Szkodliwe wiatraki

„17 stycznia [2014 roku] zwróciłem się z pytaniem do burmistrza Karlina na temat mikroturbin, które już zostały zainstalowane na terenie gminy Karlino. Pytania dotyczyły między innymi kosztu tych inwestycji i jakie ilości energii mamy z tych turbin. W odpowiedzi burmistrza na zadane pytania czytamy: koszt inwestycji mikroturbiny postawionej przy szkole w Karlinie to 516.162,67 zł, dofinansowanie 410.797,61 zł, ilość wytworzonej energii od 18 listopada 2013 roku do 28 stycznia 2014 roku – 370 kWh, czyli około 5 kWh dziennie” – pisze do „Najwyższego Czasu!” wzburzony Bogdan Piłkowski, radny Karlina. Oznacza to, że przyjmując średni koszt 1 kWh na 0,3 zł, turbiny wyprodukowały prąd o wartości 111 zł, a wkład własny gminy zwróci się po około… 190 latach. Biorąc po uwagę koszt całej inwestycji – zwróci się ona po… ponad 900 latach! I to w sytuacji, gdyby nie było innych kosztów, jak bieżące utrzymanie wiatraków czy podatki. Niestety istnieje coś tak absurdalnego, jak wymyślone przez nudzących się biurokratów tzw. zielone certyfikaty, czyli dotacje za wyprodukowanie energii m.in. z wiatru, co powoduje, że rachunek ten przedstawia się nieco inaczej.

 

Nie chcą wiatraków

27 listopada 2013 roku podczas sesji rady miasta Waldemar Miśko, burmistrz Karlina, zapewniał, że „taka inwestycja po dwóch latach się zwróci”. – Jest to jeden z przykładów, w jak skandaliczny sposób „wykorzystuje się” nasze samorządowe i nasze unijne pieniądze na bezmyślne inwestycje przez gminy na przykładzie gminy Karlino – skomentował dla „Najwyższego Czasu!” radny Piłkowski. Przy okazji warto nadmienić, jak wygląda prowadzenie działalności przez władze samorządowe. Przed podjęciem decyzji o budowie instalacji turbin wiatrowych gmina zleciła wykonanie analizy opłacalności… firmom, które zajmują się projektowaniem turbin (czyli potencjalnym beneficjentom przyszłej budowy)! Potem przez kilka miesięcy po postawieniu turbin nie były one uruchamiane z powodów formalnych. Burmistrz Miśko wyjaśnił, że „wynika to z braku przepisów prawnych, które nie przystają do tego, co jest robione w gminie Karlino, która jest liderem w Polsce, jeśli chodzi o źródła energii odnawialnej. (…) obiecywał, że turbiny się będą kręcić, ponieważ jako gmina wystąpiono o uzyskanie koncesji, bez której nie można sprzedawać energii. Koncesja została przyznana, ale ze względu na to, że gmina nie może sprzedawać prądu, ponieważ nie może prowadzić działalności gospodarczej komercyjnej, (…) trwają poszukiwania rozwiązania, które pozwoli na uruchomienie turbin”. Z kolei już po uruchomieniu, w grudniu 2013 roku jedna z turbin została uszkodzona… na skutek zbyt silnego wiatru (!).

Od kilku lat farmy wiatrowe wyrastają w Polsce jak grzyby na deszczu. Wiatraki, setki, tysiące wiatraków buduje się albo planuje budowę na obszarze całego kraju. Są to inwestycje bardzo dochodowe dla inwestorów wyłącznie dlatego, że dostają od podatników wysokie dotacje. Na pytanie „Najwyższego Czasu!”, skierowane do firmy Polish Energy Partners SA z Warszawy (głównym udziałowcem jest Kulczyk Investment SA), która zajmuje się budową farm wiatrowych, czy bez dofinansowania też realizowałaby te same inwestycje w energię wiatrową, spółka nie raczyła odpowiedzieć. Jednak odpowiedź jest oczywista. Poza ewentualnie hobbystami nikt nie postawiłby w Polsce żadnej farmy wiatrowej.

