Kijów skarży się, że Moskwa nieoficjalnie groziła użyciem broni atomowej – i jednocześnie domaga się coraz bardziej dozbrojenia przez Zachód, czy to z USA, z Polski czy z Niemiec. Kreml przyznaje, że Putin zagroził, że jeśli tylko zechce, to za dwa tygodnie zajmie Kijów (biorąc pod uwagę nagminne dezercje całych batalionów ukraińskich i bardzo niskie morale żołnierzy ATO – rządowej „operacji antyterrorystycznej” – za wyjątkiem ochotników z nacjonalistycznych i neonazistowskich bojówek, dziwi raczej, co armia rosyjska miałaby robić na Ukrainie aż dwa tygodnie, skoro do Kijowa powinna dość w ciągu kilku dni). NATO najprawdopodobniej powoli godzi się z klęską Ukrainy i Zachód chyba już zdaje sobie sprawę, że nowe władze w Kijowie będą musiały pójść na dalekie ustępstwa, by zachować chociaż pozory terytorialnej integralności i suwerenności państwa na południowym wschodzie. Jednocześnie jednak wciąż mówi się o nowych sankcjach i możliwości przekazywania Ukrainie broni.
Mimo kolejnych klęsk sił rządowych i ciągłym powtarzaniu o agresji rosyjskiej i faktycznej inwazji wojsk Federacji Rosyjskiej – prezydent Poroszenko nie ogłasza jednak stanu wojennego nawet na części terytorium państwa. Trudno, doprawdy, zrozumieć całą sytuację na wschodzie, i ciągłe dolewanie oliwy do ognia raz z jednej, raz z drugiej strony. Pewne jest tylko jedno: cierpią i giną, uciekają i tracą domy zwykli mieszkańcy, rodziny, kobiety i dzieci – cywile, którzy po miesiącach walk, ostrzałów i zniszczenia chcą już tylko jednego: powrotu do normalności i swoich domów, pokoju i zaprzestania walk.
Według doniesienia niemieckiego tygodnika „Spiegel”, NATO zasadniczo zmieniło swoje postrzeganie wojny ukraińskiej. Jeszcze przed tygodniem zakładano, że powstańcy będą musieli ugiąć się pod naporem sił rządowych, wspieranych politycznie i materialnie przez Zachód. Pod koniec sierpnia miała odbyć się jednak kryzysowa narada generalicji państw NATO, podczas której stwierdzono, że militarnie Kijów przegrał już walkę na południowym wschodzie. Według anonimowych doniesień jednego z amerykańskich generałów, na które powołuje się „Spiegel”, prezydentowi Poroszence pozostają już tylko rokowania z powstańcami, by uratować resztki swych sił przed zupełną zagładą.
NATO opublikowało w zeszłym tygodniu rzekome dowody na obecność regularnych sił rosyjskich na Ukrainie: mowa o co najmniej 20 batalionach po 500 żołnierzy każdy, z ciężką artylerią, bronią pancerną… Rosyjskie jednostki mają stać lub atakować południowo-wschodnie terytorium Ukrainy z północy, wschodu i południa. Prawdziwość tych – podobnie, jak i innych medialnych dowodów – trudno jednak ocenić. NATO-wskie zdjęcia satelitarne są czarno-białe i jakościowo przypominają zdjęcia z epoki zimnej wojny. Widać na nich czołgi czy baterie artylerii – ale czyje? Nie inaczej jest z materiałami pokazywanymi przez media: nagrania czołgu T-72 – używanego od Afryki i Ameryki Łacińskiej, przez Europę po Azję, od Algierii i Angoli, przez Polskę, Ukrainę i Rosję, po Wietnam i Wenezuelę – pokazywane są jako dowód na to, że na Ukrainę wkroczyła regularna rosyjska armia. Media mówią o walkach ukraińskich spadochroniarzy z całymi batalionami pancernymi Rosji, o tysiącach regularnych rosyjskich żołnierzy – tylko z dowodami jakoś gorzej. Żeby w XXI wieku, w epoce satelitów, fotografujących z kosmosu z dokładnością do kilkudziesięciu centymetrów, w epoce wszechobecnych telefonów komórkowych – a w każdym telefonie kamery i aparatu fotograficznego – nie było żadnego przekonującego dowodu na obecność dużych jednostek sił zbrojnych?
