Twierdzenie o ludobójstwie, jakie zostało dokonane przez białych chrześcijan na Indianach w Ameryce Północnej jest jednym z ulubionych zarzutów wrogów cywilizacji chrześcijańskiej. Jako, że owa teza jest oskarżeniem kierowanym w stronę protestantów, często jest ona powtarzana też przez tradycjonalistycznych katolików, którzy dodają przy tym: „Patrzcie, ile w Ameryce Łacińskiej pozostało ludności pochodzenia indiańskiego, a ile w protestanckich USA! Wniosek jest taki, że protestanci wyrżęnęli tubylców bez skrupułów„. Przyjrzyjmy się jednak bliżej historii relacji Indian z anglosaskimi kolonistami i (później) z rządem USA. Pod lupę weźmy lata 1607 – 1890, a więc okres obejmujący początek anglosaskiej kolonizacji terenów dzisiejszych stanów, aż do ostatniego z większych krwawych wydarzeń, które miało miejsce w 1890 roku.
Protestanckie „ostateczne rozwiązanie”?
„Dobry Indianin to martwy Indianin” – zwykł mawiać jeden z generałów armii USA, William Tecumseh Sherman. To powiedzenie jest często nagłaśniane przez zwolenników tezy o ludobójstwie, które miało zostać dokonane na ludności tubylczej dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Czy można jednak powiedzieć, iż praktyczne wcielanie w życie poglądu gen. Shermana stanowiła tradycyjną linię polityki kolonistów i rządu USA względem Indian? Owszem, w długiej, bo prawie 300-letniej historii owych relacji bywały wypowiedzi, a nawet czyny, które możnaby zinterpretować jako przejaw dążenia do fizycznej eksterminacji Indian. Trudno wszakże w innych kategoriach odczytywać uchwałę władz kolonii Pensywalnia z 1726 roku, obiecującą 130 dolarów za skalp indiańskiego mężczyzny oraz 50 dolarów za skalp kobiety-Indianki. Nieuczciwością byłoby jednak stwierdzić, iż podobna postawa była typowa dla angielskich, a później amerykańskich rządzących. Wizje ułożenia sobie stosunków z miejscową ludnością były różne. Często wyrażały się one w podpisywaniu traktatów z wodzami poszczególnych plemion w ramach, których ustalono za jaką cenę odstąpią oni część swych ziem kolonistom. Oczywiście troską anglosaskich kolonistów i późniejszych władz USA było nawrócenie Indian na wiarę chrześcijańską oraz nauczenie ich europejskiego stylu życia (czytania, pisania, uprawy roli, ubiorów). Pośród tego wszystkiego zapędy do fizycznej eksterminacji jak największej ilości Indian stanowiły raczej wyjątek niż normę.
A co z krwawymi masakrami popełniany przez kolonistów i żołnierzy armii USA na Indianach? W istocie rzeczy zarzut ten jest bardzo wyolbrzymiony. To prawda, że pomiędzy 1607 a 1890 rokiem, historia dzisiejszych Stanów Zjednoczonych była częstym świadkiem walk z Indianami. Ale, nie jest prawdą, jakoby regułą w nich było dokonywanie przez białych chrześcijan masowych morderstw na bezbronnych tubylcach. Co więcej, nie jest wcale tak jasne, która ze stron konfliktu była tu bardziej agresywna i okrutna. Wedle Williama M. Osborna, autora książki pt. „The Wild Frontier: Atrocities during the American-Indian War from Jamestown Colony to Wounded Knee” w latach 1622 – 1890, biali koloniści „w aktach okrucieństwa” zabili 7. 193 osoby, za to z rąk Indian zginęło w ten sposób aż 9.156 ludzi. Osborn pod mianem „aktów okrucieństwa” zdefiniował morderstwa, tortury, okaleczanie i rany zadawane cywilom lub jeńcom wojennym. Należy też wziąść pod uwagę okoliczność, iż nie wszystkie zdarzenia, które są dziś nazywane „masakrami”, należałoby uznać za zbrodnie wojenne w sensie prawnym czy moralnym. Przykładem tego mogą być choćby wydarzenia w Wounded Knee z 1890 r., które uważane są powszechnie za ostatnią masakrę dokonaną na Indianach przez białych. Tymczasem, wszystko tam zaczęło się od serii strzałów oddanych przez wojowników z plemienia Siouxów do żołnierzy 7 pułku kawalerii armii USA. To nie biali Amerykanie byli więc tu tymi, którzy pierwsi otworzyli ogień. W istocie rzeczy pod Wounded Knee mieliśmy do czynienia raczej z kilkugodzinną bitwą z uzbrojonymi Indianami, aniżeli masakrą. To prawda, że pewną część z zabitych wtedy Siouxów stanowiły kobiety i niezdolne do walki dzieci (szacuje się, że było ich 62 na łaczną liczbę ok. 290 zabitych Indian), ale w warunkach bitwy toczącej się na terenie, w którym mężczyźni, niewiasty i dzieci są mocno ze sobą wymieszane, takie tragiczne zdarzenia są wręcz nieuniknione i nie zawsze muszą łączyć się zamierzonym i celowym zabiciem niewinnej oraz bezbronnej osoby. Warto wspomnieć, iż ranni wojownicy nie byli dobijani przez amerykańskich żołnierzy, lecz zostali przetransportowani do szpitali. Oczywiście, nie można zaprzeczyć, iż w wojnach z Indianami zdarzały się też akty prawdziwego i dużych rozmiarów okrucieństwa ze strony białych, w których celem ataku byli bezbronni lub/i pokojowo nastawieni autochtoni. Najbardziej ewidentnym tego przykładem jest masakra dokonana w dniu 29 listopada 1864 r. przez oddział pułkownika Johna Chivingtona na obozowisko plemienia Cheyene i Arapaho pod Sant Creek. Była to prawdziwa rzeź w czasie, której żołnierze Chivingtona zabili około 200 mężczyzn, kobiet, dzieci i starców, często w niezwykle okrutny sposób, specjalnie okaleczając przy tym ciała swych niewinnych ofiar. Wydarzenie to spotkało się jednak z oburzeniem i potępieniem ze strony amerykańskiej opinii publicznej, a względem sprawców tej masakry przynajmniej próbowano pociągnąć do odpowiedzialności karnej.
Należy piętnować każde zamierzone zabicie niewinnego człowieka, ale nie powinno się przy tym zapominać o zachowaniu pewnych proporcji i słusznych zastrzeżeń. Nawet, jeśli anglosascy i amerykańscy koloniści w ciągu 278 lat celowo zabiliby 7. 193 Indian (co jak to zostało wyżej zasugerowane, oczywiśćie jest liczbą przesadzoną) to nie sposób nazwać tego mianem „ludobójstwa”.
Propagotorzy mitu „o ludobójstwie Indian” niewiele mówią o drugiej stronie medalu, czyli niewinnych ofiarach po stronie białych osadników. Zatrzymajmy się zatem nad tym chwilę. Wizja Indian, jako „owieczek bez skazy” dręczonych przez żądnych krwi kolonistów, mało ma wspólnego z prawdą historyczną. Wymyślne torturowanie jeńców wojennych (po którym nieraz następowały uczty kanibalistyczne) oraz gwałcenie białych kobiet było normą pośród rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Pierwszą rzezią na terenie dzisiejszych USA był mord dokonany przez Indian w 1622 roku, z plemienia Powhatan na 347 mężczyznach, niewiastach i dzieciach zamieszkałych w Jamestown. Innym z wielu przykładów podobnego okrucieństwa ze strony tubylców było postępowanie Siouxów podczas buntu (nazywanego dumnie „powstaniem”), jakie wszczęli w sierpniu 1862 roku, w stanie Minnesota. Owo „powstanie” zaczęło się od podstępnego wymordowania przez Indian pokojowo nastawionych doń osadników, a dalszy jego przebieg polegał na atakowaniu, paleniu, plądrowaniu domów ludzi, którzy nie tylko, że najczęściej nie czynili niczego złego „czerwonoskórym”, to jeszcze nawet nie bronili się w obliczu ich agresji. Szacuje się, że w wyniku tego buntu zamordowanych zostało aż 737 białych osadników (w zdecydowanej większości kobiet i dzieci), zaś ok. 30 do 40 tysięcy z nich musiało uciekać przed pożogą. Trudno się zatem dziwić, iż początkowo, aż 306 uczestników „powstania” (które główną treścią było zabicie kilkuset pokojowo nastawionych farmerów i członków ich rodzin) sąd wojskowy skazał na karę śmierci. Ostatecznie jednak zrewidowano liczbę tych wyroków i na szubienicę skazano 40 Siouxów, którym to udowodniono popełnienie najcięższych zbrodni. Warto zauważyć, iż doszło do tego pod wpływem interwencji samego prezydenta USA, Abrahama Lincolna.
Wojna bakteriologiczna?
Jakkolwiek nie naciągane byłyby liczby Indian zabitych w wojnach i masakrach, niemożliwym jest na ich podstawie twierdzić, iż doszło do ludobójstwa. Faktem jest jednak, że ilość Indian zamieszkujących teren USA pod koniec XIX wieku, obniżyła się drastycznie i radykalnie w stosunku do ich liczby, jaka była szacowana przed przybyciem Europejczyków. Szacunki w tej mierze są bardzo różne. Jedni badacze twierdzą wszak, iż w początkach XVII wieku, tubylców było niespełna 1.300. 000, inni zaś rozciągają tą liczbę nawet do 15 czy 20 milionów. Jako, że nie dysponujemy spisami ludności indiańskiej sprzed białej kolonizacji wszystkie te liczby są raczej domysłami. Sądząc jednak po ilości poszczególnych plemion, za zdecydowanie bardziej realne i bliższe prawdy należy ocenić najmniejsze szacunki, a więc te z nich, które oceniają ilość Indian pierwotnie zamieszkujących obszar dzisiejszych Stanów na ok. 1. 300. 000 osób. Najliczniejsze wszak plemiona liczyły sobie po 56 tyś. (Senekowie) czy 30 tyś. (Siouxowie). Większość indiańskich plemion nie przekraczała liczby 10, a nawet 5 tysięcy. Tak czy inaczej, spadek z 1. 300. 000 na początku XVII stulecia do ok. 237 tysięcy pod koniec XIX wieku nalezy uznać za drastyczny. Przyczyną tego stanu rzeczy nie były jednak wojny i masakry, ale w jakichś 80 do 95 procentach choroby przywożone przez Europejczyków (odra, ospa, różyczka, kiła), na walkę z którymi układ odpornościowy Indian nie był przygotowany. Jakie dowody istnieją na to, iż biali chrześcijanie celowo zarażali tubylców? Mamy tylko jeden historycznie potwierdzony i udowodniony wypadek, w którym to biali świadomie posługiwali się zarazkami chorób po to by zabić tubylców. W 1763 roku, oficer armii brytyjskiej, Jeffrey Amherst, nakłonił pułkownika Henry’ego Bouquet by ten dostarczył walczącym pod wodzą Pontiaca Indianom zainfekowane bakteriami ospy koce. Jeden przypadek świadomego użycia chorób jako broni biologicznej to zdecydowanie za mało dla formułowania tezy o prowadzonej przez białych wojnie bakteriologicznej z Indianami. Owej tezie przeczą też wysiłki rządu USA mające na celu szczepienie ludności tubylczej przeciwko ospie. W 1801 roku, prezydent Thomas Jefferson nakazał wdrożenie programu szczepień przeciwko tej chorobie (opartego na procedurze opracowanej 5 lat wcześniej przez lekarza Edwarda Jennera) także w stosunku do Indian. Szczepienie autochtonów nie odbywało się jednak bez komplikacji, gdyż ci podejrzewali, iż jest to ze strony Amerykanów jakaś sztuczka i podstęp. Decyzja prezydenta Jeffersona była też niestety sabotowana przez brak zainteresowania ze strony niektórych urzędników. Mimo to, ów program szczepień pozwolił zmniejszyć ilość śmiertelnych zgonów na ospę wśród Indian.
