Kilka dni temu Nasz Dziennik opublikował duży tekst dotyczący interesów Zygmunta Solorza. Stanowi on smutne zwieńczenie drogi, jaką przez ostatnie lata przeszły toruńskie media. Nawet jak się w końcu zorientowali, że siedzą w kotle, pod którymś ktoś rozpala coraz większy ogień, podjęli przeciwdziałania polegające na dorzucaniu samemu drewna.
Ta do pewnego momentu niezrozumiała historia zaczęła się na początku 2005 roku. Radio Maryja zrezygnowało już ze współpracy z LPR zdominowaną przez Romana Giertycha i szykowało się do wystawienia listy z posłów wypchniętych z tego ugrupowania. Nazywało się to bodajże „Dom Ojczysty”. Trochę podobnie jak teraz, przed wyborami 2005 roku PO i PiS rywalizowały o to, kto będzie zwycięzcą i było wiadomo, że zadecydują pojedyncze procenty. Stąd racjonalnym był pomysł, by nie wystawiać oddzielnego „Domu Ojczystego”, który mógł nie przekroczyć 5%, ale założyć spółkę z PiS. Oni dostaną poparcie, które może zadecydować o zwycięstwie, a druga strona będzie miała przedstawicieli w sejmie.
Niespodzianka nastąpiła, gdy okazało się, że spośród „Domu Ojczystego” do reprezentowania interesów wybrano Antoniego Macierewicza. Ten zaś raz-dwa załatwił to jakoś tak, że w sejmie nikt się nie znalazł, ale on sam zaczął błyskawicznie piąć się po drabinie PiS-owskiej kariery. Skoro jednak dalej cieszył się zaufaniem o. Rydzyka, wyglądało na to, że w ostatniej chwili zmieniono warunki umowy: poparcie nie za miejsca na listach, ale za coś innego. Najważniejsze: RM występowało na tym etapie jako samodzielny podmiot, strona porozumienia.
Nie chodzi tu o szczegółowe opowiadanie historii ostatniej dekady. To, co wydarzyło się dalej, było rozciągniętym w czasie zabiegiem, który w formie blitzkriegu Prezes zastosował wobec Samoobrony i LPR. Zbliżenie do tych ugrupowań potrzebne było, by je wyssać. Innymi słowy, przytulić tak mocno, żeby udusić.
Proces polegał na tym, że Radio Maryja coraz mniej było „katolickim głosem w naszych domach”, coraz bardziej epatowało retoryką rewolucyjno-patriotyczną. Różnica jest tu mniej więcej taka, jak między krzyżem katolickim a bluźnierczym symbolem ulubionym przez rewolucyjnych patriotów: krzyżem, na którym Chrystusa zastępuje orzeł. Dla tożsamości słuchacza Radio Maryja coraz ważniejsze było, że jest on przede wszystkim wyborcą PiS. Proporcjonalnie do tego Radio Maryja traciło samodzielną podmiotowość, stawało się jedynie częścią składową obozu politycznego. Cały czas wyglądało jednak na to, iż jest to świadoma strategia.
Milowym krokiem był oczywiście rok 2010. Gdy po 10 kwietnia poseł Artur Górski jako pierwszy chyba spróbował zastosować retorykę ulra-rewolucyjno-patriotyczną na antenie, dostał natychmiastową kontrę, o. Rydzyk osobiście zadzwonił i ręcznie skorygował przekaz. Nie trwało to jednak długo. Po kilku dniach RM było już liderem wyrazistości ideologii smoleńskiej. Znowu wyglądało na to, że po początkowym wahaniu świadomie wybrano jednak tę opcję.
Gdy RM mówiło już praktycznie wyłącznie retoryką rewolucyjnego patriotyzmu, jego podmiotowość spadła do zera nagle okazało się, że wokół powstają kolejne media mówiące też tylko tym językiem, a na końcu nawet taka telewizja. Wszystko ewidentnie skierowane do odbiorcy, w którego media toruńskie przez poprzednie lata w pocie czoła wpajały PiS-owską ideologię rewolucyjno-patriotyczną. W tym momencie RM zaczęło się jakoś dziwnie wzdrygać tak, jakby nastąpiło coś dziwnego, zaskakującego czy niepokojącego.
Zatoczywszy koło, wracamy do przywołanego na początku artykułu z Naszego Dziennika, będącego objawem właśnie tego wzdrygania. To najzupełniej urocze, iż dojechawszy do ściany, osiągnąwszy ostateczne skutki przyjmowania w całości cudzej retoryki, a więc oddawszy komu innemu klucz do duszy swoich odbiorców, nawet konkurencyjne PiS-owskie media postanowili zwalczać tą samą retoryką. Tak, jakby z krótkiego czasu rządów PiS nie pamiętali, iż pełni obowiązuje tu logika: o tym, kto jest agentem, kto jest układem, decydują władze naczelne partii. Jeśli PiS-owskie media robią interesy z Polsatem to przecież wiadomo, że został wydany certyfikat czystości. Tak, jak w przypadku arcybiskupa Stanisława Wielgusa podjęto kiedyś decyzję odwrotną.
Skoro w Naszym Dzienniku postanowili walczyć właśnie takimi argumentami, nasuwa się straszne podejrzenie. Oni tę rewolucyjno-patriotyczną retorykę szerzą, ale po prostu sami w nią uwierzyli. Wierzyli od samego początku, czy też w którymś momencie sami padli ofiarą własnej propagandy? W tej gorszej wersji od samego początku nie podejmowali świadomie decyzji o przejmowaniu retoryki w jakimś sobie wiadomym celu, z jakimś politycznym planem, a byli jedynie przedmiotem. Jeżeli tak, to nadziei chyba nie ma żadnej. Byłoby dość dziwnym, gdyby nagle zaczęli walczyć o odzyskanie podmiotowości, a więc kreować własny przekaz, być znowu „katolickim głosem w domach”. Pomijając już kwestę, czy jest to jeszcze możliwe. Czy sprawy nie zaszły za daleko. Czy Polacy nie zostali tak struci PiS-owską propagandą, iż proces jest nieodwracalny. Przynajmniej bez jakiegoś poważnego wstrząsu historycznego, otrzeźwiającego, ale niestety pewnie jak zwykle kosztownego uderzenia głową w ścianę.
Ludwik Skurzak
a.me.