Dlaczego nie stoją blokady?

Na drogach znowu stanęły blokady, ciągniki ruszyły marszem gwiaździstym na Warszawę, płonęły kukły ministrów, rozeźleni producenci rolni wyliczali wszystkie straty poniesione w wyniku błędnej polityki państwa, a przez media i część blogosfery przewalał się tradycyjny hejt nt. „o co chłopkom chodzi, przecież śpią, a im rośnie”. Dziś ceny skupu bynajmniej nie są lepsze, niemal żaden z postulatów rolniczych sprzed 12 miesięcy nie został zrealizowany, a obecny rząd realizuje tę samą politykę, co poprzedni, tak na poziomie strategii (stosunek do Wspólnej Polityki Rolnej, skutkujące embargiem relacje z Rosją), jak i szczegółów (problem rzekomego ASF). Pomimo jednak ewidentnego braku pomysłów PiS na politykę rolną – polska wieś czeka.

Bajki i klechdy ludowe

Bierności (pokrywającej wcale niemałe oburzenie i zniechęcenie rolników) nie tłumaczą bynajmniej mocno chaotyczne gesty ze strony obecnej ekipy. Ani ustawa o obrocie ziemią, ani kontredans wokół reformy prawa łowieckiego, acz ważne – nie stanowią bowiem o istocie problemów dotykających systemowo nasze rolnictwo, nie są więc też najistotniejsze dla ich rozwiązania i wyjścia z kolejnego już, a w zasadzie permanentnego kryzysu. Zastanawiając się na czym on polega – zanim zrozumiemy przyczyny zaskakującego braku blokad na polskich drogach – wyłapać winniśmy kilka podstawowych mitów dotyczących sytuacji społeczno-politycznej wsi.

Kiedy możemy być pewni, że zapaść polskiej produkcji rolnej staje się nie do zniesienia? Kiedy przekracza poziom cierpliwości najbardziej rozwojowej (w założeniu i w normalnych krajach) części producentów: 30-40-letnich gospodarzy, którzy zainwestowali w sprzęt, powiększyli areały (w zależności od regionu kraju gospodarując na 30-50 i więcej hektarach), zrzeszyli się w grupach producenckich (co od dekady kolejne rządy suflowały im jako uniwersalne lekarstwo na wszystkie bolączki), słowem w przeciwieństwie do wielu innych – utrzymali się na rynku, nie będąc tylko mieszkańcami wsi idącymi po jajka do „Biedronki”, ale prawdziwymi rolnikami. Ani w 1990, ani w 2000, ani w 2015 r. na drogach nie stał bynajmniej lumpenproletariat (choć ten często głosował na radykalniejsze partie chłopskie), ale właśnie gospodarze. To dlatego ich ciągniki tak raziły miastowych nie rozumiejących, że to nie bryki dla szpanu – ale narzędzia pracy. Ilość autentycznych rolników stale w Polsce spada (choć statystyki ubezpieczenia w KRUS wskazują na pewne falowanie w okresie ostatnich 15 lat – co jednak wynika przede wszystkim z innych, pozarolniczych, a raczej składkowych kwestii…), kiedy więc decydują się oni na protesty – musi już być naprawdę źle.

I to nie tylko jednej w branży – ale co najmniej w kilku naraz. Blokad bowiem nie bywa, jeśli np. górce świńskiej towarzyszą wysokie ceny skupu zbóż, albo kiedy wprawdzie w zbożach zastój – ale „idzie” mleko, a w drobiu jest prosperity. Produkcja rolna w Polsce jest już mocno zdywersyfikowana, powiązana z przetwórstwem i mimo braku systemowego wsparcia państwa relatywnie dość bezpieczna – o ile rządzący wykonują rzetelnie przynajmniej minimum swojej pracy, tzn.: uruchamiają mechanizmy wsparcia wtedy, kiedy są one niezbędne, nie blokują błędami dyplomatycznymi eksportu, nie tworzą nieuczciwej konkurencji przez tolerancję przemytu czy wprost wpuszczanie do Polski i na rynek unijny produkcji zewnętrznej, no i nie uniemożliwiają obrotu produkcją rolno-spożywczą, samemu wprowadzając szkodliwe i zbędne obostrzenia fitosanitarne. Słowem, rolnik polski już od dawna nie chce ani przywilejów, ani nawet jakiejś szczególnej pomocy państwowej – tylko żeby mu nie przeszkadzać i nie mieszać prawnie.

Po prawdzie panocku, to jest łowcarek, nie łowiecka”

Ponadto – czy wiecie Państwo jak najłatwiej poznać, że na wieś przyjechał miastowy polityk agitować chłopów, niczym ZWM-owiec za reformą i elektrycznością? Kiedy drapie się nerwowo po brodzie, w oczach ma popłoch, cen nie zna, o gospodarowaniu nie ma pojęcia i nagle na twarzy pojawia mu się ogromna ulga – już WIE! „A dopłaty są za niskie i skandalem jest, że nasz rolnik ma mniej, niż zachodni!” – wali na pewniaka, kłania się, siada i czeka na oklaski. Tymczasem „chłop polski” ciemny już raczej nie jest, dopłaty przyjmuje jakie są (choć za wyższe by się nie obraził), umie obracać się na rynku w realiach jakie mu stworzono – i chciałby się dowiedzieć konkretów. Np. czemu w 2016 r. powtarza się sytuacja z roku 2014, kiedy to w styczniu Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa była w stanie wypłacić ledwie połowę dopłat bezpośrednich. Ani PiS-owskie tłumaczenie, że „system komputerowy nie działa”, ani PSL-owskie, że „wyrzucili fachowców!” specjalnie rolników nie zadowala – choć znowu, wbrew miastowym opiniom, dopłaty do hektara nie są bynajmniej główną składową dochodowości w rolnictwie.

Rolnik polski nie jest też miastowym bubkiem, który udaje, że zna się na ekonomii, a nie wie np., że procent nie jest samodzielną wartością – bo musi być mówiąc po chłopsku „od czegoś”. Słowem to miastowej telewizji peeselowscy ministrowie i prezesowie mogli dodawać „cirka koma przecinek eksport na Wschód spadł o miliardy, ale za to Izraela wzrósł o dziesiątki procent”, bo rolnik liczyć umie i wie, że to pierwsze to wymierna strata, a drugie przyrost nieznaczący i nierozwiązujący problemów naszej produkcji żywca czy mleka. Te zaś są nieodmiennie od co najmniej dwóch lat poważne. Na rynku generalnie mamy zastój lub nawet spadki w stanach niskich. Żywiec z ceną ok. 4 zł/kg jest wciąż poniżej kosztów produkcji, lecą w dół zboża, rzepak, bydło, mleko. Co gorsza – tendencjom tym towarzyszy wyraźny wzrost cen żywności w detalu, z perspektywą ograniczenia konsumpcji (np. wieprzowiny), co tylko powiększa irytację producentów.

A mimo to póki co złoszczą się oni po cichu, na drogach wciąż nie ma ciągników – i to chociaż jesteśmy już praktycznie na przednówku, a więc ostatnim okresie względnego braku zajęć w rolnictwie, który to czas przeważnie nasi producenci wykorzystywali dotąd na objawienie rządzącym swego niezadowolenia. Czemu tak się dzieje? Bo nikt jeszcze nie krzyknął: chłopy, idziemy!

Związki, których nie ma

Zeszłoroczne blokady, choć odbywały się przede wszystkim pod szyldem najmłodszego i najbardziej radykalnego Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych Rolników i Organizacji Rolniczych (nie będącego częścią pracowniczego OPZZ) – organizowane były przede wszystkim spontanicznie, przez lokalnych liderów i całe grupy, które działając na zasadzie wzajemnego zaufania, internetu (który nawet na wsi zastępuje ławeczkę i drzewko pod sklepem, czyli dotychczasowe formy szybkiej komunikacji i wymiany poglądów), zwoływali się na skalę przekraczającą możliwości mobilizacyjne którejkolwiek z istniejących (?) w Polsce rolniczych organizacji związkowych. Żadna z nich skrzykując nawet cały swój aktyw i sympatyków nie byłaby w stanie postawić bodaj jednej-dwóch, nie mówiąc o kilkuset blokadach w całym kraju, z których część w szczytowych momentach osiągała wielkość 1000-1500 uczestników i kilkaset maszyn.

To bowiem sekret i mit kolejny: w istocie rolnicze związki zawodowe w Polsce nie istnieją! Sama ich nazwa jest zresztą myląca – co to bowiem za „związek zawodowy”, który łączy nie pracobiorców (choć pracowników), tylko pracodawców? Rolnicze związki to w rzeczywistości zrzeszenia producentów, co jednak wcale nie rozprasza nieufności neo-liberałów, nienawidzących „szmol-biznesu” niemal tak samo, jak związków jako takich (nienawiść do zrzeszania się to widać u niektórych jakaś forma mizantropii…). Dokładnie zaś rzecz biorąc – taką rolę i taki charakter związki rolnicze mają w krajach rozwiniętych, w których w ogóle poziom uzwiązkowienia jest wyższy, a organizacje producenckie są znaczącymi podmiotami gospodarczymi, liczącymi się także na niwie politycznej, choć przeważnie samodzielnie i bezpośrednio się w nią nie angażując.

Tymczasem w Polsce na przeszkodzie realnemu zaistnieniu związków rolniczych – stają przede wszystkim kwestie finansowe, no i oczywiście polityka. Teoretycznie system powinien wyglądać tak, że związki reprezentując producentów wobec przetwórców i innych kontrahentów (podmiotów skupowych, handlu hurtowego itp.) utrzymują się ze składek będących stałym procentowym odpisem od zawieranych przez rolników umów. Sęk w tym, że już w latach 90-tych rozwalając polskie przetwórstwo (z którego pogromu udało się ocalić niemal wyłącznie mleczarstwo), rozrywając jego więzi (przeważnie spółdzielcze) z producentami – pozbawiono ruch związkowy kroplówki finansowej, a co za tym idzie i zaplecza. Doprowadzono więc do sytuacji, w której jedynym znaczącym źródłem finansowania działalności związkowej – są oficjalne dotacje z budżetu państwa i półoficjalne dodatkowe profity związane z popieraniem aktualnie rządzącej opcji. Te pierwsze reguluje obecnie do 2020 r. znowelizowana ustawa o izbach rolniczych, na mocy której rok rocznie, w związku ze stosownym rozporządzeniem Rady Ministrów – sześć organizacji uzyskuje refundację swego uczestnictwa w unijnym porozumieniu związkowców rolniczych i spółdzielców, czyli Komitecie COPA-COGECA. Dotyczy to związanych z PSL: Krajowej Rady Izb Rolniczych, Krajowego Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych, Federacji Branżowych Związków Producentów Rolnych, pro-PiS-owskich NSZZ RI „Solidarność” oraz ZZR „Ojczyzna”, a także „Samoobrony”. W analogiczny sposób dofinansowany jest kierowany przez PSL-owców Związek Zawodowy Centrum Narodowe Młodych Rolników, tyle tylko, że pod pretekstem pokrycia kosztów udziału w Europejskiej Radzie Młodych Rolników – CEJA.

To jednak „tylko” ok. 4 mln zł rocznie. Większe profity czerpane są z różnych innych, zależnych od władz źródeł – z KRUS-u, programów rządowych i „europejskich”, no i oczywiście z typowego dla III RP podatku od kapitalizmu partyjnego, czyli z posad w agencjach rolnych i tym podobnych instytucjach. Obecnie więc zarówno główne, czyli zalegalizowane oficjalnym wsparciem państwa, jak i aspirujące do jego uzyskania organizacje (których jest co najmniej drugie tyle) zajmują się kwestiami polityczno-personalno-finansowymi. Środowiska pro-PiS-owskie usuwają z agencji, KRUS-u i wydziałów rolnictwa urzędów wojewódzkich, a także zależnych spółek ludzi związków pro-PSL-owskich, trwa przepychanka o zmianę lub utrzymanie zasad finansowania związków, tak o kwoty, jak i listę uprawnionych, słowem o regulację smyczy, na której trzymani są działacze rolniczy, nie zaś o jej przecięcie i swobodne wyrażenie tego, co rzeczywiście aktualnie boli nasze rolnictwo.

Dożynki na przednówku

Tym przede wszystkim należy tłumaczyć obecny, pozorny spokój na polskiej wsi, pod którym tli się jednak takie same jak dotąd niezadowolenie, tym potencjalnie groźniejsze, że nie mogące znaleźć sobie ujścia. Oczywiście, wielu wyborców wiejskich głosowało na PiS (ale także na Kukiza czy nawet JKM), liczne są głosy, by dać rządowi szansę i czas – a w dodatku polski rolnik jest z natury raczej cierpliwy i rozważny, by nie powiedzieć powolny. Mamy więc sytuację, w której równie fikcyjna dotąd, jak inne związki „Solidarność” RI zajmuje się niemal wyłącznie lokowaniem krewnych i znajomych na stołkach opróżnianych z PSL, OPZZRiOR próbuje z opóźnieniem dyskontować zeszłoroczny pokaz siły na blokadach prowadząc rozmowy z przedstawicielami rządu o dzikach, ASF, prawie łowieckim i abolicji dla uczestników poprzednich protestów, ludowe związki wobec niemal zerowej wiarygodności na wsiach siedzą cicho czekając na zmianę koniunktury – a polski rolnik z namysłem patrzy na swój ciągnik: odpalić go i postawić w poprzek drogi, czy jeszcze trochę zaczekać…?

Konrad Rękas

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *