Czy to jest źródło Gmyza? Dlaczego wycofał się Wróblewski?

W całej toczącej się „aferze trotylowej” moim zdaniem najistotniejsze są dwie kwestie. Dwa pytania. Pierwsze jest pytaniem o owe cztery źródła Cezarego Gmyza, na których oparł on swój artykuł o śladach nitrogliceryny i wspomnianego trotylu na wraku Tupolewa. Pytanie o źródła, które dziennikarz ten tak szczelnie chroni.

         Drugie pytanie jest pytaniem o zachowanie Tomasza Wróblewskiego – redaktora naczelnego Rzeczpospolitej. To jest pytanie o to, dlaczego Wróblewski wydał oświadczenie, w którym redakcja wycofała się ze swoich twierdzeń, chociaż wcale tego robić nie musiał. Logiczna analiza jego zachowania jest, bowiem taka: Dzień przed publikacją rozmawia on – tak to przynajmniej rozumiem – z Prokuratorem Generalnym, który informuje go, że tekst Gmyza jest słaby. Że prokuratura mu zaprzeczy. Mimo to Wróblewski – doświadczony dziennikarz – decyduje się na tę publikację. Decyduje się na to, by po oświadczeniu prokuratury, o którym przecież wie, że nastąpi, zakwestionować wiarygodność własnej redakcji. Czym bowiem jest takie oświadczenie, jeśli nie poważnym nadszarpnięciem reputacji gazety? Dlaczego to robi? Ktoś go naciska? Szantażuje?

Czasem na takie pytania przynosi odpowiedzi internet. Czy tak jest tym razem? Nie wiem, ale jedno mnie dziwi. Otóż w krótkim czasie po publikacji Rzepy ogłasza się szeroko, że jedna z rodzin sama zleciła badania na obecność materiałów wybuchowych (http://wpolityce.pl/wydarzenia/39581-ujawniamy-jedna-z-rodzin-na-wlasna-reke-zlecila-badania-w-usa-wykazaly-obecnosc-trotylu-na-elemencie-z-wyposazenia-tu-154m). Chodzi o Stanisława Zagrodzkiego, kuzyna śp. Ewy Bąkowskiej, funkcjonującego także, jako bloger Stanzag. Zagrodzki miał przekazać fragmenty stosownych tkanin profesorowi Kazimierzowi Nowaczykowi, słynnemu ekspertowi Antoniego Macierewicza. Fragmenty garsonki i pasa bezpieczeństwa z fotela lotniczego, na którym siedziała ofiara wypadku.

Ekspert fragmenty zbadał. I jeśli kierować się tym, co można przeczytać na blogu Kazimierza Nowaczyka, to wynika z tego, że badanie pasa być może wykazało obecność trotylu (http://naszeblogi.pl/33530-trotyl-wyniki-pierwszego-testu). No dobrze. Na tym samym blogu czytamy jednak też, jakiej metody badawczej użył Nowaczyk. Widzimy tam zestaw jakiś – dla laika nieznanych – chemikaliów. Od czego jednak jest internet! Krótkie poszukiwanie w sieci pozwala nam błyskawicznie stwierdzić, że specyfiki te można kupić w pierwszym lepszym amerykańskim markecie za  174 $ (http://www.explosivedetection.org/catalog/expray-explosive-detection-spray-test-kit.html) . Co najważniejsze jednak, dowiadujemy się, że wyniki badań nimi przeprowadzonych oficjalnie nie mogą być traktowane, jako wiążące dla amerykańskich sądów. Więcej nawet. Nowaczyk pisze – jak rozumiem – że prezentowane na jego blogu badania – pod którymi nawet się nikt nie podpisał –  nie były wykonane ani na Uniwersytecie w Maryland, ani na Uniwersytecie w Akron. W takim razie trzeba zapytać gdzie je zrobiono? Bo obraz, jaki się z tych opisów wyłania, jest mniej więcej taki: Znany ekspert Zespołu Antoniego Macierewicza, dr Kazimierz Nowaczyk (bo na blogu nie pisze, kto to zrobił), udał się oto do pierwszego lepszego amerykańskiego sklepu chemicznego. Tam – za 174$ – zakupił jakiś podręczny, prosty, chemiczny zestawik, a następnie – może we własnym mieszkaniu (bo pisze, że nie na Uniwersytetach) – dokonał analizy kawałka dostarczonego przez Zagrodzkiego pasa na obecność trotylu. Wygląda więc tak, jakby zrobił to chałupniczo, w domu i przy pomocy preparatu, o którym sprzedawcy z góry mówią, że nie można brać go pod uwagę przy postępowaniu sądowym jako jakiegokolwiek dowodu!

Trzeba więc zapytać w tej sytuacji Cezarego Gmyza: Czy jedno z tych czterech jego głośnych źródeł, które tak pieczołowicie chroni, to jest właśnie ta analiza Kazimierza Nowaczyka? To jest właśnie to badanie, które dla amerykańskiego sądu nie ma żadnej wartości, bo zostało wykonane quasi amatorskim preparatem? Preparatem, o którego amatorskości informują sami jego producenci?  Jeśli to jest jedno z owych czterech głośnych źródeł Gmyza, a moje wnioskowanie jest prawdziwe, to jak wygląda wiarygodność pozostałych trzech?

Na koniec drugie z postawionych przeze mnie pytań. Cały czas bowiem zastanawiałem się, dlaczego tak doświadczony dziennikarz jak Tomasz Wróblewski, pomimo rozmowy z prokuratorem Seremetem, który mu to odradza,  z całej siły prze do publikacji tego tekstu? Prze, publikuje, a potem wydaje oświadczenie niszczące dla własnej gazety.

Co się stało podczas tych kilkunastu godzin, między rozmową z Seremetem, a ewakuacyjnym oświadczeniem Rzepy? Szukam na to odpowiedzi, szukam i znaleźć nie mogę. A może to jest właśnie ta odpowiedź? Może Wróblewski połapał się, że jedno z gmyzowych źródeł to jest badanie, jakich pewnie tysiące robią w Stanach dopiero co zafascynowani chemią uczniowie? I że sprzedawca materiałów do niego oficjalnie pisze, iż badanie takie nie może być dla amerykańskiego sądu żadnym dowodem. Jeśli by tak było, to rzeczywiście Wróblewski musiałby się ratować. Musiałby się wycofywać, nawet wtedy, gdyby to było tylko jedno z czterech, gmyzowych źródeł. A jeśli pozostałe trzy są podobne?

PS: Powtarzam jeszcze raz. Nowaczyk – tak jak i prokurator Szeląg – w swym wpisie nie przesądza obecności trotylu. Na portalu Polityce.pl zaczyna już się nawet w tej sprawie asekurować (http://wpolityce.pl/wydarzenia/39860-nasz-wywiad-prof-nowaczyk-jest-wstepne-potwierdzenie-obecnosci-tnt-czekamy-na-dodatkowe-badania). Powyższe wnioski muszą więc być dla niego – bardzo delikatnie mówiąc – dość kłopotliwe. Czy za chwile podobną asekurację zastosuje redaktor Gmyz?

Na koniec dziękuje tym wszystkim, z którymi mogę, w ostatnich dniach, dyskutować te kwestie.

Jan Filip Libicki

www.facebook.com/flibicki

aw

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *