Czwarte pytanie

Obok tematu

Beata Szydło pozazdrościła Aleksisowi Tsiprasowi i też postanowiła dołożyć własną cegiełkę do historii demokracji bezpośredniej. Propozycja rozszerzenia tematyki wrześniowego referendum nie spodobała się Ewie Kopacz, która przelatując w swym chaotycznym umyśle w pobliżu rzeczywistości rzuciła, że „społeczeństwo nie jest od tego, żeby rozstrzygać w kwestiach, w których wypowiedzieli się już eksperci”, czyli może wyrazić swoją opinię o ordynacji wyborczej i prawie podatkowym, ale już nie np. o systemie emerytalnym i wysyłaniu dzieci (własnych) do szkoły oraz leśnictwie. Cóż, spór, jak spór, jak to w demokracji mało w nim sensu – jednak cała ta paplanina potwierdza tylko, że faktycznie, aby 6. września faktycznie stało się coś ważnego dla Polski – powinniśmy w głosowaniu udzielić odpowiedzi na jeszcze jedno, fundamentalne pytanie.

Powinno ono brzmieć: „Czy jesteś za całkowitym zakazem istnienia partii politycznych w Polsce?”. Tylko tak uzupełniona reforma prawa wyborczego i innych ustaw – mogłaby przynieść oczekiwany przez swych zwolenników sens. Zniknąłby też podstawowy punkt sporny dzielący antysystemowców debatujących o wszystkich „za” i „przeciw” JOW-ów. Na razie jedynym argumentem, używanym po stronie jednomandatowców, odpierających zarzut, że ordynacja większościowa zakonserwuje władze partii – jest założenie, że „to będą inne partie!”. Być może, ale czy jeszcze lepszego efektu nie byłoby, gdyby partii… nie było w ogóle?

Akcja afirmatywna

Oczywiście, dziś pomysł wydaje się utopijny, jednak nie bardziej, niż samo przekonanie, że występująca samodzielnie, choćby najzdolniejsza jednostka, jest w stanie równoprawnie i efektywnie rywalizować z organizacją, w dodatku nie jednorazowo, ale stale. Aparat partyjny jest wydolniejszy wprawdzie tylko w eliminowaniu konkurencji (głównie wewnętrznej) i dalszym eksploatowaniu kraju i żyjących w nim jednostek niezorganizowanych, jednak w systemie demokracji przedstawicielskiej są to zdolności zupełnie wystarczające. Cała otoczka, w tym gwarantowane budżetowymi pieniędzmi opowieści o tym, że partia jako forma organizacji politycznej, gwarantuje fachowość rządzenia, sięga bowiem (czy w każdym razie powinna…) po ekspertów, legislatorów, może, umie i potrafi kształtować lepsze prawo, czyli faktycznie rządzić, a nie tylko administrować – to przecież mit. Istniejące ugrupowania wcale bowiem tego nie czynią, nie mając na polu rządzenia żadnej konkurencji nie między sobą, ale kwestionującej cały ten pseudo-merytokratyczny system.

Tymczasem nie mogąc rywalizować na polu zdobywania władzy pojedyncza osoba mogłaby nie gorzej ją sprawować. Zdolna jednostka sama umie przeczytać ustawę, a przy odrobinie wysiłku intelektualnego – także ją napisać. Potrafi zrozumieć jaki faktyczny, a nie deklarowany skutek przyniesie dana regulacja prawna (przy przyjęciu podstawowego założenia, że co może pójść źle – to pójdzie). Słowem – jednostka bywa zdolniejsza od zorganizowanej zbiorowości, która nader często nie jest bynajmniej sumą zbiorowych talentów, ale dysponuje możliwościami intelektualnymi swego najsłabszego członka. Z drugiej strony nawet szermierz natchniony spokojnie może zostać zatłuczony cepami przez gromadę jako tako zorganizowanych kretynów. Potrzeba więc prawdziwego wyrównania szans, akcji afirmatywnej nie dla tych głupszych (jak w zamerykanizowanej oświacie), ale właśnie dla tych zdolniejszych.

Umówmy się zresztą, że samo populistyczne odwołanie się do hasła demokracji bezpośredniej i do referendum (czyli założenia, że ci sami ludzie, którzy wybierają głupich polityków do podejmowania za nich głupich decyzji – sami postawieni przed tymi samymi decyzjami wybiorą mądrze…) – kwestionuje przede wszystkim właśnie istnienie partii politycznych, jako zupełnie już zbędnego ogniwa pośredniego w procesie decyzyjnym…

Poza partiami czy na ich wzór?

Wszystko to rzecz jasna truizmy, ale konieczne do powtórzenia na marginesie sporu ordynacyjnego i podnoszonych (np. przez JKM) argumentów, że ordynacja większościowa w okręgach jednomandatowych pomóc może tylko zdolnym indywidualnościom, a i to z pewnością nie wszystkim. Faktem też jest, że hasło JOW popierają w dużej mierze tacy właśnie uzdolnieni outsiderzy, nie odczuwający chęci, potrzeby, czy po prostu nie mający naturalnych skłonności do zrzeszania się, uśredniania swoich poglądów, poszukiwania kompromisów i żmudnego budowania ogólnopolskich struktur, stanowiących mniej lub bardziej udane kopie partii establishmentowych. Naśladownictwa te są zresztą często dość dokładne – mamy bowiem nader często do czynienia z liderem i wąską grupą, dopierającą sobie z musu tło i zaplecze po regionach dla zapełnienia list… Nieprzypadkowo też antysystemowi przeciwnicy JOW-ów to przeważnie ci, którzy właśnie mimo wszystko skrzyknęli się w partie, stworzyli jakieś zręby organizacji i liczą na „pokonanie systemu jego własną bronią”, a przynajmniej na wykorzystanie możliwości, jakie ten wraży system sam stworzył, z… finansowaniem partii na czele. Spierają się więc ci, którym wystarczyłoby znalezienie się w Sejmie samemu z tymi, którym starczyłoby grupowe 3 proc. i dotacja. Jak widać, obie strony dyskursu nie liczą na zadanie systemowi szczególnie dotkliwego ciosu…

Sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby problem nie zamykał się w dylemacie: funkcjonować obok partii – czy na ich obraz i podobieństwo, tylko słabiej. Oczywiście, najlepiej byłoby zrezygnować z demokracji niemal zupełnie, ograniczyć ją do wybierania radnych gminnych, czyli aktu dokonywanego w małych, znających się społecznościach, a wyłanianie dalszych szczebli władzy powierzyć już organom przedstawicielskim i wyborom pośrednim. Zanim jednak uda się dojść tak głębokiej i pozytywnej zmiany samego myślenia o rządzeniu i władzy politycznej – na dobry początek warto byłoby uwolnić umysły ludzi zaganianych do czegoś tak niezgodnego z naturą, jak wybieranie władzy państwowej – od dyktatu partyjnego.

Czekając na dyktatora…

Partie nieistniejące inaczej, niż jako stowarzyszenia zwykłe, kluby dyskusyjne, bez prawa zgłaszania kandydatów w wyborach – przestałyby być plemionami budowanymi na zasadzie zaspokajania partykularnych potrzeb swych członków, ze szczególnym uwzględnieniem przywódców. Na karcie do głosowania, na obwieszczeniu, na ulotce – nigdzie dany kandydat nie mógłby pisać jakiej to bandy poczuwa się członkiem, musiałby natomiast przedstawić swe prawdziwe życie i poglądy (nawet, jeśli nie własne, to przynajmniej udawane). Tylko i wyłącznie pod takim warunkiem wybory JOW-owskie miałyby sens, jaki przydają im zwolennicy. Że to niewykonalne w drodze reformy oddolnej i że wszelkie bodaj akty antypartyjne były w historii w istocie działaniami dyktatur broniących tyleż praw jednostek, co narodowych solidaryzmów?

Być może. Na razie jednak mamy Polskę na początku lata 2015 r., a we wrześniu referendum, z dobrym, ale niewystarczającym krokiem w postaci postawienia kwestii finansowania partii. Jedna kwestia po prostu musi przy tej okazji wybrzmieć. Jeśli zatem jeszcze nie na karcie do głosowania – to we własnych umysłach odpowiedzmy sobie na to podstawowe, czwarte pytanie: „CZY JESTEŚMY ZA CAŁKOWITYM ZAKAZEM ISTNIENIA PARTII POLITYCZNYCH W POLSCE?”.

Konrad Rękas

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Czwarte pytanie”

  1. To trochę tak jakby zabierać głos w sprawie szkodliwości istnienia dzikiej hordy uzbrojonej w maczety w obecności osób, które chciałyby się przyłączyć…ale, kontynuuje mówca, nie możecie się przyłączyć, bo wtedy sami staniemy się dziką hordą. Każdy musi działać osobno.

  2. W ogóle co to za gadanie „pod Kukiza”, że ordynacja większościowa lepsza od proporcjonalnej. Zróbmy JOW tak jak w Bangladeszu, Zimbabwe, Ghanie i Kenii. Partie też tam właściwie nie funkcjonują, liczy się kacyk ze swoimi kuzynami. Tak ma być i u nas 🙂

  3. Kto tam wie, może system kacyków jest lepszy od tego co mamy obecnie w Polsce? ;)) A poważniej, wczoraj wracając z pracy usłyszałem rozmowę w radiu dotyczącą wrześniowego referendum. Było zaproszonych trzech polityków. Pani z PiS rozczulała się nad kwotą 100 mln złotych, które trzeba będzie wydać na organizację referendum i przekonywała, że w takim razie trzeba te pieniądze mądrze wykorzystać i dać możliwość ludziom, żeby odpowiedzieli na pytania, które chce dodać PiS. Pan z PO krytykował wszystko jak leci, co mówiła pani z PiS (że chce rozwodnić referendum dodając dodatkowe pytania), pan z SLD mówił coś, co interesuje tylko lewicę. Najciekawiej było na końcu, bo na końcu pan redaktor zapytał, czy spodziewają się, że frekwencja na referendum przekroczy 50 procent i wtedy wszyscy bez zawahania odpowiedzieli, że nie przekroczy. A jeden z panów był zdania, że frekwencja będzie poniżej 10 procent, no max. poniżej 20-tu. Z czego wynika, że oni sobie już to policzyli i są przekonani, że wyniki referendum nie będą dla nich wiążące.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *