„Wałęsa. Człowiek z nadziei” to znakomity, dynamiczny teledysk, dowodzący, że stary reżyser, od wielu lat zdradzający objawy niemocy twórczej i nie mający nic ciekawego do powiedzenia – nagle odzyskał dawną werwę. Świadczą o tym ruch, wyczucie kamery, znakomicie nakręcone sceny zbiorowe, płynne (z jednym wyjątkiem) przejścia między materiałami archiwalnymi i fabułą, a przede wszystkim bardzo adekwatnie dobrana muzyka, będąca wręcz odrębnym bohaterem filmu (np. „Proletaryat” lecący w tle komunikatu o dołączaniu kopalń do strajku stoczniowców w 1980 r. w połączeniu z kwitującym przełom „To teraz ich mamy!” Wałęsy). Nie, to nie jest film dla Zachodu – to produkcja, z której za 20 lat młodzież i kolejne pokolenia będą uczyć się historii Polski, dlatego na nic nie zda się ani bieżąca polityczna wojna z dziełem Wajdy, ani próby wytykania jej rzekomych słabości.
Rzekomych – bo Wajda stworzył najlepszy od lat polski film historyczny i jeden z najlepszych obrazów historii PRL, o wiele poziomów ponad produkcjami w rodzaju „Czarnego czwartku”, czy „Popiełuszki”. To dzieło sugestywne, bo przyjmujące dwa warunkujące sukces założenia. Po pierwsze, że nie można opowiadać o czasach komunizmu ignorując rolę, jaką w nich odgrywała bezpieka, ale nie można budować narracji wyłącznie w oparciu o teczki SB. W efekcie w „Wałęsie…” wątek SB-ecki jest ważny, bardzo ważny tak dla opisu faktów, jak i przedstawienia rysu psychologicznego głównego bohatera, nie wykoślawia jednak obrazu ostatnich 40 lat w sposób znany z pamfletów IPN.
Drugie założenie jest natury osobistej. Typowo polskim błędem jest prezentowanie postaci historycznych w oderwaniu od tak ważnej płaszczyzny relacji męsko-damskich. A nie można portretować mężczyzny, zwłaszcza jednostki wybitnej – bez prezentacji czy to w tle, czy obok jego kobiety. Danuta Wałęsowa (której wspomnienia wyraźnie posiłkują scenariusz) niewiele może mówiąc, ale w sposób kluczowy uzupełnia więc swego męża na ekranie, podobnie jak i czyniła to w życiu.
Krytyka „Wałęsy…” jest więc o tyle nieuczciwa, że mamy wszak w tym filmie i podpis pod podsuniętymi przez SB-eka papierami, i uszanowanie symbolicznego znaczenia Anny Walentynowicz (wraz z Henryką Krzywonos i Aliną Pieńkowską) w czasie strajku w Stoczni. To zresztą jeden z nielicznych ukłonów twórców wobec postaci historycznych. Inne są bowiem tylko muśnięte – pokazują się w sposób trudny do zidentyfikowania dla widza (jak Borusewicz czy Fiszbach), na przebitkach dokumentalnych (jak Bujak), czy są tylko wspomniane w dialogach, jak Mazowiecki z Geremkiem.
Poza wszystkim zaś Wajda nakręcił nadspodziewanie dobrą współczesną komedię, pasującą jak ulał to tyleż zadufanego w sobie, co jednocześnie obdarzonego sporym poczuciem humoru Wałęsy. Z drugiej strony – to film nie uciekający od spraw trudnych: starć szefa związku z radykałami w okresie pierwszej „Solidarności”, rozczarowania i agresji części społeczeństwa po wprowadzeniu stanu wojennego, czy wreszcie pychy Wałęsy. „Czy ja się pani nie wydaję zarozumiały?” – pyta przewodniczący przeprowadzającą z nim wywiad Orianę Fallaci. Ta uśmiecha się, a wraz z nią śmieje się całe kino.
Momentów do śmiechu jest w filmie wiele – także dzięki błyskotliwym, nieprzegadanym dialogom. „Wałęsa…” opiera się na też na paru grepsach, z których głównym jest sprawne przeplecenie scen pochodzących z „Człowieka z żelaza” (w którym przecież wystąpili prawdziwi… Wałęsa i Walentynowicz). Z kolei wkadrowanie twarzy Agnieszki Grochowskiej w sylwetkę Danuty Wałęsowej odbierającej Nagrodę Nobla i Więckiewicza w rząd twarzy siedzących przy okrągłym stole – przywodzi na myśl jeszcze jedno nawiązanie (znając trudne okresami relacje Wajda-Wałęsa, zapewne nieprzypadkowe). Mamy do czynienia z polskim „Forrestem Gumpem”, opowieścią o człowieku w historii, w przeciwieństwie jednak do Amerykanina – napędzającego ją swoim gniewem i dynamiką, a nie dającego się nieść zdarzeniom. To czyni „Wałęsę…” także pracą bardzo użyteczną wychowawczo, co potwierdza tylko tezę, że mamy do czynienia z nowoczesnym podręcznikiem na przyszłość, a nie tylko agitką przydatną przy dzisiejszych sporach, jak chcieliby krytycy.
Jeśli „Wałęsa…” okaże się ostatnim filmem 87-letniego Wajdy, to dzięki niemu może uda się zapomnieć o wpadkach reżysera w rodzaju „Katynia”, „Zemsty”, „Pana Tadeusza”, czy „Panny Nikt”. Dlatego warto może Panu Andrzejowi życzyć, żeby już lepiej nic nie kombinował – bo stworzył coś, co z powodzeniem może uchodzić i za jego własny testament, jak twórcy pełnego sprzeczności, niekonsekwencji, wielokrotnie dowodzącego, że jest mniej wybitny od własnych ponadczasowych dzieł. Niech to będzie jego artystyczna kropka nad i – choć byłoby zabawne, gdyby faktycznie ostatnim wkładem Wajdy w kinematografię polską było ujęcie chytrych oczek Wałęsy triumfalnie mierzących amerykański Kongres.
Konrad Rękas