Dać małpie brzytwę

Nie ma referendów bez silnej władzy

Generalnie właściwie od odzyskania niepodległości w 1918 r. tak się właśnie Rzecząpospolitą rządzi, kopiując, albo przynajmniej proponując kopiowanie cudzych rozwiązań, bez specjalnego zrozumienia ich kontekstu historycznego i ustrojowego – a także wywoływanych następstw. Podstawowym faktem, który umyka nawet najbardziej zadeklarowanym zwolennikom częstego odwoływania się do bezpośrednio wyrażanej woli ludu – jest oczywista wszędzie na świecie korelacja: referenda mogą być narzędziem względnie efektywnym wyłącznie w realiach silnej władzy państwowej. Niekoniecznie centralistycznej, niekoniecznie jednoosobowej – ale sprawnej, czego dowodzi choćby tak chętnie przywoływany przykład Szwajcarii, a więc państwa federalnego (choć z konfederacją w nazwie) opartego na zasadzie konsensualnego, ale własnego rządu i rozbudowanego samorządu. Jeszcze II RP można było zbudować trochę podobnie (może bez tego consensusu międzypartyjnego…), co postulowali u zarania niepodległości konserwatyści, jednak zgodny front endecji, socjalistów, wolnomularzy itp. zaordynował u nas centralistyczną demokrację przedstawicielską, przeniesioną wprost znad ówczesnej Sekwany, z rozdwojoną, a przez to niesprawną władzą wykonawczą. Przy paru różnicach – system ten nieco przypomina naszą obecną sytuację ustrojową, co tym bardziej pokazuje problem z prostym przekalkowaniem instytucji częstego i szczegółowego referendum na grunt Polski.

Tym bardziej, że Szwajcaria to jednak wyjątek, także ze względu na ewolucję swej państwowości. Modelowo zaś referendum współistnieje przede wszystkim z dyktaturą albo praktyką władzy nader przypominającą rządy jednostki. Głosowanie powszechne było historycznie mechanizmem uwiarygodnienia i legitymizacji władzy jednostki pozbawionej innych przymiotów legalizacyjnych (tj. przede wszystkim królewskiego pomazania). Nieprzypadkowo referendum to immanentna cecha bonapartyzmu, czyli ukoronowanej rewolucji, tyranii oglądającej się wciąż przez ramię na wolę ludu. Do referendum odwoływał się też chętnie budujący własną odmianę bonapartyzmu de Gaulle, aż to właśnie głosowania ludowego użyto, by go od władzy odsunąć i to w momencie, gdy zaproponował on decentralizację władzy, przy jej jednoczesnym oparciu o elementy nawiązujące do dawnych propozycji korporacjonistycznych. Ponieważ zaś jednocześnie element demokratyczny, partycypacyjny, miał zostać przeniesiony z polityki do ekonomii – jego przeciwnicy posłużyli się ludowładztwem, by proces ten zablokować (charakterystyczne, że od tamtej pory władze V Republiki, nawet post-gaullistowskie, bardzo ochłodły w entuzjazmie do stosowania mechanizmu referendum w sprawach innych, niż wymuszane wspólnotami europejskimi…). To zresztą równie ważna nauka dla zwolenników „demokracji bezpośredniej”. Nie tylko nie istnieje ona sama, bez silnego przywództwa państwowego, ale też dotyka ją oczywiste ograniczenie: „bawcie się państwem i ustrojem, ale władzy korporacji nie tykajcie!”.

Władza silna, czy tylko centralistyczna?

Ważniejsza od pytań referendalnych zaproponowanych przez prezydenta Dudę pozostaje więc kwestia – czy on sam i jego obóz polityczny są nie tylko chętni (bo to jasne), ale i czy są w stanie wprowadzić w Polsce władzę nie tylko silną, ale i sprawną? Oczywiście, zwolennicy PiS przytakną, myląc siłę i sprawność z dążeniem do omnipotencji i centralizmu. Faktem też jednak jest, że akurat PiS-owscy zwolennicy referendów, choć kieruje nimi zapewne teraz czysty utylitaryzm, cele wyborcze i chęć dokopania obecnemu rządowi – pasują do psychologicznego profilu niektórych „bonapartystów”. Wymarzony (a nawet opisany w dokumentach programowych) system organizacji państwa wg PiS to bowiem wszechwładza urzędników i polityków, uszeregowanych i odpowiedzialnych pionowo. W takim zaś państwie faktycznie raz na jakiś czas można obywateli o coś zapytać – bo i tak całe wykonanie i interpretacja odpowiedzi należałaby do aparatu.

Problem polega bowiem na tym, że rozbudowane, pozbawione samorządu, elementów subsydiarności i komplementarności państwo PiS-u może i byłoby zwieńczone władzą przekonaną o swojej sile – ale z pewnością nie byłaby to władza sprawna. Już nawet bez odwoływania się do kontrowersyjnego przykładu PRL i PZPR – ale warto przypomnieć w tej sytuacji dylemat tych konserwatystów, którzy po 1926 r. zdecydowali się udzielić mandatu zaufania sanacji uważając, że jaka by nie była – lepsza dla państwa jest władza silna. Perspektywa 13 lat rządów piłsudczyków zweryfikowała jednak ten wybór negatywnie. W okresie tym bowiem umocniono tylko rządy biurokratyczne, z samej swej definicji niesprawne, bo nieelastyczne i niezdolne do efektywnego reagowania zwłaszcza w zmiennych realiach ekonomicznych i międzynarodowych. W tym kontekście historycznym zestawienie: upowszechnienie instytucji referendum + wzmocnienie władzy centralnej przez PiS również i dziś nie równałoby się pożytkowi dla państwa. Fałszywym państwotwórstwem jest bowiem rozdzielanie pomysłu od jego realizatorów.

Kto za zabijaniem dzieci?

Odwoływanie się do woli ludu ma jednak implikacje nie tylko ustrojowe, choć równie poważne. To czynnik praktyczny jest szczególnie istotny w warunkach polskich. Jednym z głównych postulatów „opozycyjnych”, z założenia w sposób oczywisty zbawczych dla Polski – jest pomysł zmiany ustawy o referendum poprzez zniesienie uprawnienia Sejmu do decydowania o rozpisaniu referendum na wniosek obywateli. Zwolennicy wprowadzenia obligatoryjności referendum na wniosek obywateli – muszą mieć jednak świadomość, że za zasadą – idzie konkret. Otóż nie ma wątpliwości, że po zmianie przepisów i uniemożliwieniu Sejmowi wrzucania do kosza pół miliona podpisów, pierwszym referendum, jakie się odbędzie – będzie to o ZNIESIENIE obecnego (i tak kulawego) ZAKAZU ABORCJI. I co gorsza – przy nastawieniu mediów i przesunięciu nastrojów społecznych – może to być referendum przegrane.

W ramach obecnie obowiązującego kompromisu trudno sobie wciąż jeszcze wyobrazić większość sejmową, która naruszyłaby aktualne zasady ochrony życia (choćby dlatego, by nie narażać się hierarchii duchownej, a także w ramach naturalnego dla partii władzy orbitowania wokół centrum, niechętnego rewolucyjnym zmianom w żądną stronę). Obligatoryjne referendum rozwiązałoby jednak ręce centowym kunktatorom, oglądającym się dotąd trwożliwie na biskupów i proboszczów. Radośnie przerzucono by odpowiedzialność na obywateli urabianych od 26 lat w imię rzekomej „wolności”.

„No, ale przecież o to właśnie chodzi w demokracji!” – powie ktoś. Otóż nie, demokracja to tylko jedna z możliwych form rządu, potrzebnych do zapewnienia podstawowych wartości, w tym i prawa do życia. Igrając ze źle rozumianą i jeszcze gorzej ukierunkowaną „demokracją bezpośrednią” – łatwo te wartości naruszyć, a nawet zniszczyć. Czy naprawdę wszyscy zwolennicy jednego z wielu cudownych rozwiązań mających z miejsca uratować naszą ojczyznę, jakim miałoby być obligatoryjne referendum – są gotowi wziąć tę odpowiedzialność na swoje sumienia?

Dyktator – jedyny sojusznik

Spór między demokracją przedstawicielską a bezpośrednią pokazuje wyraźnie systemową sprzeczność, a w dodatku dotkliwy dysonans między oficjalną ideologią ludowładztwa, a jego praktyką. Skoro bowiem ogół słyszy i wierzy, że rządzi – to wymaga i złości się, gdy ktoś otwiera mu oczy na faktyczne relacje rządzących i rządzonych. Fałsz i absurdalność demokracji ujawniają się więc w momencie, w którym teoretycznie jako zasada miałaby triumfować. Cóż, to problem traktujących tę zabawę poważnie, mającym zdrowszy ogląd sytuacji pozostaje powtórzyć raz jeszcze, że pragnąc upowszechnienia referendum – trzeba opowiedzieć się przeciw demokracji przedstawicielskiej, a za dyktaturą. Dla tej pierwszej bowiem głosowanie ludowe jest tylko konkurencją i zagrożeniem. Dla drugiej zaś – może być elementem legitymizacji, formą uwiarygodnienia, czynnikiem mitotwórczym – słowem, wymierną korzyścią i interesem. Referendum to broń trzymana wspólnie przez obywatela i dyktatora – przeciw tyranii „demokraty”. Jeśli jednak dyktatora brak – dłonie obywateli są zbyt słabe, by narzędzie takie utrzymać i skutecznie nim operować.

I znowu bowiem – referendum bez silnej władzy, która po nie sięga w sprawach naprawdę ważnych i możliwych do ogarnięcia przez tzw. ogół – zamiast elementem wzmocnienia państwa staje się czynnikiem jego destabilizacji. Można się brzytwą ogolić, można poderżnąć gardło. Pamiętajmy o tym zanim po niskich podatkach i zmianach ordynacji – bezwzględne ludowładztwo okaże się kolejnym cudownym lekarstwem dla Polski.

Konrad Rękas

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Dać małpie brzytwę”

  1. „W ramach obecnie obowiązującego kompromisu trudno sobie wciąż jeszcze wyobrazić większość sejmową, która naruszyłaby aktualne zasady ochrony życia (choćby dlatego, by nie narażać się hierarchii duchownej, a także w ramach naturalnego dla partii władzy orbitowania wokół centrum, niechętnego rewolucyjnym zmianom w żądną stronę).” – po tym cytacie zastanawiam się czy Pan się orientuje co się stało w Polsce w ostatnich kilku latach. Otóż obecna większość sejmowa te zasady już dawno naruszyła przez: 1) pigułę aborcyjną dla dzieci od 15 lat, 2) in-vitro (ściśle związane z aborcją) nawet dla 80-latek (to nie żart), 3) wprowadzenie w polski obieg prawny konwencji, która ma „wykorzeniać” wiarę i tradycję, 4) wprowadzanie przez MEN wytycznych WHO, które są dokonywaniem gwałtu na dzieciach i młodzieży. Co do „lęku” „by nie narażać się hierarchii duchownej” to proszę nie żartować – platfusy prześcignęły Zapaterowców. Mało tego, że żadnego apelu o zwykły rozsądek i odrzucenie pro-sodomickich ustaw nie wysłuchali, to jeszcze gdy biskupi zabierają głos w elementarnych sprawach obrony prawa Bożego i naturalnego, zgraja platfusów ujada, że „mieszają się w sprawy rządu”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *