Ci, którzy budynek ten widzieli są podzieleni w ocenie tego, co im przypomina. Starsze pokolenie skłania się do stwierdzenia, że charakterystyczny dlań kształt, niczym wielka wieża, przypomina biblijną Wieżę Babel, czyli wyraz internacjonalistycznej pychy ludzkiej rzucającej wyzwanie Bogu.
Dla mojego pokolenia, a także tego jeszcze młodszego od mojego – wychowanego na powieściach Tolkiena i ekranizacjach jego dzieł – skojarzenie jest nieco odmienne, chociaż nie mniej jednoznaczne: to skojarzenie z Mordorem. Ten wielki gmach ma w sobie coś odstraszającego, tajemniczego i nieludzkiego, a swoim zewnętrznym kształtem faktycznie przypomina wielki zamek Saurona. W środku zresztą duch Saurona również jest obecny. Dlatego przechodząc przez bramę główną Parlamentu Europejskiego zrozumiałem, co czuł Frodo przekraczając wrota Mordoru. Niestety, nie miałem ze sobą żadnego pierścienia do wrzucenia go do ognia na Górze Przeznaczenia…
Za bramą łatwo wyczuć atmosferę politycznej nierzeczywistości. Cały gmach był w wielkich banerach ogłaszających rozdanie Nagrody Sacharowa, zilustrowanych fotkami czarnoskórego rewolucjonisty Nelsona Mandeli. Na ścianach wisiały plakaty zapraszające na uroczystość wręczenia jakiejś prawo-człowieczej nagrody dla małżonki pewnego saudyjskiego blogera, skazanego na 10 lat więzienia za wypisywanie w necie treści antypaństwowych. Nad wszystkim zaś górowała atmosfera wielkiego wyczekiwania na absolutny hit grudnia, którym miała być debata plenarna PE na temat problemu praw człowieka w Burundi. Słowem, w PE ma się poczucie bytowania w jakiejś alternatywnej prawo-człowieczej nie-rzeczywistości, w wirtualnym świecie, który stanowi alternatywę dla rzeczywistości empirycznej.
Usiadłem sobie na widowni i przysłuchuję się „debacie” w PE. Już po kilkunastu minutach trudno było nie wyczuć atmosfery absolutnego nonsensu. Na sali jest ledwie kilkudziesięciu euro-parlamentarzystów (na ogólną liczbę 751). Posłowie wpadają, wygłaszają mowę i wracają do swoich pokoi. Każdy z euro-deputowanych ma prawo do jednominutowej wypowiedzi (która w praktyce zwykle przeciąga się do ok. 90 sekund). Każda z tych wypowiedzi jest na inny temat, ma inne przesłanie. Co gorsza, ponieważ realne znaczenie PE jest zerowe, to euro-posłowie gadają do sufitu. Skoro niczego realnie nie mogą, to preferują wypowiedzi w rodzaju: „Komisja Europejska powinna zająć się następującym problemem (…)”, albo „Apeluję do komisarzy europejskich aby rozważyli następujący problem (…)”. W tych wypowiedziach euro-posłowie wyłącznie apelują, zwracają się do słuchaczy (czyli do kogo?), żeby zwrócono uwagę na jakiś problem, etc. Dominują terminy w rodzaju „wydaje się być ważne”, „należy zwrócić uwagę”, „trzeba by się zająć problemem”. Rzecz w tym, że nie wiadomo, kto ma na ich wypowiedzi zwrócić uwagę, kto jest adresatem apelu etc. Na wypowiedzi te nikt nie odpowiada. Mimo to tłum zabierających głos się jest całkiem liczny, a zapisywać się do takiej wypowiedzi trzeba tydzień wcześniej. Prawdę mówiąc, to w praktyce takie wystąpienie to idealny materiał dla kogoś prowadzącego video-bloga: raz na tydzień można wstać i powiedzieć coś od rzeczy. Kamery to nagrają, montażyści przysyłają potem link. Wystarczy potem zamieścić filmik on-line. Euro-deputowani to najlepiej opłacani blogerzy na świecie.
Szybko zacząłem się przeto zastanawiać czy biorący udział w tym biciu piany mają świadomość, że biorą udział w (znakomicie płatnym) spektaklu z którego nic nie wynika? Trafiłem na wystąpienie Jerzego Buzka na temat polityki energetycznej. Zszokował mnie swoją fideistyczną wiarą w to, że PE i to co się mówi na jego obradach ma wielkie znacznie. Tę ufność czuć było w jego głosie, gdy tłumaczył, że interesy gazowe Ukrainy rzekomo są równie ważne jak interesy gazowe państw unijnych. Z kolei wystąpienie Janusza Korwin-Mikkego było przesycone świadomością, że polityka energetyczna UE stanowi jeden wielki absurd. W kuluarach polski euro-poseł Michał Marusik upewnił mnie, że moja obserwacja była trafna: euro-deputowani dzielą się na wierzących w cały ten spektakl euro-fideistów i na sceptyków świadomych udziału w czymś nierzeczywistym.
Spotkanie z rzeczywistymi problemami jednak nastąpiło. Przeszedłem się na spotkanie grupy eurosceptycznej Europa Narodów i Wolności, której przewodniczy Marine Le Pen. I wreszcie doznałem powiewu rzeczywistości, wolnego od tego całego europejskiego i prawo-człowieczego sztucznego i napuszonego języka, całej tej pustej gadaniny o demokracji, wartościach europejskich i prawach człowieka. Wreszcie mogłem przysłuchać się rzeczowej dyskusji kilkudziesięciu parlamentarzystów broniących rzeczywistych narodów przed zalewem abstrakcyjnej ideologii, gdzie rozważano jak przeciwstawić się internacjonalizmowi demo-liberalnemu. W obronę eurosceptycy brali Polskę i Węgry, czyli dwa państwa, które stały się ofiarami ataku ze strony demoliberalnych mediów i europejskiej lewicowej klasy politycznej.
No i na koniec wizyta w słynnej kaplicy PE (ściślej: w Sali Medytacji). Wszedłem do zwykłego pokoju dla kilkunastu osób (w PE więcej chrześcijan i tak nie ma). W szafce udało mi się znaleźć Krucyfiks i Biblię. Nie dowiedziałem się czy jest to kaplica ekumeniczna, dla różnych wyznań chrześcijańskich, czy wielo-religijna? Wystrój pomieszczenia nie wskazywał w ogóle na religijny charakter obiektu.
Czas jeszcze napisać po co przyjechałem do PE. Celem było zrobienie wywiadu z przewodniczącą francuskiego Frontu Narodowego Marine Le Pen – jedynym politykiem wielkiego europejskiego formatu posłującym do PE. Rozmowa z politykiem takiego gatunku była dla mnie ciekawym i znaczącym wydarzeniem. To zapewne był wywiad, o którym mogę bez wahania powiedzieć, że była to „rozmowa życia”. Zapis tej rozmowy zostanie w całości opublikowany na łamach półrocznika „Pro Fide Rege et Lege”.
Adam Wielomski
@ AW „To zapewne był wywiad, o którym mogę bez wahania powiedzieć, że była to „rozmowa życia”.” Jak widać, pobiła jaruzela.