Nie łudźmy się, że prezydencja w Unii Europejskiej przyniesie Polsce jakieś realne korzyści. Po pierwsze dlatego, że państwo obejmujące prezydencję nie ma takich możliwości prawnych, gdyż prezydencja, oprócz znaczenia propagandowego, daje wyłącznie możliwość podejmowania działań organizacyjnych w ramach Rady Unii Europejskiej, polegających na przygotowaniu nieformalnych spotkań ministerialnych czy posiedzeń grup roboczych. Po drugie, skoro polscy politycy nie robią porządku na własnym podwórku, to dlaczego mieliby posprzątać na podwórku unijnym? Po trzecie, nawet jeśli by chcieli, to bez zgody Angeli Merkel, kanclerz Niemiec, i Nikolasa Sarkozy´ego, prezydenta Francji, takiej możliwości i tak nie mają.
Co pół roku kolejny kraj członkowski Unii Europejskiej rozpoczyna przewodniczenie pracom Rady Unii Europejskiej i reprezentuje ją w relacjach z państwami trzecimi, co nazywane jest prezydencją. Znaczenie prezydencji uległo jednak znacznemu osłabieniu po wejściu w życie traktatu lizbońskiego 1 grudnia 2009 roku.
Zgodnie z traktatem lizbońskim obradom Rady Unii Europejskiej przewodniczy stały jej przewodniczący, nazywany na wyrost prezydentem Unii Europejskiej, które to stanowisko pełni aktualnie Belg Herman Van Rompuy. Z kolei Unia reprezentowana jest na zewnątrz przez wysokiego przedstawiciela do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa, którą to funkcję pełni obecnie Brytyjka Catherine Ashton. W związku z tym prezydencja Rady Unii Europejskiej przestała mieć realne znaczenie, a ma jedynie znaczenie honorowo-prestiżowe.
W rezultacie unijne obowiązki związane z prezydencją są dekoracyjne (organizacyjne, proceduralne) i niewiele od nich zależy, co nie oznacza, że koszty ponoszone przez państwo pełniące prezydencję są niższe. Nie wstrzymuje to również polityków przed snuciem wielkich planów działań dotyczących prezydencji. Dlatego wydaje się, że ma ona przede wszystkim znaczenie propagandowe. Bo właśnie prezydencja to również szansa na poprawę wizerunku zarówno polityków, jak i samego kraju za granicą, ale z drugiej strony także ryzyko kompromitacji.
Mgliste priorytety polskiej prezydencji
1 lipca 2011 roku Polska przejmie półroczną prezydencję w Radzie Unii Europejskiej z rąk Węgier, których priorytetem były prace nad nowym wieloletnim budżetem Unii Europejskiej po roku 2013 oraz wzmocnienie działań na rzecz integracji Chorwacji i Serbii z UE, a także rozpoczęcie negocjacji akcesyjnych Macedonii. Tymczasem premier Donald Tusk już od dawna głosił różnego typu zadania i cele, które chce dla Polski zrealizować dzięki prezydencji naszego kraju.
Już w czerwcu 2009 roku podczas spotkania na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach Tusk przyznał, że unijna gospodarka za sprawą Brukseli jest przeregulowana i chciałby, aby Polska, kiedy w 2011 roku będzie przewodniczyć Unii Europejskiej, zapoczątkowała procesy deregulacyjne i liberalizacyjne. Bardzo to chwalebne i rzeczywiście jest dużo do zrobienia w tej materii, byleby nie skończyło się tak samo, jak z deregulacją i liberalizacją polskiego prawa czy obiecanymi przez Platformę Obywatelską obniżkami podatków. Wydaje się w szczególności, że polskie władze powinny tamować takie szkodliwe unijne inicjatywy, jak promowanie ogólnounijnego podatku czy ostatnie nałożenie przez Brukselę ceł antydumpingowych na papier powlekany z Chin, co uderza w polską branżę poligraficzną i polskiego czytelnika.
W maju 2010 roku premier Donald Tusk w wywiadzie dla niemieckiej stacji Deutsche Welle mówił, że priorytetem polskiej prezydencji będą bezpieczeństwo energetyczne oraz rozwój sił wojskowych Unii Europejskiej. W tym pierwszym postulacie chodzi m.in. o to, by promować poszukiwanie i eksploatację gazu łupkowego, co miałoby otrzymać status wspólnego projektu europejskiego. Z kolei według ekonomistów doradzających polskiemu rządowi w przygotowaniach do prezydencji w UE, Polska będzie musiała namawiać Unię do zaciskania pasa, co miałoby polegać przede wszystkim na zmniejszeniu wydatków publicznych i prowadzić w rezultacie do zmniejszenia zadłużenia.
Zdaniem Dietera Helma z Uniwersytetu w Oxfordzie, unijny „poziom konsumpcji jest absolutnie nieadekwatny i niemożliwy do podtrzymania na podstawie tych zasobów, tego majątku, którymi dysponujemy teraz”. Inni eksperci zauważają, że priorytetem polskiej prezydencji powinno być promowanie współpracy UE z krajami Europy Wschodniej. Podczas prezentacji logo polskiej prezydencji premier Tusk powiedział, że w działaniach i priorytetach podczas prezydencji powinno być zawarte dziedzictwo „Solidarności”. Oznajmił też, iż jednym z celów będzie obrona bezwizowego poruszania się zawartego w traktacie z Schengen. Z kolei Bogdan Borusewicz, marszałek Senatu, oświadczył, że zadaniem Unii Europejskiej podczas polskiej prezydencji będzie wsparcie dla krajów afrykańskich w budowie demokracji.
Ta zabawa jest zbyt droga
Realizacja priorytetów polskiego przewodniczenia Unii Europejskiej jest mglista i niepewna, za to koszty, które polscy podatnicy już częściowo ponieśli i będą musieli jeszcze ponieść, są bardzo realne. Szacuje się, że zabawa ta będzie kosztować 430 mln zł, które zostaną wydane m.in. na organizację ponad 150 spotkań, konferencji i innych imprez dla unijnych polityków i urzędników, a także szkolenia i zapewnienie bezpieczeństwa unijnym delegatom. Za te pieniądze sektor prywatny mógłby utworzyć ponad 5300 miejsc pracy albo można by wypłacić ponad 310 tys. płac minimalnych! Tymczasem każdego pracującego Polaka prezydencja będzie kosztowała średnio 26,50 złotego.
Organizacją prezydencji ma się zająć około 1200 urzędników, których szkolenia rozpoczęto już w październiku 2009 roku, a kosztują one 1,3 mln złotych. Urzędników szkolono w zakresie wiedzy merytorycznej o Unii Europejskiej, a także w tzw. umiejętnościach miękkich, jak np. techniki negocjacyjne, komunikacja czy umiejętności interpersonalne. Uczono ich języków obcych (z naciskiem na unijną terminologię czy umiejętność prowadzenia spotkań formalnych i nieformalnych po angielsku i francusku). Kursy języka angielskiego Kancelaria Sejmu zafundowała także posłom.
W celu koordynacji zadań związanych z przygotowaniami do sprawowania prezydencji już w lipcu 2008 roku rząd powołał pełnomocnika rządu do spraw przygotowania organów administracji rządowej i sprawowania przez Rzeczpospolitą Polską przewodnictwa w Radzie Unii Europejskiej, którym został Mikołaj Dowgielewicz, sekretarz Komitetu Integracji Europejskiej, sekretarz stanu w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej i wiceprzewodniczący Komitetu Europejskiego Rady Ministrów.
Ponadto każde ministerstwo zatrudniło dodatkowego rzecznika do spraw prezydencji, mimo że normalnego rzecznika już posiada. Oznacza to 17 nowych etatów rzeczników oraz pracę dla głównego rzecznika prezydencji, którym został Konrad Niklewicz. Większe wynagrodzenia lub więcej urlopu będą musieli otrzymać także zwykli urzędnicy, którzy z powodu polskiej prezydencji będą mieli więcej pracy i będą zostawali po godzinach.
Rząd na zakupach
W związku z przygotowaniami do objęcia przez Polskę przewodnictwa w Unii Europejskiej zakupiono drogie, luksusowe samochody. Biuro Ochrony Rządu kupiło 27 nowych opancerzonych limuzyn marki Audi do przewozu najważniejszych osób w państwie, których łączny koszt wyniósł ponad 7,2 mln złotych. Równocześnie w tym samym celu 20 luksusowych aut marki Land-Rover Discovery za mniej więcej 5 mln zł kupił Inspektorat Wsparcia Sił Zbrojnych. Przedstawiciele wojska i eksperci już uważają to za skandal.
Na samo promowanie Polski za granicą rząd przeznaczył 5 mln złotych. Z kolei aż 210 tys. zł mają kosztować polskich podatników „materiały promocyjne”, które będą rozdawane zagranicznym dyplomatom wysokiego szczebla w czasie polskiej prezydencji. Wśród upominków i gadżetów dla delegatów mają znaleźć się m.in. krawaty, apaszki, spinki do mankietów, broszki z bursztynem lub krzemieniem pasiastym, wyroby z porcelany i ceramiki, a także np. bączki, których Ministerstwo Spraw Zagranicznych zamówiło już 6200 sztuk.
Na prezydencję nie żałują wydatków także samorządy. Władze Łodzi rozpisały przetarg o wartości około 300 tys. zł na kupno 300 wiecznych piór platerowanych 24-karatowym złotem i 200 pendrive´ów z obudową ze srebra z kryształkami Swarovskiego i bursztynami, które mają zamiar wręczać wysokim rangą dyplomatom i inwestorom właśnie przy okazji prezydencji.
Tomasz Cukiernik
Za: http://www.prawica.net/opinie/26104
A. Me.
Z prezydencji nie ma ani prestiżu, ani pieniędzy. Nie wiem, czym się tak nasi politycy ekscytują, to tylko obowiązek do odbębnienia przez każde kolejne państwo ZSRE. Czy przeciętny Polak zna choćby nazwisko węgierskiego prezydenta, albo innego ichniego polityka? Czy Węgrom przybyło czegokolwiek przez ostatnie pół roku?