Purytanie wobec Indian
Niektórzy sugerują, iż rzekome ludobójstwo Indian miało swe korzenie w samych purytańskich początkach anglosaskiej kolonizacji. Purytanie mieli wszak gardzić Indianami, uważać ich za kogoś w rodzaju „wcielonych diabłów”, przeznaczonych na wieczne potępienie oraz godnych eksterminacji. Oddajmy głos w tej sprawie, Thomasowi E. Woods’owi Jr, który w swej książce pt. „Niepoprawna politycznie historia Stanów Zjednoczonych” zatrzymuje sie dłużej nad tym zagadnieniem:
„Wobec Indian, z którymi toczyli spory, musieli koloniści prowadzić jakąś politykę. Raz była to polityka lepsza i bardziej sprawiedliwa, innym razem zła i krzywdząca tubylcze ludy. Mało kto jednak zaprzecza, że Indianie byli ofiarami niesprawiedliwości i złego traktowania. Nie oznacza to wcale, jak twierdzi większość Amerykanów, że koloniści gardzili Indianami i szukali tylko okazji, aby ich wypędzić i zająć ich ziemie. Już w drugim dziesięcioleciu swojego funkcjonowania Uniwersytet Harvarda przyjmował studentów z rodów indiańskich. Dla mordujących Indian kolonistów przewidywano karę śmierci, którą często w takich wypadkach wykonywano, a nawróceni na chrześcijaństwo Indianie zamieszkujący Nowej Anglii cieszyli się dużą swobodą.
Chęć nawrócenia Indian na chrześcijaństwo wzbudza dziś tylko irytację i złośliwe uśmieszki. Spójrzmy jednak, co uczynił John Eliot (1604 – 1690), jeden z najważniejszych purytańskich misjonarzy, dla propagowania wiary chrześcijańskiej wśród autochtonów. Indianie z plemienia Algonkinów nie posiadali języka pisanego. z tego powodu Eliot nauczył się ich mowy, stworzył dla niej formę pisaną, a następnie przetłumaczył i spisał w ich języki Biblię. Gdyby Eliot i purytanie rzeczywiście chcieli prześladować Indian, to z pewnością znaleźliby na to łatwiejszy sposób.
Nie jest też prawdą, że purytanie uważali siebie za przedstawicieli lepszej rasy, twierdzili jedynie, że stoją na wyższym poziomie kulturowym niż tubylcy. Nie bardzo jednak wiadomo, co innego mogli sądzić purytanie o ludziach nie znających koła czy pisma, o ludziach żyjących właściwie – co tu ukrywać – w epoce kamienia łupanego. Nigdy jednak nie poruszano w ogóle kwestii rasowych (…)
Naukowcy złagodzili ostatnio swoje stanowisko w kwestii surowego traktowanie tubylców przez purytan. Ale od badań specjalistów do rozpowszechnienia ich wyników wśród zwykłych ludzi droga daleka. Na przykład wiele książek o europejskiej historii wciąż przedstawia średniowiecze jako okres zacofania i barbarzyństwa, chociaż gros mediewistów zdaje sobie sprawę z ogromnego znaczenia tego okresu dla rozwoju cywilizacji łacińskiej. (…) Podobnie jak w przypadku naszej wiedzy o stosunkach między Indianami a purytanami: historia ogólna wciąż mówi o okrucieństwach ze strony purytan, chociaż znawcy dziejów tamtego okresu podkreślają, że świadectwa historyczne stawiają purytan w znacznie lepszym świetle niż to się powszechnie uważa.” (tamże, s. 16 – 18).
A jak wytłumaczyć fakt, iż na terenach Ameryki Łacińskiej znajduje się dziś o wiele więcej ludności pochodzenia indiańskiego niż w USA? Przyczyny tego są dwie. Dzisiejsza Ameryka Łacińska była pierwotnie o wiele gęściej zaludniona przez Indian niż teren Stanów Zjednoczonych. Szacuje się, iż kraje współczesnej Ameryki Południowej i Środkowej przed europejską kolonizacją zasiedlało aż 42 miliony Indian. Po drugie: katolicy w odróżnieniu od protestantów znacznie chętniej mieszali się z tubylczą ludnością wchodząc z nią w nie-małżeńskie lub małżeńskie związki. Działo się tak przez całe wieki.Stąd dziś znaczna część ludności Ameryki Łacińskiej ma w swych żyłach niemało domieszki indiańskiej krwi.
Paradoksalnie rzecz biorąc, to postawa protestantów była w tym względzie bardziej katolicka. Magisterium Kościoła zawsze bowiem przestrzegało przed zawieraniem małżeństw z niechrześcijanami, argumentując to tym, iż w takich warunkach niezmiernie trudno jest wychować dzieci na sposób prawdziwie chrześcijański. Owocem chętnego wchodzenia przez katolików w związki seksualne z osobami, które jawnie lub skrycie wyznawały pogaństwo, była bardzo powierzchowna ewangelizacja Ameryki Łacińskiej. Popularność na tych terenach przeróżnych synkretycznych mieszanek łączących chrześcijaństwo z dawnymi pogańskimi wierzeniami i praktykami (np. Santeria, Macumba w Brazylii, kult „Santa Muerte” w Meksyku) jest tylko jednym z tego przejawów.
Czy koloniści kradli Indianom ziemię?
O ile zarzut ludobójstwa jest bezpodstawny, o tyle na pierwszy rzut oka oskarżenie o kradzież indiańskich ziem wydaje się być niewątpliwe w stosunku do białych kolonistów. Pomijając jednak nawet fakt odkupywania od tubylców terenów przez kolonistów i rząd, można zadać pytanie: czy rzeczywiście kradzieżą jest zajęcie terenu, do którego prawa rości sobie jakaś społeczność, ale na którym nie ma stałych osad, upraw roli, etc? Z taką bowiem właśnie sytuacją mieli najczęściej do czynienia biali osadnicy. Większość plemion indiańskich prowadziła wszak koczowniczy styl życia, wędrując po wielkich połaciach ziemi, a w związku z tym, nie zakładając na nich stałych osad, nie uprawiając nań roli, itd. Wedle rozumienia tubylców okoliczność ta czyniła ową ziemię przynależną do nich. Jednak tradycyjnie chrześcijańskie i europejskie rozumienie własności ziemi opierało się nie tylko na tym, kto dany teren pierwszy odkrył, ale jej źródło widziało też w fakcie czynienia sobie danych gruntów „poddanymi”, a więc uprawiania ich, doglądania, jednym słowem: wkładania w daną ziemię swej pracy. Uznawanie prawa do własności relatywnie małych grup (bo liczących np. kilka tysięcy osób) do połaci ziemi wielkości np. dzisiejszej Polski, tylko dlatego, że ów teren najpierw został odkryty przez założycieli tej grupy i na nim zwykła owa społeczność wędrować, jest bliskie niedorzeczności i stwarza groźny precedens.
Spory sporami, ale uczciwość musi być
Zrozumiałe i uzasadnione są spory katolicko-protestanckie spory o dogmaty i interpretację Pisma świętego, ale czy w związku z tym należy usprawiedliwiać nieuczciwe i nierzetelne podchodzenie do historii? Jasnym jest, że jakkolwiek byśmy się z kimś nie zgadzali w kwestii podejścia to tej czy innej prawdy wiary, nie zwalnia to nas z obowiązku nie naruszania dobrego imienia danej osoby czy społeczności. Wszystko zaś wskazuje na to, iż ochocze podtrzymywanie przez część tradycjonalistycznych katolików twierdzenie o rzekomym ludobójstwie dokonanym na Indianach przez protestantów jest właśnie ciężkim zniesławieniem tych ostatnich.
…” Należy też wziąść pod uwagę okoliczność, iż nie”… Panie Salwowski, wziąć. ;(
Moim zdaniem w przypadku eksterminacji Indian można mówić o ludobójstwie. Nieprawdą jest, że Hiszpanie nie dokonali go w Ameryce Środkowej i Południowej. Np. taki Hernan Cortez urządził tubylcom krwawą łaźnię posuwając się w kierunku Tenochtitlan. Po zdobyciu miasta – to samo. W Ameryce Południowej ofiar było mniej, ponieważ teren obfitował w doskonałe kryjówki (góry, dżungla), więc miejscowi mieli gdzie ujść, a najeźdźcy nie dali rady spenetrować całej okolicy. Nie należy jednak doszukiwać się przyczyny owych mordów w chrześcijaństwie, co Autor zauważył w pierwszym akapicie, ale ewentualnego zagorzałego nienawistnika i tak się nie przekona, bez względu na argumenty. Prócz tego polecam przeczytanie wspomnianej książki Woodsa – jest bardzo dobra.
Pamiętnik żołnierza Corteza do dziś mam na półce :D, Całe chrześcijaństwo, judaizm i islam to zakała tej planety.
„Paradoksalnie rzecz biorąc, to postawa protestantów była w tym względzie bardziej katolicka. Magisterium Kościoła zawsze bowiem przestrzegało przed zawieraniem małżeństw z niechrześcijanami, argumentując to tym, iż w takich warunkach niezmiernie trudno jest wychować dzieci na sposób prawdziwie chrześcijański”. Hmm, a czemu Autor stawia od razu tezę, że były to pary mieszane religijnie? Od czasów Mariny/Malinche obowiązywał chyba wzorzec chrzczenia indiańskich partnerek białych zdobywców? Nawiasem zaś mówiąc – generalnie zgadzam się z p. Salwowskim jeśli chodzi o zdjęcie z polityki Białych w Ameryce odium ludobójstwa, ale czytając ten tekst mam wrażenie, że motywem jego powstania było przede wszystkim duchowe powinowactwo Autora – i bronionych z taką pasją purytanów. Podobieństwo to i skłonności niejednokrotnie już zresztą zwracały uwagę czytelników innych tekstów p. Mirosława.
