„Jezdem ważny!”
Za komuny ważna była pani w mięsnym – bo mogła Ci sprzedać schabowego, a mogła nie sprzedać. Współcześnie ważny chce się czuć urzędnik, który nie po to dał łapówkę, żeby dostać posadę, albo musiał zapisać się do PiS czy Peezel – żeby teraz byle cham z ulicy wiedział tyle samo co on. Stąd też żadna administracja nie znosi upierdliwych (czyli nadmiernie dociekliwych) obywateli, którym się ubzdurało, że władza nie ma nic lepszego do roboty, niż odpowiadać na ich zapytania i wnioski o udzielenie informacji publicznej.
Generalnie bowiem władza informować, udostępniać i odpowiadać nie lubi – i kolejna już ekipa rządząca zaczyna przebąkiwać, że „trzeba coś zrobić z tą ustawą o dostępie do informacji”, czyt. – trzeba ją ograniczyć, wykastrować, a najlepiej w ogóle znieść! Już jak najbardziej pro-Obywatelska Platforma podłubała przy odebraniu obywatelom części ich uprawnień, wprowadzając z gruntu idiotyczną kategorię „informacji przetworzonej”, byle tylko można było dowolny papierek z pieczątką faktycznie utajnić, a przynajmniej opóźnić jego przekazanie, często-gęsto ocierając ostateczną decyzję o udostępnieniu aż o sąd, nie tylko w tych kwestiach traktowany w urzędach III RP jako kolejny szczebel administracyjnego wydawania decyzji (na zasadzie „ja może zadecyduję głupio i niezgodnie z prawem – ale niech pan sobie pójdzie do sądu, to się wyjaśni, a ja będę mieć dupochron”). Swoją cegiełkę dołożył też Naczelny Sąd Administracyjny, wprowadzając kolejną, zupełnie już pozaprawną kategorię „dokumentów wewnętrznych”, z wielkim aplauzem przyjętą rzecz jasna przez naszych zawodowych utajniaczy. Teraz zaś przebąkuje się o „ochronie organów publicznych przed paraliżowaniem przez nadmiar pytań i wniosków o dostęp do informacji”.
I tak nie mają nic do roboty
W tym jednym haśle ujawnia się jednocześnie szereg podstawowych słabości i wad systemu urzędniczego III RP: na czele z lenistwem, fałszywą ekskluzywnością i poczuciem wyższości wobec obywatela, a także przedziwną wiarą w jakąś swoją wyjątkowość, sprowadzającą się przecież niemal wyłącznie do układów, korupcji czy tzw. „kapitalizmu partyjnego”. Bodaj żaden oburzony „nadmiarem zapytań” biurokrata i polityk nie umie przecież nawet określić jak niby pisanie odpowiedzi „paraliżuje funkcjonowanie organów”?! Niemal wszystkie instytucje publiczne w Polsce (w tym zwłaszcza na Lubelszczyźnie, gdzie liczba zatrudnionych w sektorze publicznym sięga 1/3 wszystkich pracujących!) cierpią na przerosty kadrowe, a masa ludzi zbędnych nadaje się idealnie do przepisywania ustaw, bo do tego sprowadza się przeważnie unikanie… tzn. przepraszam, udzielanie informacji publicznej. W dodatku średnio zdolnej kapucynce sformułowanie takiej odpowiedzi powinno zająć do pół godziny, a urzędy chronicznie czynią to dopiero w ostatnim dopuszczalnym kodeksowo terminie (oczywiście wcześniej go przedłużając ze względu na skomplikowanie sprawy!). Tymczasem analiza ryzyka wskazuje, że zwłaszcza tej władzy państwowej, z jej upodobaniem do działań niejawnych – trzeba szczególnie dokładnie patrzeć na ręce…
Skądinąd cała sprawa wygląda tak, jak z kierowcami autobusów MPK w Lublinie, którzy latami awanturowali się, że oni są od prowadzenia, a nie od sprzedawania biletów. Tymczasem praca kierowcy autobusu komunikacji publicznej polega właśnie na:
a) prowadzeniu autobusu,
b) sprzedaży biletów
i dopiero zrozumienie tego faktu skończyło fochy i fumy o dodatkowe uposażenia, a najlepiej nie zawracanie głowy bardzo zajętym panom prowadzącym. Podobnie jest w urzędach. Dopóki urzędnik nie zrozumie, że odpowiadanie obywatelom i udzielanie informacji publicznej jest ISTOTĄ jego siedzenia za danym biurkiem, a nie czymś nadzwyczajnym i dodatkowym – dopóty będzie się przed tym obowiązkiem uchylał. Co więcej, co podkreślać trzeba zawsze i na każdym kroku zatrącającym o znaną biegunkę legislacyjną III RP. Tu jest Polska – co może pójść źle, to pójdzie. Jakakolwiek dodatkowa regulacja, tłumaczona jednostkową przesadą (np. osławionym tysiącem pytań wysłanych do jednego tylko urzędu gminy przez dwóch zainteresowanych obywateli) – skończy się całkowitym i powszechnym ograniczeniem dostępu do dowolnej informacji, której władzy nie zechce się ujawniać. Nie w przepisach tkwi w najczęściej w Polsce problem – tylko w ich stosowaniu.
Zupa na dokumentach
Jest bowiem tak, że wszystkie próby regulowania celu czy motywu ubiegania się o informacje publiczną – skończą się identycznie, uznaniowością urzędniczą, w 9 przypadkach na 10 skutkującą odmową, drogą przez sąd, przedłużeniem procedur – słowem jałowym mieleniem w biurokratycznych młynach, ze szkodą dla czasu, kosztów, ludzkiej cierpliwości i powagi urzędów oraz wszelkiej władzy jako takiej. Suwerennym prawem obywatela w obecnym systemie jest bowiem możliwość nagotowania sobie zupy na odpowiedziach z urzędu nagotować sobie zupy, bo taką ktoś ma „potrzebę publiczną”. Dlatego urzędnicy i prawnicy – togi w ząbki, białe kołnierzyki poluźnić i pisać! Bo jojczenie na fajną robotę, w której tylko petenci przeszkadzają przypomina narzekanie zamiatacza ulic, że ma na kurz uczulenie. To trzeba było nie iść do tej roboty!
Urzędnik jest bowiem od (od)pisania (obywatelom) jak… aktor do grania, więc nie ma co płakać nad swym ciężkim losem. A lekarstwo na „przepracowanie urzędników” i „przeciążenie organów” wydaje się proste: im więcej wisi w sieci, tym mniej zostaje do odpisywania. W dalszym ciągu to nie nadmiar wniosków dostępowych (pomimo wskazanego przykładu z 1000 pytań) jest w Polsce problemem, ale nadmierne ograniczenie dostępu. Żyjemy w czasach, w których władza sama i na pokaz odarła się z nimbu tajemniczości, zaś niski poziom (moralny i intelektualny) rządzących dobił powszechne jeszcze parę dekad temu przekonanie, że nie ma co dociekać, bo na pewno władza wie co robi, wie lepiej i nic obywatelowi do kuchni rządzenia. Stworzono system oparty o zabawę w kotka i myszkę – to znaczy władza po staremu kluczy, kłamie i ukrywa, ale udaje, że tego nie robi, a pewne grupy obywateli (w tym – przynajmniej teoretycznie – dziennikarze, blokerzy, zawodowi pytacze) starają się ją na tym przyłapać. Dzięki temu obie strony mają co robić, utrzymują umysły i procedury w stanie przydatnej giętkości, słowem trenują przez wyzwaniami poważniejszymi, w rodzaju gier wywiadów i wojen informacyjnych.
Dlatego też – jakkolwiek by to nie irytowało włodarzy i ile by roboty nie przysparzało biurokratom – chrońmy prawo do dostępu do informacji, choćby drażniło ono samą swą podstawą (wiarą w od-obywatelskie pochodzenie władzy) konserwatywne umysły. Zresztą obecne rządy nie są wszak żadną Władzą w rozumieniu tradycyjnej nauki o państwie, tylko zwykłym kierownictwem, a takiemu to aż zbożnie trochę utrudniać i poprzeszkadzać. Przyjdzie czas – to co trzeba się utajni. A na razie zajmujmy władzy czas – bo im mniej go ma, tym mniej głupot uczyni.
Konrad Rękas
Co to jest „wniosek o udzielenie administracji publicznej”?