Za każdym razem gdy dochodzi do spotkania przywódców amerykańskich i chińskich rewaluacja juana staję się jednym z najważniejszych tematów rozmów. Amerykanie naciskają by Chiny umocniły kurs juana, te zaś godzą się jedynie na symboliczne ustępstwa, co nie zadowala Waszyngtonu.
Dwa największe mocarstwa współczesnego świata, mają ewidentnie sprzeczne interesy. Za każdym razem gdy są one artykułowane, publicyści i dziennikarze biją na alarm, mówiąc o światowej wojnie walutowej. Czy konflikt amerykańsko- chiński przerodzi się w wojnę i czy będzie to pierwsza w historii wojna światowa w której przemoc fizyczna zostanie zastąpiona przemocą finansową, a stawką w niej nie będzie zdobycie terytorium przeciwnika, lecz przejęcie kontroli nad kursem jego waluty? Czy w takim wypadku wojny te będą toczyć nie państwa, lecz ośrodki finansowe?
Tragiczne konsekwencje dwóch wojen światowych , a później era nuklearna, sprawiły iż obawa iż konflikt militarny byłby niszczący dla obu stron, stała się i jest do dziś skutecznym straszakiem, dla światowych mocarstw, które zaczęły odchodzić od konfrontacji zbrojnych. Od 1945 roku, (a więc już od ponad 65 lat) nie doszło do otwartej wojny między największymi mocarstwami, a rozstrzygnięcia militarne miały miejsce jedynie na terytoriach państw trzecich z dala od własnych granic (Korea, Wietnam) lub zostały zastosowane w stosunku do krajów zdecydowanie słabszych które można było pokonać przy minimalnych stratach własnych( Irak, Czechosłowacja, obecnie Libia).
Jak wskazuję pułkownik Jeffrey E. Haymond, w artykule Living in Interesting Times, The Economics of Chinese Currency Attack, opublikowanym w Strategic Studies Quarterly (2008) używanie waluty jako elementu strategii wojennej nie jest w historii niczym nowym i było stosowane przez stulecia. Pierwszym przypadkiem w którym decydującą rolę odegrała waluta była wojna o Kanał Sueski w 1956 roku, kiedy Francja i Wielka Brytania razem z Izraelem zaatakowały Egipt, by przejąć kontrolę nad tym strategicznym obszarem. USA sprzeciwiły się tej akcji i zaapelowaly o pokojowe rozwiązanie konfliktu na forum ONZ. Jednocześnie nowojorski Bank Rezerw Federalnych (New York Federal Reserve Bank) zaczął po cichu wyprzedawać brytyjskiego funta. W tym samym czasie możliwość pozbycia się rezerw zasugerował Związek Radziecki. Brytyjskie rezerwy zaczęły się zmniejszać. Wielka Brytania nie tylko nie była w stanie przekonać USA by zrezygnowały z wywierania presji na jej walucie, ale nie była także w stanie naruszyć amerykańskich rezerw w IMF. Nie mając wyjścia, Zjednoczone Królestwo zaakceptowało zawieszenie broni i konflikt zbrojny został zakończony. Oznaczało to także iż trwająca od końca XVIII wieku epoka w której Wielka Brytania cieszyła się statusem mocarstwa, dobiegła już końca.
Stało się tak w głównej mierze ze względu na słabość jej waluty. Jak mawiał już w połowie XX wieku, cytowany przez pułkownika Haymonda, prezydent USA John F Kennedy: -To co naprawdę ma znaczenie to… siła waluty. Wielka Brytania ma broń nuklearną, ale jej funt jest słaby. Więc każdy może się jej oprzeć. (What really matters is… the strength of the currency. Britain has nuclear weapon, but its pound is weak, so everyone pushes it around.)
W 1996 roku Richard Rosecrance w artykule „Powstanie Państwa Wirtualnego- Terytorium nie ma już znaczenia” (The Rise of the Virtual State: Territory Becomes Passé) opublikowanym w The Foreign Affairs, twierdził iż po II wojnie światowej najbardziej rozwinięte narody, (a zwłaszcza Niemcy i Japonia które wojnę przegrały), porzuciły koncepcje wojny o terytorium i skoncentrowały się na walce o udział w globalnym handlu. Trudno tu nawet mówić o wojnie, bardziej jest to rywalizacja. Liczą się technologie, wiedza, kapitał ludzki, a uczestnicy zdobywają, nie jak dawniej nowe terytoria, ale nowe rynki.
W 2007 roku zamieszkały w Waszyngtonie chiński analityk i ekonomista, Song Hongbing wydał książkę pod tytułem „Wojny walutowe” (Huobi Zhanzheng). Napisana w stylu teorii konspiracyjnych i z pozycji nacjonalistycznych od razu stała się w Chinach bestsellerem.
Song poszedł w swoich sensacyjnych rozważaniach znacznie dalej niż Rosecrane. Twierdził iż bogactwo narodów nie bierze się ani z ciężkiej pracy, ani wykształcenia, lecz z manipulacji kursem waluty. On bowiem decyduje o cenach importu i eksportu i to właśnie odpowiednie nim manipulowanie, jednym nabija kieszenie, a innych puszcza z torbami. Dlatego zdaniem Songa Chiny w żadnym wypadku nie powinny ulegać presji i rewaloryzować juana, bowiem to właśnie zachowanie kontroli nad własną walutą zdecyduję o tym czy kraj ten stanie się w XXI wieku supermocarstwem. Jeśli będzie przyjmować niekorzystny dla siebie kurs, nie pomoże ani ciężka praca, ani awans cywilizacyjny społeczeństwa. Miliard Chińczyków, pracować będzie na zyski finansjery z Wall Street, z którą zdaniem Songa rządy zachodnie toczyły od wieków walkę o władzę i statecznie ją przegrały, stając się jej marionetkami. Świat „wojen walutowych” to zdaniem Songa świat w którym władze finansowe i media, stały się ważniejsze od armii. Antyczny chiński generał Sun Zi który swego czasu mówił ze los państwa i przetrwanie jego mieszkańców, zależy od talentów wojskowych ich generała, dziś musiałby zmienić zdanie i twierdzić iż poziom dobrobytu społeczeństw zależy od decyzji i stopnia asertywności ich władz finansowych. Walki bowiem nie toczą się w okopach na linii frontu, ale w gabinetach dyrektorów banków i ministrów finansów. Song rozprawia się przy okazji z legendą i kultem jakim otaczany jest w Chinach Bill Gates ( półki w księgarniach uginają się od publikacji na temat tego sympatycznego i pomysłowego przedsiębiorcy, który własną pracą doszedł do sławy i bogactwa). Jego majątek to „zaledwie” 40 miliardów dolarów – czyli 100 razy mniej niż 4-bilionowa fortuna rodziny Rotschildów, którzy od wieków spekulowali i kiedy trzeba, wszczynali wojny, by zarabiać na tym krocie.
Praca Song Hongbinga wywołała ( co zrozumiałe) mieszane uczucia na Zachodzie, ale także w także wśród chińskich elit władzy i to z dwóch powodów. Po pierwsze, rządzący Chinami zostali poddani presji własnej- nastawionej nacjonalistycznie- opinii publicznej która zaczęła się od nich domagać twardszego stanowiska, po drugie przestraszyli się iż tak konfrontacyjna publikacja jest sprzeczna z oficjalnym kursem tzw. pokojowego rozwoju i może spowodować nieprzyjazne reakcje zagranicą Być może dlatego „Wojny walutowe” do dziś nie zostały przetłumaczone, na żaden język obcy.
Mimo tych spektakularnych teorii i bezustannego medialnego zgiełku jaki przetacza się przez światową prasę , uważam iż teza jakoby mamy do czynienia z frontalną wojną, a obie strony okopały się i bronią swoich pozycji jak na linii Maginota jest fałszywa, a wojna walutowa między największymi mocarstwami nie wydaję się prawdopodobna i z pewnością nie stanie się w XXI wieku, jedynym i najważniejszym polem wielce prawdopodobnej konfrontacji chińsko-amerykańskiej.
Po pierwsze gdyby tak było, Chiny nie przeznaczałyby coraz więcej środków na zbrojenia ( choć sumy jakie wydają na ten cel są i tak znacznie mniejsze niż wydawane przez Amerykę).
Po drugie, oba kraje powiązane są współzależnością gospodarczą. Dla Chin rynek amerykański to największy odbiorca ich towarów. Kryzys w Ameryce, oznacza iż Chińczycy nie mają dla kogo produkować. Dla Ameryki z kolei Chiny to jak nazwała je w czasie kampanii wyborczej z 2008 roku Hillary Clinton bankier, udzielający im kredytów i pożyczek. W interesie obu krajów jest więc stabilność i zachowanie tej kruchej równowagi. Różnice zdań w kwestii rewaluacji juana nie są wystarczającym powodem by wojna ta przestała być wyłącznie wojną medialną.
Po trzecie, stopniowa rewaluacja, a tylko taka jest możliwa z punktu widzenia Chin ( i realna, gdyż Ameryka nie ma żadnych instrumentów efektywnego nacisku by zmusić Chiński Bank Centralny do tego by zdecydował się na samobójcze dla własnego eksportu rozwiązanie i natychmiast, w ciągu jednego dnia uwolnił kurs juana), nie ma większego wpływu na relacje sino-amerykańskie.
Co ciekawe deficyt USA w handlu z Państwem Środka istniał od wielu lat. Głośno o rewaluacji zaczęło być dopiero wtedy gdy władze w Pekinie, zaczęły coraz śmielej próbować dywersyfikować swoje nadwyżki budżetowe i zamiast inwestycji w amerykańskie obligacje i dolara, zwiększyły zakup euro, złota, środków trwałych. Gdy okazało iż nadwyżki osiągnięte w handlu z USA, nie będą wracać do Ameryki w formie pożyczek i kredytów, kurs juana stał się dyżurnym tematem rozmów amerykańsko-chińskich. I poważnym problemem politycznym.
Po czwarte, rewaluacja juana z pewnością uderzyłaby w chińskich eksporterów, ale czy pomogłaby amerykańskim producentom? Czy przy istniejących kosztach pracy byliby oni w stanie konkurować w segmencie najtańszych produktów z Wietnamem, Bangladeszem czy innymi krajami do których już teraz powoli przenosi się produkcja z Chin? Raczej nie.
Po piąte, presja by Chiny wzmocniły juana jest niepotrzebna. Nie będą one bronić obecnego kursu w nieskończoność, gdyż w dłuższej perspektywie nie leży to w ich interesie.
A to dlatego, iż modernizacja Chin to kopia modelu rozwoju gospodarki proeksportowej, wcześniej stosowana przez inne azjatyckie tygrysy: Japonię, Koreę, Tajwan. W modelu tym podstawą jest utrzymywanie sztucznie zaniżonego kursu własnej waluty który gwarantuje konkurencyjność eksportu.
Jednak w miarę bogacenia się społeczeństwa, jaką obserwowano w tych krajach, eksport przestawał być opłacalny, a coraz bardziej zwiększał się import. Wówczas to rządy „uwalniały” walutę, a bogaci już obywatele zwiększali swoją siłę nabywczą poza granicami kraju i za swoją pracę byli w stanie kupić więcej importowanych produktów.
Również obecnie obserwujemy w Chinach podobny proces, czyli stopniowe przechodzenie z gospodarki proeksportowej do gospodarki opartej na rynku wewnętrznym. Rewaluacja juana jest zatem kwestią czasu. Jedyną niewiadomą jest jej tempo.
Wreszcie po szóste- za tezą iż gwałtowne działania na linii Waszyngton- Pekin są mało prawdopodobne przemawia fakt iż Chiny większość rezerw ulokowały w amerykańskich papierach wartościowych. To powoduję iż nie mogą nagle się z nich wycofać, pozbywając się bowiem amerykańskich aktywów doprowadziłyby do radykalnego spadku ich wartości i to jeszcze zanim zdążyłyby się w całości ich pozbyć. Rozpoczynając paniczną wyprzedaż, mogłyby doprowadzić Stany do bankructwa, ale poszłyby na dno razem z nimi.
Wojna między Stanami Zjednoczonymi i Chinami, nie będzie wojną o terytorium, ani konfliktem militarnym. Nie zanosi się także by była wojną walutową. A wszystko to ze względu na wyrównany potencjał obu krajów, które trzymają się wzajemnie w szachu.
Otwartym pytaniem, pozostaję natomiast kwestia rozstrzygania konfliktów między krajami o nierównym potencjale. Czy będą rozstrzygane jak przed 1945 roku, na polach bitew czy raczej w gabinetach finansistów?
To jednak pytanie na inny komentarz.
Radosław Pyffel
Artykuł ukazał się m.in. na portalu www.polska-azja.pl
Dodał Stanisław A. Niewiński