy rzeczywiście tak było? Trznadel rozpoczął studia polonistyczne we Wrocławiu w 1949 roku. Miał wówczas 19 lat (choć urodził się w 1930 roku zdążył zostać porucznikiem AK-NZW). W latach 1950-54 a więc jeszcze jako student publikuje swoje recenzje i inne artykuły w  „Gazecie Robotniczej”, „Nowej Kulturze”, „Po Prostu”, „Pokoleniu”, „Twórczości”, „Sprawach i Ludziach”, „Wsi”, „Wojsku Ludowym”, „Zeszytach Wrocławskich”, „Pamiętniku literackim”. Napisany razem ze Stanisławem Kuszewskim i Henrykiem Olszewskim referat na zjazd młodych polonistów we Wrocławiu ukazuje się jako odrębna broszura w 1951 roku (Trznadel ma wówczas 21 lata). 24-letni polonista publikuje artykuł o liryce humanizmu socjalistycznego w pracy zbiorowej „Szkice o literaturze współczesnej” i samodzielną książkę o Jastrunie. Czy to było rzeczywiście tylko „trochę pracy recenzenckiej”? Czy jest to „w zasadzie nieistniejąca aktywność literacka” czy może raczej hiperaktywność młodego studenta i naukowca, który z wielkim zaangażowaniem włącza się w walkę o nowy kształt polskiego literaturoznawstwa i polskiej literatury, co ówczesna władza potrafiła docenić (choć może wiedziała o tym, że był porucznikiem AK-NZW). Wystarczy sięgnąć po numery pisma „Wieś” z 1950 roku i poczytać zachwyty Jacka Trznadla nad powieściami pisarzy radzieckich opisujących „trudną walkę oddziału Czeka”, rozprawę z wrogami klasowymi, życie kołchoźników na Kamczatce, ludzi radzieckich w Azerbejdżanie i dzielnych pionierów. W jednej recenzji Trznadel wskazuje z uznaniem na postać małego Sierioży Jemielianowa, dla którego nie ma większej pochwały niż słowa sekretarza rajkomu: „Popatrz jaki wspaniały mały bolszewik z niego wyrasta”. Znajdziemy u Trznadla analizę poematów o budownictwie Polski Ludowej, tropienie błędów ideologicznych i „burżuazyjnych reliktów mowy poetyckiej”, pochwałę człowieka socjalistycznego i „radosnego twórczego charakteru pracy socjalistycznej”. Na V Zjeździe Kół Polonistycznych we Wrocławiu  Jacek Trznadel wraz ze Stanisławem Kuszewskim i Henrykiem Olszewskim zaprezentował referat „Mickiewicz w 'Trybunie Ludów'”.

