Stan dróg w Polsce nieco się poprawił? No, to poczekajcie…
Powszechną zmorą autostrad w UK są wszechobecne zamknięcia, zwężania i przede wszystkim ograniczenia prędkości. W kraju o i tak najniższej w Europie prędkości poruszania się po drogach szybkiego (?) ruchu (70 mph) m.in. na autostradach M6, M1, M5 i niemal wszystkich drogach kategorii A miesiącami stoją ograniczenia do 50 mph, strzeżone przez odcinkowe pomiary prędkości oraz tablice komunikujące „Nie widzisz nas, bo pracujemy w nocy/na uboczu”, przy czym nie chodzi bynajmniej o remonty, ale przeważnie o wymianę barier między jezdniami, przycinanie zieleni, czyszczenie odwodnienia, a w najlepszym razie tworzeniu zatok awaryjnych na poboczach.
Polska choroba czy zachodni trend?
Wszystko to niby potrzebne, ale nie na wszystkich drogach od Londynu po Szkocję i nie przez długie miesiące! Zresztą, jeśli gdzieś żadnych prac drogowych chwilowo nie ma, wówczas ich zadania przejmują tzw. inteligentne systemy kierowania ruchem, używane do wprowadzania długoodcinkowych ograniczeń prędkości ot tak, niby dla walki z korkami, a gdyby korków nie było – to dla ich wywołania. Podobnie zresztą dzieje się na trasach przelotowych przez miasta, które w Anglii (na wzór amerykański) zwyczajowo biegną estakadami. W pewnym momencie w całym państwie na 6-pasmowych drogach, z zasady mało kolizyjnych, pojawiły się ograniczenia do 30 mph, a równocześnie zaczęły się wielomiesięczne remonty, nie, oczywiście nie nawierzchni, ale a to sieci wodociągowych, a to odpływowych itp.
Że co, że to jak w Polsce, gdzie w jednym tygodniu wylewa się nową nawierzchnię, a w kolejnym ją pruje, bo kolejne przedsiębiorstwo dopiero wtedy ma ochotę wymienić sobie rury czy kabelki? Owszem, jak w Polsce, ale jeszcze parę lat temu tak w UK nie bywało. Pracowano szybko, przeważanie nocami, zamykając góra jeden pas ruchu na raz, zapewniając przejezdne drogi objazdowe i zawsze uprzedzając z wyprzedzeniem o utrudnieniach i ściśle trzymając się ram czasowych zaplanowanych robót. Czyżby więc to polska metoda drogownictwa, choroba kraju rządów głupich, dróg podłych i mostów marnych, dotarła na Wyspy? Niekoniecznie, to raczej znany już wcześniej zachodni trend polityki nie tylko infrastrukturalnej uzyskał status kolejnego permanentnego stanu nadzwyczajnego.
Naukowa deautomobilizacja
Nieprzypadkowo zresztą akcja ta zaczęła się wkrótce po COVIDzie i tłumaczona była koniecznością nadrobienia opóźnień inwestycyjnych z okresu pandemii, co nie wzbudziło podejrzeń, zwłaszcza że (jak wspomniałem) przed 2020 r. UK słynęło z niskiej uciążliwości robót drogowych i dobrego ich rozplanowania. I nagle wszystko uległo zmianie, a nie ma nawet jak protestować, bowiem decyzje podejmują coraz bardziej anonimowe komitety, wsparte, rzecz jasna, opiniami ekspertów.
Nie wdając się w jakieś szczególne teorie spiskowe warto zauważyć, że tendencja do deautomobilizacji miast, która (poza III RP) wydawała się przygasać w drugiej dekadzie obecnego wieku – obecnie powróciła ze wzmożoną siłą. Do głosu i co gorsza władzy doszły w końcu pokolenia absolwentów wydziałów inżynierii ruchu wychowanych przez doktrynerów uważających samochód za zło ostateczne. W realiach schyłkowej demokracji liberalnej, w której realne kierownictwo należy do wszelkiej maści biurokracji, służb cywilnych oraz grup lobbingowych, tendencje te wydają się trudne do odwrócenia metodami demokratycznymi. Urzędnicy po prostu nie będą słuchać nikogo z wyboru, z mandatem społecznym, a jeśli nawet ktoś taki się znajdzie i uprze – zostanie zarzuconymi masami opracowań, wystąpieniami organizacji pozarządowych, konsultacjami z udziałem przedstawicieli tych samych organizacji, no i wreszcie największą świętością: Opinią NAUKI.
Akumulacja domowa
I znowu, jak w przypadku COVIDa, nie ma już większego znaczenia czy ktoś to od początku tak wymyślił, czy teraz tylko wszyscy zainteresowani korzystają z okazji, skoro się pojawiła. Warto jedynie zwrócić uwagę na pewną okoliczność związaną z istotą obecnego stadium kapitalizmu. Wbrew pozorom, system nadal opiera się na produkcji oraz w coraz większym stopniu, wymianie dóbr i usług. Jeszcze niedawno, by jej dokonać, musieliśmy… wyjść z domów: iść na zakupy, do restauracji, wyjechać na wczasy itd. Dziś handel, a także znaczna część konsumpcji usług odbywa się właśnie w naszych domach. Powinniśmy więc w nich zostać, siedzieć jak najdłużej, by kupować, kupować, kupować. To po co mamy gdzieś jeździć i na moment choćby przerywać zakupy?
A zatem, drodzy nie tylko kierowcy, możecie być pewni, że ten trend lockdownu drogowego wkrótce dotrze zapewne i do uśmiechniętej III RP, a antydrogowe eksperymenty warszawskiej ekipy Trzaskowskiego to tylko rozgrzewka. W końcu rozgrzebywanie dróg i bezsensowne ograniczenia to specjalność miejscowych kierowników drogownictwa i infrastruktury… I będziemy wreszcie jeszcze bardziej europejscy!
Konrad Rękas
„antydrogowe eksperymenty warszawskiej ekipy Trzaskowskiego to tylko rozgrzewka”
Nie, to już nie jest zaledwie „rozgrzewka”; Czaszkowski ze swoją ekipą kopiuje to, co niejacy Łukasz Franek i Łukasz Gryga już od lat „implementują” w Krakowie — krótko podsumowując: zakorkowali Kraków na amen rozmaitymi „wysepkami”, wszechobecnym (a w 90% przypadków zbędnymi) mrowiem powbijanych (raczej „bez ładu i składu”) słupków, złośliwymi „malunkami” na jezdniach, ograniczającymi możliwość przejazdu i/lub wymuszającymi jakieś niedorzeczne „slalomy” (np.Saska), równie złośliwym wyznaczaniem miejsc parkingowych bezpośrednio na (byłych, już obecnie) pasach ruchu (Saska, Meissnera, Dietla…), wyznaczaniem tu i ówdzie dróg wyłącznie dla rowerzystów (Grzegórzecka, na przykład) z ulic, którymi kiedyś jechali wszyscy, wykrawaniem „na siłę” — czy jest na to miejsce, czy nie — „ścieżek rowerowych” (choćby ciąg Stoczniowców i dalej na moście), dezorganizację ruchu poprzez nadawanie ciągle nowych przywilejów rowerzystom („kontrapasy”, „śluzy” itd.), o całkowitym przegonieniu samochodów z tzw. „ścisłego centrum”, nie za bardzo w sumie wiadomo dlaczego, to już nie wspominając, Strefa Czystego Transportu, strefy „30 km/h” itd. — efekt? Kraków kiedyś był miastem trudno przejezdnym, obecnie jest miastem raczej nieprzejezdnym (zwłaszcza przy nieustającym zagęszczaniu jego zabudowy i zaludnienia).
To samo czeka Warszawę i inne miasta — i proszę nie sądzić, że to jest zaledwie „rozgrzewka” jakaś; to jest wprowadzanie przetestowanych już w Krakowie „związań” (bo nie śmiem określić tego, jako „rozwiązanie”). Skoro „bydło” stać jedynie na to, aby zakląć pod nosem — zamiast obrzucić butelkami z benzyną gmach Urzędu Miasta (jedyny sposób na zmuszenie tzw. „włodarzy” do wycofania się z czegokolwiek) — to niech cierpi sobie w milczeniu dalej. Niech „płacze i płaci” za to wszystko.
„czy ktoś to od początku tak wymyślił, czy teraz tylko wszyscy zainteresowani korzystają z okazji”
Wymyślił. Pamiętam z początku lat 90-tych ub.w. lansowane hasło „Kraków miastem rowerów” — i jest to konsekwentnie od tamtego czasu przepychane, jako „sama nowoczesność”, z uzasadnieniem: „…bo tak jest w Amsterdamie i w Berlinie”. To, że w Amsterdamie średnie roczne temperatury są o 10 stopni wyższe, niż w Krakowie (łatwo sprawdzić) — stąd może naprawdę(?) rower bardziej się tam sprawdza, niż w Polsce — jakoś dla „lobbystów” nie ma znaczenia. Uzyskują wsparcie ze strony „miasta” (tj. urzędników), rozmaitych organizacji pozarządowych czy fundacji — i jest to wciskane na siłę.
Kilka tysięcy osób podpisało się pod petycją o wywalenie Łukasza Franka z posady:
https://www.petycjeonline.com/dymisja_ukasza_franka_urzdnika_odpowiedzialnego_za_baagan_w_krakowie
…nikogo to nie obchodzi, a oba Łukasze określiły to jako zaledwie „hejt”. „Zagrozili”, że jak to się nie skończy, to będą musieli zrezygnować — i… jak łatwo zgadnąć: siedzą na swoich stołkach wygodnie dalej, biorąc od lokalnego podatnika forsę za utrudnianie mu życia.
(coś na temat: https://www.youtube.com/watch?v=TI0miDQdKW0 )