Oczywiście: to wszystko nie oznacza, że Rosja nie wspiera powstańców. Wspiera, i to zdecydowanie, bronią, amunicją, ochotnikami i żołnierzami. Potwierdzają to sami Rosjanie, mieszkający w przygranicznych miastach. Do połowy sierpnia Kijów liczył przecież na szybkie zwycięstwo, niemalże okrążył Donieck i Ługańsk (przy okazji poważnie niszcząc ostrzałem artyleryjskim i rakietowym obydwa miasta), oddzielił od siebie obydwie powstańcze Republiki Ludowe, a powstańcy znaleźli się w kotle ukraińskich batalionów. Teraz to Ukraińcy są w kotle, kilka batalionów uciekło do domów, a kilka zostało rozbitych, mówi się o setkach zabitych i rannych. Kijów praktycznie nie ma już kontroli nad wschodnią granicą, a powstańcy (i Rosjanie?) idą na południowy zachód – przypuszczalnie, by zapewnić lądowe połączenie Krymu z Rosją.
Jeżeli z klęską Ukrainy pogodziło się NATO, pogodzić się będzie musiała i sama Ukraina. Według niektórych polityków zachodnich, Poroszenko będzie musiał zgodzić się na federalizację kraju, na daleko posuniętą autonomię wschodnich obwodów. Formalnie uratuje to resztki honoru Ukrainy i jej integralność terytorialną, faktycznie zapewni powstańczym republikom niezależność w sprawach wewnętrznych, ekonomicznych i językowych, a automatycznie Moskwie duże wpływy na tych terenach. Póki co prezydent Poroszenko jednak stara się podgrzewać sytuację. Ukraina domaga się już broni nie tylko od Polski i USA, ale i od Niemiec – teraz zażądał dozbrojenia ukraińskiej armii nowy mer Kijowa i były niemiecki bokser Witalij Kłyczko. A Poroszenko straszy, że Rosja zagroziła użyciem broni jądrowej. Ukraińskie MSZ przedstawia swoją wizję wydarzeń – przypominającą nieco historię science fiction: Rosja przegrała „wojnę hybrydową”, i dlatego musiała zdecydować się na pełną inwazję z udziałem całych pułków i dywizji. Najwyraźniej – według logiki ministra obrony Wałerija Hełeteja – także tą wojnę Rosja przegrała, skoro aż kilkakrotnie, nieoficjalnymi kanałami, miała grozić użyciem broni atomowej…
Oczywiście to ostatnie należy traktować z dużym przymrużeniem oka. Wojna na wschodniej Ukrainie to nie globalna rywalizacja supermocarstw z szczytowego okresu zimnej wojny, by Moskwa miała poważnie rozważać użycie broni jądrowej – zwłaszcza, że militarnie wcale nie ma takiej konieczności. Kreml przyznał się jednak, że słowa Putina „Jeśli zechcę, zajmę Kijów w dwa tygodnie” są autentyczne. Rosyjski prezydent powiedział tak podczas telefonicznej rozmowy z szefem Komisji Europejskiej Barroso. Wprawdzie od razu dodano, że słowa zostały wyrwane z kontekstu, że miały „inne znaczenie”, i w ogóle to w poważnej dyplomacji niedopuszczalne są takie przecieki do mediów – ale wydźwięk tych słów jest jednoznaczny. A kontekst, w jakim zostały wypowiedziane, jest – zwłaszcza dla Polski – bardzo ważny: chodziło o ewentualne wzmacnianie sił NATO w wschodnich krajach sojuszu, przy rosyjskich granicach, a zwłaszcza o ewentualną amerykańską tarczę antyrakietową.
A w całym tym szaleńczym kotle walk, pogłosek, ostrzałów, gróźb i apeli raz z jednej, raz z drugiej strony – giną ludzie, rodziny tracą domy, tysiące zmuszone są do ucieczki lub do szukania schronienia w piwnicach, bez prądu, wody, opieki medycznej. Dotychczas zginąć miało 2,6 tysiąca ludności cywilnej. Dane ukraińskie mówią o 260 tysiącach ludzi, którzy mieli uciec z terenów objętych walkami do innych regionów Ukrainy, i o takiej samej ilości uciekających do Rosji. ONZ mówi o ponad milionie przepędzonych, przesiedlonych i uciekających przed wojną, twierdząc, że w samej Ukrainie jest znacznie więcej uciekinierów, niż podają źródła ukraińskie, a w Rosji ma ich być nawet ponad 800 tysięcy. Do tego dochodzą jeszcze ludzie, szukający schronienia w Mołdawii, na Białorusi i w Unii Europejskiej. Donieck i Ługańsk są w dużym stopniu wyludnione, przemysł zniszczony, osiedla, szpitale i szkoły zbombardowane i wypalone. Ludzie mają dość trwającej już wiele miesięcy wojny, chcą spokoju i powrotu do domów. A tymczasem Zachód porównuje Putina do Hitlera, Putin – armię ukraińską do Wehrmachtu, a Poroszenko straszy rosyjską bombą atomową, jednocześnie domagając się dozbrajania swego mocno poturbowanego wojska przez UE i NATO. Chwilami naprawdę można odnieść wrażenie, że żadna ze stron ukraińskiej wojny domowej nie jest poważnie zainteresowana zakończeniem walk.
Michał Soska