A w referacie czytamy m.in.: „wspaniała droga walczącego i zwycięskiego proletariatu rozświetlała mrok, którego jeszcze nie mógł przebić Mickiewicz mimo bezkompromisowego oddania sprawie postępu i walki z odchodzącym światem. Zwycięska nauka Marksa-Lenina-Stalina rozświetliła drogę historii o wielką przyszłość ludzkości”. W sprawozdaniu ze zjazdu opublikowanym w „Zeszytach Wrocławskich” (1951 nr 1) pisze 21-letni Jacek Trznadel o „kroku naprzód w rozwoju marksistowskiej wiedzy o literaturze w Polsce”, o „systematycznym burzeniu koncepcji burżuazyjnej historiografii”, o słusznych poglądach Lenina na romantyzm, o wstecznictwie Krasińskiego itp. Kończy zaś następująco: „…dzieło walki o oblicze tradycji kulturalnej narodu i jego poziom kulturalny. Dlatego też wszelkie wysiłki nad realizacją tego zadania są walką o postęp na drodze jaką wytknęło VI Plenum Partii: Pokój, Plan 6-letni, Socjalizm”. W tychże samych „Zeszytach Wrocławskich” (1951 nr 2) Jacek Trznadel w artykule „Młodzi idą naprzód” opisuje swoje wrażenia z II Zlotu Młodych Bojowników w Berlinie (Wschodnim). Np.: „Każdy z nas lękał się, by przypadkowo nie przejechać metrem granicy demokratycznego sektora”, ponieważ „nikt z delegatów, nikt z nas nie chciał znaleźć się twarzą w twarz z faszystą niemieckim czy amerykańskim”. Trznadel dyskutował o literaturze z młodą komunistką angielską. Mary błaga go przy rozstaniu: „Pisz do mnie. Te listy będą dla mnie czymś takim, jak listy od ludzi wolnych do więźnia. Do więźnia ponurej celi kapitalistycznego świata”. Są u Trznadla dziewczęta koreańskie (zapewne zachwycające go swoją egzotyczną urodą), niemieccy antyfaszyści, dialektyka historii, klasa robotnicza – zwycięski promotor dziejów etc. Pisał więc Jacek Trznadel w tamtych czasach różne głupstwa, i jak na studenta było tego całkiem sporo. Pamiętajmy jednak, że jako 19-letni chłopak przybył w 1949 do Wrocławia, na uniwersytet, aby studiować polonistykę (w 1952 przeniósł się na Uniwersytet Warszawski). Młody ambitny student pragnie się wybić, zaistnieć publicznie, zobaczyć swoje nazwisko w druku, więc pisze tak, aby swój cel osiągnąć. To powszechna słabość młodych i ambitnych nie tylko w  tamtych czasach. Zresztą jego zaangażowanie w budowę nowej, socjalistycznej kultury mogło być całkiem szczere. Potem, po Październiku okazuje się, że Jacek Trznadel to wcale nie jakiś miernota ale człowiek naprawdę bardzo uzdolniony. Nikt by go inaczej nie wysłał w 1966 roku na paryską Sorbonę, aby tam przez 4 lata prowadził wykłady z literatury polskiej. Nikt by go nie zrobił adiunktem w Instytucie Badań Literackich PAN. Niech więc się przestanie zadręczać grzechami młodości i zabierze za to, co zawsze lubił robić.

***

Liga Republikańska urządziła kiedyś w Katowicach „Socfestiwal” czyli Przegląd Filmów Socrealistycznych. Zabawa była podobno pyszna (kawały z brodą także bawią). Tak to młodzi „antykomuniści” znęcają się nad trupem. Jest to przykład, jak słusznie pisał Carl Schmitt, ruchu oporu wobec wczorajszego wroga. Martwy czerwony smok nikogo już nie pożre, więc można się teraz bez żadnego ryzyka pastwić na jego zwłokami. Ale jest jeszcze inny aspekt sprawy. Młodzi „antykomuniści” nie zauważają, że dziś pełno jest w kinach, telewizji, na kasetach wideo socrealistycznych filmów, tyle że wyprodukowanych w USA (kto jednak będzie się narażał smokowi, który cieszy się nadal dobrym zdrowiem). Powiem nawet więcej: współczesny „socrealizm”, w którym dawnych agentów UB i KGB zastąpili dzielni agenci FBI czy CIA jest tak samo prymitywny jak tamten sprzed pół wieku lecz za to bardziej atrakcyjny a przez to szybciej przyswajany przez współczesną masową publiczność, dlatego jego destrukcyjne skutki są głębsze. Duża część współczesnego socrealizmu jest przy tym pół-pornograficzna, czym różni się od dawnego socrealizmu, który nie prezentował widzom rozmaitych plugawych świństw. Ważne jest jeszcze jedno: młodzi „antykomuniści” chociaż podają się za prawicę, to w rzeczywistości atakują dawny socrealizm z pozycji czysto indywidualistycznych, demoliberalnych. Dawny socrealizm niezależnie od swoich treści, starał się wpoić ludziom przekonanie, że warto żyć i poświęcać się dla czegoś, co wykracza poza „jednostkową samorealizację”, że istnieje jakaś „święta sprawa”, jakaś idea, dla której warto żyć i ponosić ofiary. Człowiek prawicy powinien umieć rozróżniać pomiędzy ideologiczną treścią a owym przekonaniem, które nie tylko jest cenne samo w sobie ale i konieczne także dla realizacji idei prawicowych. Sprawa, o którą walczyli komuniści jest nam obca i wroga, ale idea walki, idea poświęcenia dla sprawy, nie powinna być nam obca. W przeciwnym razie nigdy nie wydobędziemy się z bagna demoliberalizmu.

Realista

Źródło: „Stańczyk” nr 2 (33) 1998

a.me.

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Refleksje postpeerelowskie I”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *