Nie było wątpliwości, że ten ustrój, który zaraz nastanie, będzie demokracją. Niestety, temu przekonaniu towarzyszyła pewność, że doskonale wiadomo, czym jest demokracja „sama w sobie” i jaka ona będzie w Polsce, zatem zastanawiać się nad nią nie ma potrzeby. Moje dywagacje na temat różnicy między demokracją nomokratyczną a woluntarną uznane zostały przez niektórych za dzielenie włosa na czworo, zajęcie spekulatywne albo szukanie plam na słońcu. A przecież nietrudno było zdać sobie sprawę z tego, że inaczej żyje społeczeństwo, które rządzi się prawem, ogólnymi, wszystkich obowiązującymi normami (nomos), niż to, w którym decyduje wola ludu, występującego przecież nie inaczej niż w postaci takiej lub innej siły.
Realna demokracja nie jest ani czysto nomokratyczna, ani czysto woluntarna, ważne są proporcje w tej mieszance prawa i siły. Aktualnie toczący się konflikt między partią rządzącą a opozycją dotyczy tej proporcji. Polska pod rządami Platformy Obywatelskiej nie była demokracją nomokratyczną, jak nakazywała konstytucja. Daleko było do tego. PiS chce zmienić proporcję na korzyść woluntaryzmu. Potępia się rutynowo dzielenie Polaków na lepszych i gorszych, czego podobno dopuszcza się PiS ze swymi propagandowymi przybudówkami, chociaż gołym uchem można się dosłuchać w ich wielomówności, że to oni uważają się w głębi duszy za stronę gorszą i swoimi dzikimi gwałtami na prawdzie i słuszności, swoimi zmyśleniami tyleż zuchwałymi, co śmiesznymi i wreszcie wywracaniem hierarchii wartości politycznych do góry nogami starają się stworzyć wrażenie, że górują nad drugą częścią obozu panującego. Nie mówię, że ta „walka o uznanie”, o prestiż wyczerpuje ten konflikt, z pewnością jednak odgrywa w nim ważną rolę. Mówienie o „ludziach gorszego sortu” i zapewnianie, że „to my jesteśmy ludźmi pierwszej kategorii”, świadczy o czymś interesującym, tym pewniej, że druga strona z paniczną przesadą na to reaguje. Obok podziału na lepszych i gorszych w obozie panującym, podziału irracjonalnego, wyrastającego z pokładów psychicznych, w III RP istnieje podział na lepszych i gorszych ważniejszy, wpisany w system polityczny i symboliczny, ustanowiony i gorliwie podtrzymywany przez obie rywalizujące partie.
W sporze o Trybunał Konstytucyjny rządowi chodzi o wprowadzenie do demokracji więcej elementu woluntarnego, aby ułatwić sobie stosowanie siły, co ludziom, którzy łyknęli nieco historii, może się słusznie kojarzyć ze staropolskim warcholstwem, w którym była i samowola, i przemoc. Opozycja temu się sprzeciwia i dąży do zachowania dotychczasowej proporcji prawa i partyjnego woluntaryzmu, nie obiecując ani słowem, że gdyby dorwała się ponownie do władzy, to będzie się starała zbliżać Polskę do demokracji nomokratycznej. Obecny spór może się rozwinąć w różnych kierunkach, niewykluczone, że dzięki niemu rozjaśni się świadomość prawna, ale bardzo prawdopodobne to nie jest.
Ten konflikt większości społeczeństwa nie animuje. Może będzie animował, jeżeli obrośnie w mniej abstrakcyjne, a bardziej dokuczliwe problemy. Jednak tematów naprawdę drażliwych i narodowo doniosłych on nie obejmie: obie strony natychmiast pogodziłyby się i zwarły w jeden szereg, gdyby jakiś ruch obywatelski doprowadził do postawienia na forum publicznym kwestii przygotowań do wojny, nie tylko olbrzymich wydatków, ale także wychowywania młodego pokolenia do roli mięsa armatniego w przewidywanej wojnie. Militaryzacja świadomości, kult różnych „czynów zbrojnych”, opłakana polityka historyczna czyniąca ze strzelania i wystawiania się na zabicie najwyższą formę życia narodowego niczym innym w swoim końcowym efekcie nie są jak właśnie kształceniem do roli mięsa armatniego w wojnie o jakiś Donbas, Odessę lub Krym. Taką opinię usłyszałem i przedstawiam ją jako swoją.
Wspomniałem o systemowym, politycznym podziale, ważniejszym niż podział na gorszy sort i lepszą kategorię. My pozostali – kto chce, może się do tego „my” zapisać – jesteśmy obywatelami połowicznymi, coś jak metojkowie w starożytnych Atenach albo jak zasiedziali migranci w Europie Zachodniej; wiele nam wolno, ale pełni praw obywatelskich nie mamy. Historyk, który ma niewłaściwe poglądy, nie może pracować w IPN; kto był oficerem w wojskach strzegących granic, nie ma uprawnień należnych byłemu oficerowi; jeśli wybitny nawet ekonomista pracował w komitecie PZPR, to teraz dla własnego dobra musi – poniżając się – to ukrywać; kadrom kierowniczym polskiego przemysłu odmawia się należnego szacunku. Długo musiałbym wyliczać, żeby dokładnie określić kategorie obywateli połowicznych. Żeby utrzymać ich w tej sytuacji i usprawiedliwić bezprawie, jakiego są ofiarami, obie spierające się partie narzuciły społeczeństwu obłędną hierarchię wartości, w której patriotyczny morderca albo nikły konspirator stoi wyżej niż wytwórca dóbr o żywotnym znaczeniu.
Toczą się wojny informacyjne i Polska jest mocno zaangażowana w jedną z nich. Dziennikarze kłamią jak z nut, co znaczy, że nie z siebie kłamią, ale z partytury. Nie wszyscy jednakowo, niejeden się ociąga, za to drugi stara się skondensować jak najwięcej fałszu w jednym zdaniu. Jagienka Wilczak pisze o niesamowitej zbrodni popełnionej w Odessie („Polityka” nr 11): „2 maja 2014 r. kilkadziesiąt osób, w większości przeciwników Majdanu, spłonęło, okupując budynek związkowy w centrum miasta”. Ile minut trwała „okupacja”? Prorosyjscy manifestanci zostali zaatakowani przez tłum ukraińskich kibiców, podbechtanych przez szowinistów, i uciekając, schronili się w budynku związków zawodowych, niewykluczone, że zostali tam celowo zapędzeni, bo śledztwa w tej sprawie nie przeprowadzono. Budynek podpalono, zamknięto, nie pozwolono palącym się ludziom uciekać, na filmie widać, że do skaczących z okien strzelano. Jagienka Wilczak jako osoba prywatna jest z pewnością przykładnie prawdomówna, ale jako marionetka w teatrze wojny informacyjnej nie ma powściągu przed popełnieniem najobrzydliwszego fałszu.
Bronisław Łagowski
Tekst ukazał się pierwotnie na stronie tygodnika „Przegląd”:
http://www.tygodnikprzeglad.pl/przeciw-wstrzymujacy-sie/