Panie Jarosławie, czy Cortez przypadkiem nie prowadził działań wojennych i czy ludność tubylcza nie walczyła aby po obu stronach konfliktu? Nie istniał ani plan eksterminacji Indian, ani jego wykonanie, nie można więc mówić o ludobójstwie.
@KR: Jakie znaczenie ma (nie)istnienie jakiegoś planu? Jak idę obrabować bank i zabijam przy tym jednego z pracowników, bo się na mnie rzucił, to jest to jak najbardziej morderstwo, mimo że nieplanowane. Analogicznie tutaj. Dla mnie ludobójstwo nie musi być zaplanowane w mrocznych pomieszczeniach osnutych papierosowym dymem itp. Albo jest, albo go nie ma, a tu miało miejsce jak najbardziej. Skutkiem tego było właśnie zmniejszenie się liczby Indian północnoamerykańskich o 90(?) procent w umownym okresie 1600-1890. A to, że Biali mieli niemały udział w napuszczaniu na siebie poszczególnych plemion, to już nieco inna inszość. Aha, żeby było jasne: jestem przeciwny przydzielaniu Indianom odszkodowań za wydarzenia z przeszłości, podobnie jak Murzynom za niewolnictwo i innym wynalazkom politpopu.
Po pierwsze ustęp: „[…] 7. 193 osoby, za to z rąk Indian zginęło w ten sposób aż 9.156 ludzi” jest paradny zwłaszcza dzięki słowu 'aż’, użytym przy tym samym rzędzie wielkości. Nie wspominając o tym, że koloniści swoje straty skrzętnie notowali, a tubylcy nie, więc pierwsza liczba jest zapewne zaniżona. Druga sprawa to bajania nt. rzekomej większej 'katolickości’ postawy protestanckiej wobec tubylców. Otóż koloniści w Iberoameryce żenili się z ochrzczonymi Indiankami i vice versa – jak rzeczeni umieli pater noster i ave maria było w porządku. I jest to zdrowsza postawa od solaskrypturyzmu purytan. Zgadzam się z p. Rękasem, że z tego textu bije chęć bronienia purytan na siłę. Na koniec absurdalna jest teza, że ze względu na niższą technologię indian i brak ścisłego prawa własności można ich było wywłaszczać – terytorium dysponuje wspólnota polityczna, a takową było dla tubylców plemię. Osadnicy zakładający tam farmy bez zgody plemienia słusznie byli traktowani jako intruzi. Jak Stany podbiły ich terytoria to inna sprawa – wygrano wojnę zaborczą i jest się suwerenem. I nie ma tu żadnego groźnego precedensu – większość obecnych terytoriów państw ma swoje źródła w podboju, przystemplowanym przez 'pierwszego ministra Pana Boga’, czyli czas.
Ad. p. Wiśnowski: przyczynami, dla której w Iberoameryce potomstwa Indian, a zwłaszcza metysów, jest więcej, są: 1. to, że po prostu więcej ich tam żyło 2. mniejsze opory przed mieszaniem się z tubylcami oraz nie 'zamykanie’ ich w dziczy a robienie z nich siły roboczej (co paradoksalnie poprawiało im warunki bytowe i pozwalało się szybciej rozmnażać) 3. szybsze zakończenie podboju i podporządkowania ludności, a co a tym idzie, represji.
Dobry tekst:) Chciałbym dodać, że dla Indian Północnoamerykańskich bardzo często większymi wrogami były inne plemiona niż biali osadnicy. Na przykład Irokezi stanęli po stronie Anglików, zaś ich najwieksi wrogowie – Huronowie, po stronie Francuzów w czasie wojny siedmioletniej. Z kolei Siuksowie zostali zepchnięci na prerie przez plemie Ojibwa. Jeden błąd: nie ma bakterii ospy, jest wirus ospy.
Panie Jarosławie, ale sęk w tym, że anachroniczny w stosunku do tematu termin „ludobójstwo” zakłada właśnie celowość – a więc dążenie do eksterminacji danej grupy, w tym przypadku etnicznej. Otóż planu takiego nie było. Banalnym jest też przypominanie, że Biali w Ameryce wystąpili po prostu jako kolejne plemię bijące pozostałe – tyle, że najsilniejsze, więc skuteczniejsze. Nic w tym więc nadzwyczajnego. Co do ziemi – to mam wrażenie, że przynajmniej część plemion nie znały pojęcia jej własności. Co ciekawe, te które ją uznawały lub szybko przyjęły – pomimo istniejących problemów asymilowało się do norm społeczno-ekonomicznych Białych (jak 5 Cywilizowanych Plemion). Kolejna kwestia (poruszona przez p. Salwowskiego) – to różnica w podejściu do wojny. Indianie nie znali rozróżnienia na wojskowych i cywilów, stąd rzezie osadników. Podobnie (choć wyróżniali się wojownicy) w określonych sytuacjach walczyli wszyscy – także kobiety, starcy i dzieci. Kawalerzysta amerykański, który raz próbował być szarmancki i powstrzymał się od postrzelenia squaw podczas szarży na wioskę – służył potem jako pouczający okaz poglądowy dla kolegów, występując przeważnie ze strzałą w plecach. Wojny z Indianami nabierały więc cech estetycznych nieco szokujących dla opinii publicznej – ale w dużej mierze niestety koniecznych.
Co zaś się tyczy związków mieszanych, to obawiam się, że p. Salwowski zbyt pospieszenie przechodzi do porządku nad dość prostą konstatacją: dla „łacinników” kolorowy po ochrzczeniu staje się równy wobec wobec Boga, a więc bariery pozostawać mogą jedynie na poziomie statusu społecznego i ekonomii (a więc siłą rzeczy nie dotyczą wszystkich). Dla części protestantów – chrzest niczego nie załatwiał i kolorowi nadal pozostawali po prostu nie-ludźmi.
Moim zdaniem, artykuł jest kompletnie tendencyjny – pierwsze, co razi w tym tekście, to idealistyczny stosunek autora do faktów. Przykładem są wywody na temat podpisywanych przez Indian umów z białymi. Autor daje do zrozumienia, iż były to dowody na dobre intencje i uczciwość białych osadników. Traktaty jednak, których tylko w XIX wieku było kilkaset, w większości w ogóle nie były brane pod uwagę – wystarczy spojrzeć na mapy, by przekonać się, w jak przemyślny sposób działali Amerykanie. Umowy te były czysto pozorne, nie zamierzano ich dotrzymywać, a Indianie często nie wiedzieli na co się godzą – jeżeli nawet któryś z wodzów miał pełną świadomość wszystkich okoliczności traktatu, to i tak należy wykluczyć uczciwość umowy, ponieważ Indianie często stawali przed wyborem: umowa albo wojna.
Jakby tego było mało, autor wskazuje „argument” o rozległości obszarów zajmowanych przez niewielkie grupy koczowników – jest to niedorzeczność – Indianie byli spychani coraz bardziej ze swych łowisk i często nie pozostawiono im nawet skrawka ich ojczystej ziemi; np. kiedy w Black Hills odkryto złoto, Indian rugowano stamtąd bez najmniejszych skrupułów: nie były to już wówczas „rozległe obszary”, lecz skrawek ich najświętszej ziemi, który im pozostał, a której i tak zostali pozbawieni mimo wcześniejszych traktatów… Nie wiem czy autor zdaje sobie sprawę, że przesiedlenia takie miały charakter przymusowy i bezdyskusyjny, a niejednokrotnie prowadziły do głodu, chorób a także (burząc tradycyjne struktury społeczne), powodowały chaos i upadek moralny Indian – nie ominęło to nawet Czirokezów. W kwestie jakości ziemi przydzielonej Indianom lepiej się nawet nie zagłębiać, bo dawano im to, co białych osadników już nie interesowało – pustynie i nieużytki…
Innym przykładem na brak szacunku autora wobec faktów jest umniejszanie przez niego znaczenia antyindiańskich rozporządzeń i ustaw, tak, jakby stwierdzenie Shermana było tylko niewinnym żartem jakiegoś szeregowca. Przytoczony przykład z Pensylwanii jest tego najlepszym przykładem. Płacono za martwych Indian, można ich było bezkarnie zabijać w majestacie prawa i to z prywatnej inicjatywy i dla zabawy i żadne umniejszanie tego nie zmieni.
Poza tym autor pisze o Wounded Knee, iż „wszystko tam zaczęło się od serii strzałów oddanych przez wojowników z plemienia Siouxów” – autorowi trudno najwyraźniej zrozumieć, iż wszystko zaczęło się od przybycia tam Amerykanów w celu całkowitego spacyfikowania Indian: to nie Siouxowie przesiedlali białych z Black Hills, to nie Siouxowie pozbawiali Amerykanów ich kultury (np. dzieci indiańskie miały zakaz mówienia w ojczystych narzeczach; istniał administracyjny zakaz organizowania rytualnych tańców i obrzędów, co właśnie w dużej mierze wywoływało napięcia i zamieszki w rezerwatach), to nie Siouxowie zamykali Amerykanów w Pine Ridge dostarczając im zepsutą żywność, to nie Siouxowie byli uzbrojeni w karabiny maszynowe hotchkissa, którymi strzelano na oślep w wygłodzony i zziębnięty tłum, to nie Siouxowie byli później odznaczani rządowymi medalami „honoru” (!) za to wydarzenie – autor beztrosko stwierdza, że była to „bitwa” i że nie ma podstaw do nazywania tego wydarzenia zbrodnią wojenną „w sensie prawnym czy moralnym”, a to wszystko, to i tak w sumie wina Indian – retoryka po prostu żenująca…
Tak samo opis wojen z Powhatanami: autor zapomina (albo po prostu nie wie), iż seria konfliktów z federacją tych plemion spowodowana była kompletną samowolą Anglików: osady, forty i faktorie budowano bez zgody Indian na terenach łowieckich od których zależała ich egzystencja, poza tym Anglicy organizowali drobne napady na okoliczne wioski często zabijając mieszkańców – różnica w położeniu Powhatanów i Anglików na tym obszerze w XVII wieku polegała na tym, że z każdym rokiem Anglików było coraz więcej, a ich zapędy ekspansyjne coraz bardziej bezczelne – to prowadziło do krwawych konfrontacji i taki model podboju w wydaniu protestanckim jest charakterystyczny dla całej późniejszej Ameryki Północnej. W tym kontekście, próby redefinicji działań zbrojnych federacji Powhatan jako przyczyny konfliktów na tym obszarze, są po prostu niepoważne – protestancki rewizjonizm w najczystszej postaci…
W efekcie polityki Anglików i Amerykanów względem Indian, w dzisiejszej Ameryce Północnej ludność tubylcza w zasadzie nie istnieje poza barwnym aspektem miejscowego folkloru. Anglosasi (w imię koncepcji „boskiego przeznaczenia”) na jej terenie dokonali kompletnej zapaści demograficznej – z milionów Indian zamieszkujących Amerykę Północną zostało ich zaledwie tysiące (niektóre plemiona, zwłaszcza na wschodzie, zniknęły bezpowrotnie), podczas, gdy w Ameryce Południowej większość nadal stanowią Indianie, albo ich potomkowie ze związków z Europejczykami i zwalanie tutaj winy na choroby niczego nie zmieni. Kultura Stanów Zjednoczonych od początku oparła się na gruncie europejskim i protestanckim, bez jakiejkolwiek wymiany z ludnością tubylczą przy jednoczesnym zwalczaniu jej wyróżników cywilizacyjnych i spychaniu Indian do rezerwatów. Z czego to wyniknęło? Z rozbieżności dwóch wizji: czym innym jest katolicyzm, a czym innym protestantyzm. I w tym tkwi zasadnicza różnica. Na terenach hiszpańskich, dzięki wpływowi Kościoła, nie kwestionowano pełni człowieczeństwa Indian czy ich równej godności jako ludzi. Natomiast w domenie protestanckiej, która odrzuciła instytucję Kościoła, utrwaliła się formuła fundamentalistyczna z której wyprowadzano koncepcję „boskiego przeznaczenia” – protestanci traktowali Nowy Świat literalnie jako nową Ziemię Obiecaną, przyobiecaną przez Boga białemu człowiekowi, a Indian jak nowych Kananejczyków. Poza nielicznymi chlubnymi wyjątkami, nie podjęto żadnej masowej akcji ewangelizacyjnej, a nawet ochrzczonych Indian traktowano jako podludzi (stąd np. pogardliwe określenie „squaw” i zakazy wstępu dla Indian). Co ciekawe, różnice wizji katolickiej i protestanckiej widać nawet w samej Ameryce Północnej. Tam gdzie przez pewien czas (przed wojnami kolonialnymi) panowali Francuzi, relacje z Indianami były inne. Doszło nawet do tego, że w czasie trwania tych wojen Indianie sprzymierzali się z Francuzami w walkach przeciwko Anglikom. Niestety, porażka Francji w tych wojnach spowodowała utratę kolonii w Ameryce Północnej i przekreśliła rozwój osadnictwa i misji francuskich. Poza tym w przeciwieństwie do katolików, wśród protestantów nigdy nie było żadnej większej ciągłości czy systematyczności w prowadzeniu działalności misyjnej. Stąd na terenach ekspansji katolickiej, wierzenia autochtoniczne praktycznie nie przetrwały – Indianie w większości przyjęli katolicyzm. Natomiast na terenach kolonizacji protestanckiej, do dziś dnia duże grupy Indian praktykują swoje stare, pogańskie religie.
Moim zdaniem artykuł manipuluje i przeinterpretowywuje fakty w celu udowodnienia za wszelką cenę z góry przyjętej tezy; pomija inne istotne fakty dla własnej wygody (np. wybijanie bizonów), a zatem nie ma tutaj mowy o obiektywiźmie i historycznej rzetelności (być może chodzi po prostu o zwyczajny brak znajomości tematu); natomiast odpowiedź na pytanie czy w Ameryce Północnej doszło do ludobójstwa Indian nie jest jednoznaczna – kwestia podstawowa to kwestia przyjętej definicji. Nie ma tam niewinnych, ale to Indianom zabrano ich ziemie. Bawienie się liczbami w rodzaju, czy ludobójstwo zaczyna się od wymordowania takiej, czy dopiero innej skali całej populacji plemienia jest po prostu żałosne. Oczywiście należy zdawać sobie sprawę z nieuchronności historycznych procesów cywilizacyjnych związanych z podbojem i być ostrożnym w używaniu radykalnych sformułowań odnośnie „ludobójstwa” w tym przypadku – taki jest podbój, ale na litość Boską, wszelki opór Indian polegał na organizowaniu obrony przez ekspansją białych, a nie odwrotnie i licytowanie się, która strona była bardziej okrutna w tym procesie lub usprawiedliwiane zaboru ziem, bo tubylcy jej nie uprawiali, jest jakimś kuriozalnym sposobem rozgrzeszania przeszłości…
(…)Umowy te były czysto pozorne, nie zamierzano ich dotrzymywać, a Indianie często nie wiedzieli na co się godzą – jeżeli nawet któryś z wodzów miał pełną świadomość wszystkich okoliczności traktatu, to i tak należy wykluczyć uczciwość umowy, ponieważ Indianie często stawali przed wyborem: umowa albo wojna.(…)
Mam nadzieję, że Pan Andrzej będzie też postulował legalność (…)dobrowolnych(…) zrzeczeń w tym dokonywanych w dobie PRL.
Pan Andrzej napisał to, co ja zamierzałam. Zdecydowanie można stwierdzić, że autor nie do końca wiedział, o czym pisze. Sprawa jest „prosta”: jeśli ktoś obcy pcha mi się do domu, to dostaje „kuksańca” i wylatuje za drzwi, koniec, kropka. Każdy Indianin, kobieta i mężczyzna, powiem wprost – Ich ziemie zostały zagrabione. Nawet dzisiaj są zmniejszane rezerwaty, tym samym – rząd z prezydentem na czele, łamią kolejne traktaty, w celu zajęcia kolejnych terenów. To się nazywa „kradzież w biały dzień”. Historia USA na tym się opiera – kradzieży, krwi, łzach i deptaniu ludzkiej godności Rdzennych Mieszkańców tego kontynentu. To nie podlega żadnej dyskusji.
Dla mnie nie podlega żadnej dyskusji, że piszesz jak rosyjski hejter w służbie FSB.
Wczoraj widziałam w tv film o Hondurasie, w którym zostało powiedziane, że wskutek konkwisty liczba ludności z 300 000 spadła do 30000.Czy to nie było ludobójstwo?Oczywiście było to celowe i zamierzone. Co do Ameryki Płn. to mordowanie i torturowanie ” białych było obroną, nie atakiem.Bronili się jak potrafili. Gdyby mieli broń taką jak biali, to używali by jej jak „biali”Jak by nie patrzeć, byli ofiarami najeźców – chrześcijan z Europy. Nie da się obronić agresji europejskich chrześcijan ani w Amerykach ani w Afryce. A to, że rdzennej ludności wyszło w sumie na dobre, to ja się pytam – jakim kosztem i czy było warto.Materialistyczna cywilizacja chrześcijańską wcale nie jest zbawcza dla świata.
Stany, ktore stworzyly iluzje platnej ” ochrony”, paktow, umow…Ci, ktorzy pierwsi biora udzial w wojnach, tylko tych, ktorzy sami wywolali i w koncu o ironio ” straznik swiata” – wymordowal i okradl swoich rdzennych mieszkancow. Malo sie o tym mowi, malo sie pisze. Ci, ktorzy byli pierwsi na tym kontynencie zostali wymordowani i scianieci w rezerwatach.
Skoro dyskutujemy, to odniosę się nie bezpośrednio do tematu dyskusji, ale do wpisów innych uczestników, tak wyszło, że posługujących się żeńskimi imionami: Jagna i Kaja. Tezy obu krótkich tekstów są właściwie identyczne: „Historia USA na tym się opiera – kradzieży, krwi, łzach i deptaniu ludzkiej godności”.
Mam już swoje lata i dziwnie mi się to kojarzy z propagandą rodem z niesławnej pamięci ZSRR. Charakterystyczne dla sowieckiej i rosyjskiej propagandy jest zwłaszcza utożsamianie europejskich osadników od początku XVII wieku jako obywateli USA, które jeszcze wtedy nie istniały.
Hm?
1) W żadnym komentarzu nie ma napisane, że w czasach przed Rewolucją Amerykańską obywatele USA czegoś dokonali. Padają określenia ogólne typu „Anglosasi” ale nie „obywatele USA” czy podobne.Nie ma nawet podane, by np. osadnicy z Niderlandów (tzw. Olędrzy) w dorzeczu Wisły byli tożsami z obywatelami USA; albo polscy osadnicy na Ukrainie jako tożsami z obywatelami USA; albo rosyjscy osadnicy na Syberii.
2) Tego typu powiązania są normą w każdej historii czy propagandzie. Masz np. utożsamianie kozaków zaporoskich z Ukraińcami. Masz np. utożsamianie Anglosasów średniowiecznych ze współczesnymi Anglosasami. Masz utożsamianie waregów ze Szwedami. I nikt nie krzyczy, że to propaganda a to ruska a to brytyjska a to nordycka. Uproszczenia są powszechnie stosowane i akceptowane wtedy, kiedy danemu gronu osób się to podoba. Kiedy Francuzom potrzeba to odnoszą się do gallo-rzymskiej przeszłości i wypierając frankijską (np. podczas Wlk. Rew. Burżuazyjnej) a kiedy trzeba to do frankijskiej i marginalizując gallo-rzymską (np. w Bella Epoque).
3) “Historia USA na tym się opiera – kradzieży, krwi, łzach i deptaniu ludzkiej godności” czy to określenie aby na pewno propagandowe? Przecież niemalże historia każdego większego kraju czy narodu na tym polega. Nie rozpatrujmy wszystkiego w kategoriach „propagandy” ale w kategoriach „czy dana teza jest prawdziwa czy nie”. No teza, że historia USA na tym się opiera, jest prawdziwa. Ale podkładając pod USA inne większe państwa czy narody np. Rosjan, Francuzów, Japończyków czy nawet Żydów, też przecież taka teza będzie prawdziwa.
Prawdziwie proponuję Panu dokładniejsze czytanie słów które padają, większe kontakty ze światem i opinią publiczną. Jeżeli nigdzie nie pada termin typu „obywatel USA w XVII wieku” to znaczy, że ten termin nigdzie nie został użyty i nikt nie napisał, że o obywatelach USA w XVII wieku. Narracje i interpretacje dziejów nie dzielą się na „radziecką propagandę” i „prawdę historyczną”. Serio, bo Polacy niby są narodem gdzie historia jest bardzo ceniona, a jednocześnie umiejętności do analizowanie czy chociażby podstawowe czytanie ze zrozumieniem, po prostu leżą i kwiczą. A bez tego to naprawdę nie ma o czym mówić (patrzcie na popularnosć teorii o Wielkiej Lechii).
Większość komentujących wie swoje od dawna. Powtarzają bełkotliwie stereotypy. Ci sami ratują korniki przed leśnikami
o wounded knee autor pisze bzdury; tam doszło do masakry .