Niestety unijny pakiet klimatyczno-energetyczny nakłada na Polskę obowiązek produkowania do 2020 roku 20 procent energii odnawialnej. Rządząca koalicja PO-PSL zdecydowała, że aż 90 procent tej energii będzie pochodzić z elektrowni wiatrowych. – Żeby do tego doprowadzić, stworzyła niezwykle korzystne warunki finansowe dla inwestorów w postaci tzw. zielonych certyfikatów. Chodzi o to, że w Polsce wyprodukowanie jednej megawatogodziny energii kosztuje średnio 112 zł, a producenci energii wiatrowej dostają ponadto 270 zł tzw. zielonego certyfikatu – mówiła pod koniec 2012 roku w „Naszym Dzienniku” Anna Zalewska, poseł PiS, przewodnicząca Parlamentarnego Zespołu ds. Energii Wiatrowej Bezpiecznej dla Ludzi i Środowiska. – Płaci za to każdy z nas. Obecnie już 10 procent w rachunku za prąd to koszt energii odnawialnej [a przecież wysokie ceny energii to mniejsza konkurencyjność gospodarki]. Chodzi tu o rynek szacowany w 2011 roku na prawie 4 mld zł – dodała.

Dla inwestycji w wiatr nie ma znaczenia zdrowy rachunek ekonomiczny – jak w całej gospodarce rodem z PRL. Gdyby nie dotacje, nikt nie postawiłby złamanego wiatraka. A politycy z urzędasami skonstruowali taki system, że za wszystko i tak zapłaci podatnik. – Każda energia odnawialna jest energią dofinansowywaną, gdyż sama nigdy się nie bilansuje. Ale paradoksalnie Polska, jeden z najbiedniejszych krajów UE, przyjęła najdroższe zielone certyfikaty. Nikt w UE nie płaci za energię wiatrową więcej – mówiła poseł Zalewska. Jej tezy potwierdza niedawno opublikowany raport brytyjskiego Departamentu ds. Energetyki i Zmian Klimatu, z którego wynika, że biorąc pod uwagę parytet siły nabywczej, to Polska najwięcej na świecie dopłaca do energii wiatrowej! W efekcie mamy boom na budowę wiatraków. – Inwestorzy z Niemiec, Danii, Portugalii, Hiszpanii walą drzwiami i oknami – mówiła Zalewska. Skoro wydajność instalacji jest niska, a koszt produkcji energii z wiatru jest wysoki, to w normalnej gospodarce rynkowej nikt by nie inwestował w taką branżę. Niestety jesteśmy członkami Unii Europejskiej, więc zamiast rynku mamy centralne planowanie i interwencjonizm państwowy, poprzez który politycy głęboko sięgają do kieszeni Polaków, by wdrażać swoje urojone pomysły. I to wbrew społeczeństwu.

 

Wbrew społeczeństwu

Na początku 2013 roku w „Dzienniku Gazecie Prawnej” podano informację, że „w ponad 400 miejscowościach [w Polsce] organizowane są protesty lokalnych społeczności przeciwko budowaniu w gminach instalacji wiatrowych”. Protestują mieszkańcy, którzy nie chcą mieć szkodliwych dla zdrowia urządzeń w pobliżu swoich domów. Powstają organizacje przeciwko budowie wiatraków, jak Stop Wiatrakom, Liga Walki z Hałasem, Stowarzyszenie Kochamy Mazury, Stowarzyszenie Suduva, Stowarzyszenie na Rzecz Praworządności i Ochrony Środowiska czy Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Opolskiej i wiele innych o zasięgu ogólnopolskim, regionalnym czy lokalnym. Niektóre gminy, jak na przykład na Suwalszczyźnie, stają na wysokości zadania i określają minimalne odległości od zabudowań, w jakich mogą być budowane wiatraki. Inne gminy, wbrew interesom mieszkańców, wyrażają zgodę na stawianie wiatraków, aby na nich zarobić – choćby poprzez dzierżawę gruntów inwestorowi czy podatek od nieruchomości.

Jednak wiatraki to nie tylko kwestia finansowa. Horyzont – Stowarzyszenie na rzecz Zrównoważonego Rozwoju Suwalszczyzny i Mazur Garbatych wylicza następujące negatywne skutki budowy farm wiatrowych: mają zły wpływ na zdrowie, uniemożliwiają rozwój turystyki, ograniczają rozwój rolnictwa, powodują spadek wartości gruntów, nie przynoszą gminom oczekiwanych korzyści, windują w górę cenę energii elektrycznej i niszczą krajobraz oraz przyrodę. Podobne skutki wymienione zostały w liście do władz regionalnych podpisanym przez 26 amerykańskich i kanadyjskich organizacji i kilkaset osób. Ponadto wyliczono m.in., że rozwój energetyki wiatrowej zdolnej pokryć 20 procent (urzędnicy limit) zapotrzebowania energetycznego Nowej Anglii wymaga zbudowania około 6500 km nowych linii przesyłowych, czego szacunkowy koszt wynosi 11-15 mld USD. – Farm wiatrowych nie można oceniać sensownie w oderwaniu do kosztów (ekonomicznych i ekologicznych) integracji tej niestabilnej energii z systemem. Te ostatnie koszty są ukrywane (maskowane) w różny sposób na całym świecie. Ostatnio natknąłem się na rzadkie wyliczenie dla Szkocji, która jak wiadomo ma zamiar przestawić swoją energetykę wyłącznie na odnawialne źródła energii (przede wszystkim wiatr) – mówi „Najwyższemu Czasowi!” Paweł Kotwica, członek zarządu Stowarzyszenia Kochamy Mazury. – Otóż „oficjalne” koszty tego projektu wyniosą 8 mld GBP rocznie (głównie dopłaty dla producentów), ale koszty „integracji z systemem” (linie transmisyjne, konwencjonalna moc rezerwowa itd.) to niewiele mniej, bo dodatkowe 5 mld GBP rocznie. Jakakolwiek ocena ekonomiczna farm wiatrowych, która nie uwzględnia tych dodatkowych kosztów, jest oczywiście bez sensu. O ile nam wiadomo, w Polsce nikt tego nie liczy – podkreśla.

Jak zauważają Amerykanie, budowa farm wiatrowych, które produkują coraz większe ilości niestabilnej energii wiatrowej powoduje konieczność budowy wielu wysoce efektywnych, szybko zmieniających obciążenie jednostek wytwórczych. Elektrownie konwencjonalne na danym terenie zmuszone są zwiększać w nieefektywny sposób swoją produkcję energii, reagując w ten sposób na zmienną produkcję energii z wiatru. W efekcie powoduje to… wzrost emisji gazów cieplarnianych, nie zmniejszając przy tym znacząco zużycia paliw kopalnianych. W tej sytuacji nie ma się co dziwić, że w styczniu br. amerykański Kongres nie przedłużył dopłat w wysokości 6 mld USD na promowanie energii wiatrowej. Według koalicji 102 amerykańskich organizacji konserwatywnych, ponad 20 lat wsparcia ze strony podatników dla energii wiatrowej nie przyniosło Amerykanom żadnych wymiernych korzyści.

 

Jak to wygląda w Europie?

Dwie turbiny wiatrowe, zainstalowane w angielskim dystrykcie Rushcliffe, w 2013 roku wyprodukowały prąd o wartości… 121 USD, co oznacza, że pieniądze przeznaczone na ich budowę zwrócą się po 405 latach! Angielski region Eastleigh wydał 50 tys. USD na turbinę, która miesięcznie produkuje prąd o wartości… 21 USD, co oznacza, że inwestycja zwróci się za 190 lat. Jedna z turbin wiatrowych wybudowanych w Walii generuje prąd o wartości… 6 euro miesięcznie – w efekcie wydatki na jej wybudowanie i utrzymanie zwrócą się po… 452 latach. Z kolei w angielskim regionie Derbyshire, gdzie wydano na wiatrak 147 tys. USD, od września 2011 roku nie wyprodukował on żadnej energii. Mimo to obecnie brytyjski rząd marnuje na dotacje do energii odnawialnej, której cena jest co najmniej dwukrotnie wyższa od energii produkowanej tradycyjnie, 2 mld GBP rocznie. Właściciele elektrowni wiatrowych w Wielkiej Brytanii otrzymują rocznie 1,2 mld GBP dopłat. Co ciekawe, „Times” już w 2010 roku informował, że rozwijająca się w Unii Europejskiej wyłącznie dzięki dotacjom energetyka wiatrowa jest infiltrowana przez organizacje przestępcze, z których część powiązana jest z włoską mafią. Odnawialne źródła energii są całkowicie zależne od dotacji, a tym samym jest to też pole do korupcji i prania brudnych pieniędzy. Przypadki korupcji i malwersacji dotyczących dotacji unijnych związanych z energetyką wiatrową wykryto m.in. na Wyspach Kanaryjskich i na Korsyce.

Przeciwko budowie farm wiatrowych protestuje coraz więcej ludzi w Wielkiej Brytanii, Francji, Holandii, Finlandii czy Danii. Ale ponieważ należy stosować chorą unijną politykę klimatyczną, a przy okazji można wziąć od unijnych i krajowych podatników trochę milionów euro w postaci dotacji, rząd duński i działające w branży koncerny Vestas, Siemens i Vatenfall dopuszczają się nawet inwigilacji krytyków wiatraków w Europie Zachodniej! Mało tego, za pieniądze podatników (2,5 mln euro) powstał w Danii projekt badawczy o nazwie „2050”, który ma na celu uniemożliwianie organizowania protestów społecznych i likwidację utrudnień w realizacji inwestycji wiatrakowych.

Jak twierdzi Paweł Kotwica, „w tej chwili na świecie rodzi się konsensus, że obecny rozwój OZE (przede wszystkim wiatr) powoduje niebezpieczny wzrost cen energii elektrycznej. Wciąż jeszcze nie ma jednak odwrotu od tej technologii, wierzy się bowiem w dwie rzeczy: (a) integracja systemów przesyłowych na skalę międzynarodową (np. paneuropejską) usunie koszty związane z niestabilnością tej energii w skali regionu czy kraju oraz (b) pojawi się technologia umożliwiająca składowanie nadmiaru energii do czasu, kiedy będzie na nią zapotrzebowanie. Mamy materiały pokazujące, że obie te nadzieje są nieuzasadnione”. Dodaje, że „obowiązkowa ocena oddziaływania na środowisko dla strategii krajowych opracowanych przez Ministerstwo Środowiska opiera się na fikcji rozpatrywania pracy farm wiatrowych w oderwaniu od ich integracji z systemem energetycznym”.

Przeciwko farmom wiatrowym ludzie protestują na całym świecie. Ale to polski rząd (i parlament) zdecydował się na gigantyczne subsydia z kieszeni polskiego podatnika, z drugiej strony nie ustanawiając stref ochronnych dla mieszkańców, które uniemożliwiłyby stawianie wiatraków w pobliżu zabudowań mieszkalnych. Czy wiatraki powstają za pieniądze polskiego czy unijnego podatnika i tak ostatecznie zyski trafiają głównie do zachodnich koncernów, które je instalują. Na dodatek często przywozi się do Polski i instaluje wyeksploatowane na Zachodzie i nieefektywne wiatraki z drugiej ręki, co jest jeszcze jednym dowodem na to, że chodzi wyłącznie o szybki zysk, a nie długofalową strategię środowiskową, a w przypadku samorządów – o zwykłą głupotę w pędzie wykorzystywania szkodliwych uniodotacji.

Tomasz Cukiernik 

 Niniejszy artykuł został opublikowany w nr 11 tygodnika “Najwyższy CZAS!” z 2014 r.

M.G.

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *