W odpowiedzi na mój własny tekst, w którym zidentyfikowałem się geopolitycznie jako zwolennik paneuropeizmu, Adam Danek napisał polemikę zatytułowaną Nie jestem Europejczykiem, gdzie argumentuje na rzecz stawianej przez siebie tezy, że Europa nigdy jednością nie była, nie jest nią, ani nie ma sensu rozpatrywać jej jako jedności. Wypowiedź Adama stawia mnie w dość kłopotliwej sytuacji, bowiem we własnym tekście postawiłem dość podobną tezę, twierdząc, że Europę należy dopiero zbudować na gruzach istniejących na jej obszarze jeszcze niedawno kultur i tradycji, ona sama będzie jednak jakością zupełnie nową.
Europa jako wspólna przestrzeń historyczna
Tezę tą należałoby jednak w odpowiedzi na polemikę Adama doprecyzować. Pierwotnie, dość nieściśle, opisałem Europę jako „pojęcie geograficzne”. W tym miejscu pragnąłbym swoją myśl wyrazić bardziej precyzyjnie: Europa jest wspólną przestrzenią historyczną i kulturową. Nie przeczy to postawionej przeze mnie wcześniej tezie, że nie ma wspólnej przeszłości poszczególnych krajów i regionów Europy. Adam słusznie odnotowuje, że rzymskie chrześcijaństwo nie obejmowało całości przestrzeni europejskiej. Dodać do tego możemy zróżnicowanie etniczne, językowe, geograficzne, wielkie subiektywnie odległości dzielące przed rewolucją przemysłową poszczególne kraje Europy.
Pamiętajmy, że dla człowieka Średniowiecza, a nawet Renesansu, podróż do sąsiedniej prowincji była już poważnym przedsięwzięciem i większość ludzi nie przedsiębrała jej nawet raz w całym swoim życiu. Świetnie obrazuje to w swoim filmie Der Vliegende Hollander (1995) niderlandzki reżyser Jos Stelling (ur. 1945). W tej rozgrywającej się w XVI-wiecznej Flandrii, ustylizowanej na mistyczną baśń opowieści, dla głównego bohatera przejście z własnej rodzinnej wioski do oddalonego o pięćdziesiąt kilometrów miasta staje się życiową epopeją. W tradycyjnej Europie, ojczyzna, jak napisał to Nicolás Gómez Dávila (1913-1994), naprawdę kończyła się na linii horyzontu, którą można było dostrzec ze wzgórza w sąsiedztwie rodzinnego domu. To właśnie ta postulowana przez europejskich powojennych regionalistów jak Olier Mordrel (1901-1985), Yann Fouéré (1910-2011) czy Saint-Loup (1908-1990) „patrie charnelle” („ojczyzna fizyczna”, z którą człowiek jest organicznie związany). Ojczyzny takie, do czasów rewolucji przemysłowej, dla większości ludzi pozostawały zamkniętymi i odrębnymi od siebie światami. W koncepcji tożsamościowej, którą staram się rozwijać w swoich tekstach, za wspomnianymi autorami argumentuję, że prawdziwą wspólnotę, zakorzenienie i organiczne więzi społeczne odbudujemy wówczas, gdy do stanu takiego powrócimy.
Regionalizacja Europy nie zmieniała jednak faktu, że poszczególne jej kraje i ludy pozostawały we wzajemnych relacjach. Relacji tych było przy tym więcej, były częstsze i silniejsze w obrębie czterech nakreślonych przeze mnie w jednej z wcześniejszych wypowiedzi regionów geopolitycznych: Europy Bałtyckiej, Europy Dunajskiej, Europy Śródziemnomorskiej i Europy Atlantyckiej. Relacje pomiędzy krajami różnych regionów były natomiast rzadsze i mniej zagęszczone.
Do czasów rewolucji przemysłowej dzielące poszczególne regiony Europy bariery naturalne i klimatyczne uniemożliwiały stworzenie stabilnych organizmów politycznych jednoczących kraje więcej niż jednego regionu (wyjątkiem była geopolitycznie hybrydalna Francja, gdzie bariery te są stosunkowo najmniejsze, nawet Francja jednak zjednoczona została dopiero w XV wieku). Dlatego właśnie, o czym przypomina w swoim tekście Adam, nie ustabilizowały się nigdy struktury jednoczące Niemcy i Italię, położone w dwóch rozdzielonych Alpami regionach geopolitycznych. Średniowieczne Cesarstwo musiało zmagać się na przemian z buntami w Niemczech lub we Włoszech i nie było w stanie efektywnie panować nad obydwoma tymi krajami jednocześnie. Z podobnych powodów nie przetrwało rozciągnięte na Europę Śródziemnomorską i Europę Dunajską paneuropejskie władztwo Habsburgów. Szybko podzielono je wedle regionów geopolitycznych, pomiędzy dwie gałęzie dynastii. Niejednolitość geograficznej przestrzeni Europy uniemożliwiała, do czasu wytworzenia po rewolucji przemysłowej odpowiedniego potencjału materialnego, władanie izolowanymi przez pasma górskie i odmienne strefy klimatyczne światami europejskimi.
Europa jako wspólna przestrzeń kulturowa
Czy to jednak oznacza, że nic tych światów nie łączyło? Bynajmniej. Zasiedlone one zostały przez spokrewnione ze sobą ludy. Położone były blisko siebie, zatem oddziaływały na siebie nawzajem. Wytwory kultury poszczególnych ludów w poszczególnych krajach przenikały do innych krajów. Religia chrześcijańska rozprzestrzeniła się z czasem na wszystkie. Dziedzictwo antyczne stało się symbolicznym odwołaniem dla wszystkich krajów europejskich. Łacina i antyczna greka były dla Europy językami literackimi. Z zewnątrz okalały Europę bariery naturalne jeszcze trudniej przenikalne niż bariery dzielące jej poszczególne regiony: na południu Sahara, a po zagarnięciu Afryki i Bliskiego Wschodu przez Arabów i Turków Morze Śródziemne; na północy i wschodzie lasy i stepy o nieprzyjaznym, kontynentalnym klimacie; na zachodzie wody Atlantyku. W porównaniu z innymi kontynentami Europa jest dość mała, stanowi drugi najmniejszy kontynent świata. De facto jest po prostu półwyspem Azji. Nie dziwne zatem, że zamieszkujące ją ludy łączy więcej niż mieszkańców Afryki, Azji lub Ameryki, które, w przeciwieństwie do Europy, w sensie geopolitycznym i historycznym rzeczywiście są pojęciami czysto abstrakcyjnymi.
Europa była zatem i wciąż pozostaje dającą się wyraźnie wyodrębnić przestrzenią geograficzną, na tyle małą by zamieszkujące ją ludy pozostawały w bliskich wzajemnych relacjach, na tyle zarazem wewnętrznie niejednolitą by do czasów nowoczesnych nie dało się stworzyć na jej terenie jednego organizmu politycznego. Wraz z rozwojem sił wytwórczych zamieszkujących ją ludów stawała się jednak w coraz większym stopniu wspólną przestrzenią historyczną – aż do napotkania przez wykształcone na jej terenie ośrodki siły barier naturalnych w postaci Pacyfiku na wschodzie i Atlantyku na zachodzie. Kolejne kraje włączane były stopniowo do tej europejskiej przestrzeni historycznej, wpisując się w europejską sieć oddziaływań politycznych i kulturowych. W VI wieku w sieci tej reintegrowane zostały celtyckie peryferia za zachodzie kontynentu, w VIII objęła ona Germanię, w IX wieku Słowiańszczyznę i Skandynawię, w XVIII wieku Rosję, a w XIX wieku Bałkany.
Wspólna przestrzeń historyczna stała się też z czasem wspólną przestrzenią kulturową. Nie oznacza to, że powstała jedna kultura europejska, ale że powstała sieć spokrewnionych ze sobą i wzajemnie powiązanych kultur. Napisałem w poprzednim tekście, że wiodącą wśród nich była występująca w trzech regionalnych odmianach (dzielących się z kolei na rozmaite warianty narodowe) kultura łacińska. Obok niej występowała też kultura niemiecka, grecka, ruska, kultury krajów bałkańskich, kultury rozmaitych etnosów marginalnych. Większość z nich szuka dla siebie inspiracji w greckim i rzymskim Antyku, korzenie wielu sięgają aryjskiej starożytności i pogańskich początków Średniowiecza. Niemal wszystkie języki Europy są językami indoeuropejskimi, większość należy do grup romańskiej, germańskiej lub słowiańskiej. Europa była więc i jest nie tylko wspólną przestrzenią historyczną, ale również wspólną przestrzenią kulturową.
Nie zmienia tego faktu obecność w Europie rozmaitych etnosów i języków nieindoeuropejskich, bo żadna przestrzeń geopolityczna nie jest przestrzenią całkowicie homogeniczną ani całkowicie izolowaną. Również zatem w Europie osiedlały się i żyły, z czasem niekiedy stając się integralną częścią tutejszej etnosfery, ludy ugrofińskie, semickie, tureckie, ałtajskie, a nawet przybyli z dalekich Indii Cyganie. Były to jednak zawsze etnosy marginalne i peryferyjne, odgrywające rolę podrzędną wobec ludów indoeuropejskich, lub z czasem do roli takiej sprowadzone. Europa jest etnicznym systemem półotwartym, to znaczy jej bariery zewnętrzne są półprzepuszczalne ale nie całkowicie otwarte. Da się ją zatem wyodrębnić jako osobny system, ale nie jest to system całkowicie izolowany. To zresztą sytuacja całkiem naturalna, bo przyroda nie zna systemów całkowicie zamkniętych – są one jedynie modelem matematycznym. Modelem, dodajmy, niestabilnym, bo pozbawione wymiany z otoczeniem, nie mogłyby być przez nie zasilane i zużywając stopniowo energię, musiałyby w końcu ulec zapaści.
Europa jako przestrzeń wspólnej świadomości
Wspólnota rozumianej kilkupoziomowo (religijnie, kulturowo, językowo, etnicznie, historycznie) przestrzeni europejskiej jest intuicyjnie oczywista dla wszystkich mieszkańców naszego Kontynentu. Już samo to, że prowadzę obecnie z Adamem dyskusję nad jednością europejską i europejskością dowodzi, jak głęboko zakodowana jest kategoria europejskości w „kulturowym DNA” każdego z nas. Czytelnicy naszych tekstów również bez trudu zrozumieją, o czym dyskutujemy. Wyobraźmy sobie natomiast podobną dyskusję pomiędzy Hindusem, Persem, Arabem, Turkiem, Gruzinem, Kałmukiem i Japończykiem. Poza może japońskimi koncepcjami imperialistycznymi z okresu II wojny światowej, „azjatyzm” nigdy nie został nawet skonceptualizowany. Nieco solidniejsze podstawy ma antykolonialny panafrykanizm, ale nawet on przegrywa z panislamizmem i panarabizmem, na co dowodem rozpad Sudanu w 2011 r. na część arabską i niearabską. Czy możemy mówić o koncepcji wspólnoty latynoamerykańskiej? To wydaje się najbliższe i ma najmocniejsze fundamenty, napotyka jednak podobne przeszkody jak dziś jedność europejska, a procesy integracyjne są w tym regionie jeszcze mniej zaawansowane. Słabiej określona jest również wspólna tożsamość latynoamerykańska, która w ostatnich kilku latach wyłania się dopiero w opozycji do postkolonialnego panromanizmu i neokolonialnego panamerykanizmu. Innymi słowy, europejskość, szczególnie w porównaniu z poczuciem wspólnoty na innych kontynentach, jest realnym stanem świadomości.
Gdy udajemy się do Azji lub Afryki, postrzegamy się jako przybysze z odmiennego niż gospodarze świata. Mieszkańcy Beninu i Kamerunu należą do odrębnego świata Czarnej Afryki, mieszkańcy Francji i Rumunii zaś do naszego świata europejskiego. Gdy w 1900 r. dyplomaci rywalizujących na co dzień zażarcie europejskich państw imperialistycznych zostali zagrożeni przez chińskie powstanie bokserów, wspólnie bronili się przez 55 dni w cudzoziemskiej dzielnicy Pekinu, traktując się nawzajem jak bracia. W obliczu „żółtego niebezpieczeństwa” wszyscy nagle poczuli się Europejczykami. Takie samo poczucie solidarności było dla Europejczyków oczywiste wobec najazdów arabskich, tureckich, mongolskich. Gdy w 1905 r. Japonia pokonała na Dalekim Wschodzie Rosję, Europę ogarnęła rasistowska histeria „żółtego niebezpieczeństwa”. Wówczas nikt nie miał wątpliwości, że bitwa pod Cuszimą była symboliczną porażką Europy (utożsamianej wówczas rasistowsko ze „światem białego człowieka”). Kiedy w 1896 r. Włochy pokonane zostały przez Abisynię w bitwie pod Aduą, kraj ten został powszechnie obśmiany i skrytykowany jako przynoszący wstyd całej Europie.
Europa jest naszą własną przestrzenią, uformowaną przez typowo europejskie pierwiastki. Nie przez piaski pustyni, nie przez cienie minaretów, nie przez mongolskie stepy, nie przez morskie pustynie Pacyfiku, ani nie przez tybetańskie stupy. By przekonać się, jak inne są od naszego światy pozaeuropejskie wystarczy wspomnieć na niepersonalistyczny charakter ich kultur.
Gorszący się (całkiem słusznie, zresztą) zachodnimi pedofilami Adam może odetchnąć z ulgą, że jego synowi nie grozi zgwałcenie przez plemiennego dostojnika jak u Pasztunów, a gdyby kiedyś też miał córkę, to nikt nie będzie jej wycinał łechtaczki zaostrzonym kamieniem jak w Afryce Wschodniej, ani nie będzie zmuszona do prostytuowania się w wieku ośmiu lat z lokalnym guru jak w Indiach. Sam Adam nie musi padać plackiem na ziemię i leżeć twarzą w piasku jak musieli mężczyźni przed obliczem króla na Hawajach. Mój szanowny polemista nie będzie musiał też oddawać swojego syna na krwawą ofiarę, by ten został żywcem wybebeszony przez kapłana na szczycie azteckiej świątyni. Gdyby małżonce Adama zdarzyło się go przeżyć, to nie zostanie żywcem spalona na stosie ofiarnym ani żywcem zamurowana wraz z ciałem męża w grobowcu. Na wypadek wojny, gdyby Adam lub ktoś z jego rodziny dostał się, nie daj Boże, do niewoli przeciwnika, może liczyć na humanitarne i honorowe traktowanie, nie zaś na „pal męczarni” jak nieszczęśnicy którzy popadli w niewolę u amerykańskich Indian. Łatwo wybrzydzać na Europę korzystając ze wszystkich jej dobrodziejstw, gdyby jednak Europy nie było, nie bylibyśmy z pewnością tym, kim jesteśmy, ani nie mogli prowadzić obecnej wymiany opinii.
Europa jako przestrzeń na ludzką miarę
Europa to coś przyjaznego i bliskiego, jest naszą większą ojczyzną, niezależnie jak głębokiej uległa obecnie dezintegracji i jak bardzo nie zachłysnęlibyśmy się antyimperialistycznymi nacjonalizmami „trzeciego świata”. Remigiusz Okraska (ur. 1976) pisał w 2002 r. „Europa (…) to przestrzeń na miarę człowieka współczesnego. Nie za mała i ograniczona, jak państwo narodowe, nie zbyt abstrakcyjna i trudna do ogarnięcia, jak cały glob. Nie ciasna i duszna, skrajnie ujednolicona, jak tzw. kultura narodowa, ale i nie niekonkretna, chaotyczna, będąca zlepkiem czego się da globalna papka. W Europie jest wszystko: i różne kultury lokalne pozwalające zachwycić się odmiennościami, i szerszy horyzont dający szansę na wyściubienie nosa poza atmosferkę najbliższego otoczenia. A także wspólny etos, jednolity fundament, który pozwala nie zagubić się w wielości doznań i oszczędzić sobie obcowania z czymś wstrętnym i barbarzyńskim. Europa jest na bieżąco z tym, co nowe, a jednocześnie potrafi zachować to, co stare. Wszystko to na wyciągnięcie ręki w dzisiejszych realiach technologicznych – wielki-mały kontynent, makrokosmos w mikroskali”. Nie ma u nas amerykańskiego gigantyzmu; wszystko jest mniejsze, skromniejsze, szyte na ludzką miarę. Zamiast McDonaldyzaji mamy setki lokalnych i regionalnych tradycji, również kulinarnych. Zamiast coca-coli mamy tysiące rodzajów wina. Zamiast zakorkowanych przez samochody ulic, mamy sprawny transport publiczny. Zamiast uprzemysłowionych farm, mamy naturalne rolnictwo. Zamiast użyteczności, mamy piękno. Dobrze oddaje istotę fenomenu europejskiego tytuł jednej z książek Czesława Miłosza (1911-2004) Rodzinna Europa (1958).
Gra w skojarzenia
Na koniec zatrzymajmy się przy skojarzeniach, jakie u Adama rodzi pojęcie „europejskości”. Kojarzy mu się mianowicie z Danielem Cohn-Benditem (ur. 1945). No cóż, każdy ma prawo mieć takie skojarzenia, jakie przychodzą mu do głowy. Mnie Europa kojarzy się z Ottonem III, Fryderykiem Barbarossą, Karolem V, von Metternichem, de Maistrem, Nietzschem, Juliusem Evolą, Léonem Degrelle, Asvero Gravellim, Robertem Brasillachem, Pierre Drieu La Rochelle, Francisem Parkerem Yockeyem (choć urodził się w USA, był z ducha Europejczykiem), Jeanem Thiriartem, Tomaszem Gabisiem i wieloma innymi.
Wybór tradycji
Wymieniony Julius Evola w jednej ze swych książek wskazywał na potrzebę „wyboru tradycji” przy konstruowaniu swojej tożsamości historycznej. Nie jesteśmy niewolnikami przeszłości, ale podchodząc do niej podmiotowo, stwarzamy siebie od nowa. Historia Europy wymaga napisania od nowa, tak by eksponować w niej wszystko to, co łączy jej mieszkańców i co przyczynia Europie siły. Nowoczesność i liberalizm są tym, co nie powinno się nigdy wydarzyć, ale jednak się stało. Widocznie w boskim planie dziejów musimy doświadczyć tego nieszczęścia, by następnie świadomi zła, podnosząc się z upadku, stać się lepszymi i stworzyć wokół siebie lepszy świat. Nie da się cofnąć doświadczenia liberalizmu i nowoczesności, tak jak kobieta upadła nie może na powrót stać się dziewicą. Nie cofniemy całego zła, które nowoczesna Europa wyrządziła sobie samej i światu. Możemy jednak mądrzejsi o doświadczenie tego zła, wyciągnąć wnioski na przyszłość.
Doświadczenie metodycznej i planowej eksterminacji, doświadczenie Wandei czy zagłady europejskiego żydostwa w czasie II wojny światowej, jak zauważyła między innymi Hannah Arendt, kompromitują nowoczesność, postęp i humanizm. Po doświadczeniu Oświęcimia i odbrązowieniu przez historyków zardzewiałego już dziś mitu rewolucji 1789 r. nie da się być już modernistą, progresistą i humanistą. Europejski projekt nowoczesności okazał się niespójny i zawalił się pod ciężarem własnych sprzeczności. Według Arendt, Baumana, Baudrillarda i innych, europejska nowoczesność złożona została w całopalnej ofierze w piecach Oświęcimia. Niezależnie czy opowieść o oświęcimskich piecach odpowiada historycznej prawdzie, inne przykłady metodycznego ludobójstwa (Tasmańczyków, Indian, Hotentotów, Buszmenów) skompromitowały europejską nowoczesność jako projekt humanistyczny. Europa upadła na dno, by jako pierwsza w świecie dostrzec fałsz modernizmu. Gdy liberałowie w Waszyngtonie i Nowym Jorku, nacjonaliści od Syrii po Birmę, socjaliści od Kuby po Wietnam wciąż nurzają się w bagnie nowoczesności, Europa zrozumiała już kłamstwo modernizmu.
Jak zdefiniuje się na nowo w ponowoczesności, będzie zależało od samych Europejczyków. Krytykowanie samego pojęcia europejskości jest w tym kontekście jałowe i do niczego nie prowadzi. Zawsze zadawałem krytykom Unii Europejskiej pytanie, „co jeśli nie Europa?”. Nigdy nie usłyszałem przekonującej odpowiedzi. Z równym powodzeniem można by zresztą prowadzić krytykę polskości, argumentując że kojarzy się z Lechem Wałęsą, Anną Grodzką, Krzysztofem Bosakiem i Robertem Biedroniem. Możemy też odrzucić męskość, bo przecież ponowoczesny metroseksualista jest tworem odstręczającym, zaś przedstawiany przez konserwatystów jako jego alternatywa śródziemnomorski „macho” to sprowadzona do samczości parodia mężczyzny. Każdą w zasadzie kategorię pojęciową można odesłać na śmietnik, przedstawiając jej karykaturalne odbicie w krzywym zwierciadle modernizmu lub postmodernizmu. W przeciwieństwie jednak do państwa narodowego, które jest wytworem modernizmu, przed modernizmem nie istniało i wraz z modernizmem się rozpada, Europa jest „dziełem otwartym”, niedokończonym projektem, w odniesieniu do którego wciąż możemy dokonywać „wyboru tradycji” i kształtować go wedle własnej woli. Od naszej woli i naszej identyfikacji ideowej zależy, czym Europę uczynimy.
Nacjonalistyczną „Europę Wolnych Narodów” widzimy dziś na Ukrainie. Tak właśnie wyglądałaby Europa suwerennych państw narodowych, gdyby obecna Unia się rozpadła. Dziesiątki wzajemnych bezsensownych pretensji i krwawe wojny o nic prowadzone przez zmanipulowane przez amerykańskich globalistów, spierające się o miedzę „gówniane państewka”. Dziś o potrzebie większej dawki nacjonalizmu na Ukrainie mówi nie kto inny jak mająca neokonserwatywne poglądy małżonka obecnego szefa polskiego MSZ, Anne Applebaum. „Europę Wolnych Narodów” widzieliśmy w latach 90-tych na Bałkanach. Większość nieszczęść, które spadły na Europę w XX wieku, było rezultatem amerykańskiego planu rozbicia europejskich imperiów (Habsburgów, Romanowów, Osmanów, Niemiec) i stworzenia „Europy Wolnych Narodów”. Nacjonalizm jest w Europie narzędziem szerzenia chaosu i bratobójczych wojen. W Europie państw narodowych musielibyśmy znów walczyć o Wilno, Grodno, Śląsk i Pomorze. W Europie postnarodowej możemy jechać lub nawet zamieszkać w Wilnie, nie obawiając się litewskiego pogromu ani wojny z Niemcami. Nawet gdyby Unia Europejska nie miała osiągnięć innych niż europejski pokój i przywrócenie swobody przemieszczania się po Kontynencie, już samo to wystarczyłoby do jej legitymizacji.
Jeszcze mniej konkretnie wyglądają pozbawione na ogół solidnych podstaw geopolitycznych projekty „regionalne”, które na ogół są mniej lub bardziej zawoalowaną formułą polskiego imperializmu, neokolonialnego sentymentu, lub groteskowo rozdętego nacjonalizmu. Wszystkie „Międzymorza”, „Europy Środkowo-Wschodnie” etc. opisują sentymenty (lub resentymenty) swoich pomysłodawców, nie rzeczywistość geopolityczną. W tej samej kategorii mieści się sojusz z Rosją, który strukturalnie nie ma sensu, a poza tym nie tworzyłby autonomicznego ośrodka cywilizacyjnego, bo sama Rosja ośrodkiem takim nie jest. Poza koncepcją paneuropejską nie istnieją inne sensowne modele uporządkowania przestrzeni europejskiej, której jesteśmy częścią.
Jakiej więc Europy pragniemy? Jak powinniśmy ją na nowo zdefiniować? Odpowiedź znaleźć możemy, co paradoksalne, u… eurazjaty, a konkretnie u eurazjatyckiego przyjaciela Europy, Aleksandra Dugina. Pisze on „Europa powinna stać się europejską raz jeszcze. Dzisiejsza UE to anty-Europa. To amerykańska kolonia o zerowym poziomie rzeczywistej wolności. Przeszłość i przyszłość jednoczą się w wizji Wielkiej Europy. Grecko-rzymskie korzenie, wartości indoeuropejskie, średniowieczne chrześcijaństwo, rycerstwo, społeczeństwo heroiczne, święta Tradycja, odrodzenie ludów europejskich i tradycji etnicznych. Poza nowoczesnością. Poza materializmem, liberalizmem, indywidualizmem, finansizmem, oligarchią, hegemonią amerykańską, atlantyzmem. Powrót organicznej wspólnoty i Świętego Imperium. Społeczna sprawiedliwość i solidarność. To wszystko właśnie Inna Europa. Prawdziwa Europa. Europa Głębi. Jedna i jedyna.” O swoją przyszłość w takiej „europejskiej Europie” powinniśmy właśnie zabiegać.
Ronald Lasecki
„Przyznawać się do cywilizacji chrześcijańskiej znaczy przyznawać się do ideału, obowiązku i czynu indywidualnego, za który każdy indywidualnie w sumieniu odpowiada. Wobec istnienia strony nadziemskiej w człowieku, on sam nie może być tylko narzędziem, ale jest zawsze celem: żadne państwo, naród-tym mniej jednostka – nie ma prawa go sobie bez reszty podporządkować […] Wreszcie, skoro tak jest, jesteśmy zasadniczo równi: możemy cenić kogoś za za jego cnotę, geniusz czy wiedzę i słuchać w imieniu prawa przełożonego ale sumienie zabrania nam uznawać nadludzi, fuehrerów, władców życia i śmierci czy innych pseudo-bogów – tak jak każe nam (choć to niechętnie czynimy) odrzucić kasty, klasy czy inne śmieszne i przeciwne etyce, wobec tego, że wszyscy jesteśmy braćmi jednej, wielkiej rodziny, dzięki wspólnemu ojcostwu Boga i wspólnej zasadniczej doli. […] I to wszystko nie jest tylko teorią. Cywilizacja chrześcijańska weszła nam w krew i widok działania naszych ludzi, nawet najmniejszych, zwłaszcza w obliczu obcych, świadczy wymowniej o jej wielkości od suchego wyliczenia wyznawanych przez nas prawd. Takiego połączenia godności, dobroci i mocy, jaką ona wytworzyła, na próżno szukalibyśmy gdziekolwiek w świecie poza jej zasięgiem. Występują u nas liczne i ciężkie niedociągnięcia. Trzeba jednak pamiętać, że najgorsze rzeczy u nas są jeszcze lepsze od tego, co widzimy u innych, że odrzucenie cywilizacji to powrót do tego , co znamy z dziejów starożytności i pierwszych ciemnych wieków średniowiecza […] Niech nikogo nie łudzi, że wielu z jej nosicieli występuje pod hasłami niechrześcijańskimi, albo zgoła antychrześcijańskimi […] Sporo nieporozumień wywołuje istnienie ludzi przeczących świadomie zarówno założeniom platońskim jak i zwłaszcza ewangelicznym. Ale ci ludzie wychowali się w atmosferze cywilizacji chrześcijańskiej i tylko dlatego, że się w niej wychowali, potrafią wbrew założeniom wyznawanego przez siebie systemu, żyć w sposób zgodny z nauką chrześcijaństwa, co więcej głosić chrześcijańskie tezy etyczne. Gdyby potrafili zerwać więzy łączące ich z tą cywilizacją, gdyby żyli po kilkunastu pokoleniach wychowywanych na zasadach radykalnie odmiennych, skutki nie dałyby na siebie czekać: byliby barbarzyńcami […] W każdym razie podziała na Wschód i Zachód jest bardzo wyraźny. My w obrządku łacińskim przechodziliśmy te fazy, których Moskale nie przeszli. Dlatego Europa do Uralu to jest nonsens śp. generała de Gaulle’a. Tutaj na Zachodzie mamy za sobą rycerski feudalizm, którego Moskwa nie znała a także scholastykę i Renesans. Rosjanie włączyli się w naszą cywilizację dopiero gdzieś przy pozytywizmie … Albo weźmy konflikt w Jugosławii [cytowany tekst pochodzi z 1992 roku – przyp, W.K.]. Wielu ludzi nie rozumie, że to jest starcie Wschodu z Zachodem. Chorwacja to Rzym, a Serbia – Bizancjum. Dokąd sięga katolicyzm i protestantyzm, to jest Europa. Ja bardzo szanuję prawosławie, ale to jest całkiem inny obszar…”. Cytat za I.M.Bocheński OP, „Polski testament. Ojczyzna, Europa, Cywilizacja”, Antyk wyd II, 2006, str.122-136.
„Europę należy dopiero zbudować na gruzach”. Bez gruzów i rewolucji ani rusz. Innymi słowami, leninowski europeizm albo europejski leninizm 😉
„… Dokąd sięga katolicyzm i protestantyzm, to jest Europa….” – po słowie „protestantyzm”, dodałbym jeszcze ” , lichwiarz, mason, żyd i pederasta”, a słowo „Europa” zamieniłbym np. na Jewrejo-Jewropa, albo Satano-Jewropa, lub Masono-Jewropa. Jakoś nie wydaje mi sie, by protestantyzmowi bliżej było do katolicyzmu, niż prawosławiu. No, chyba, że sekte posoborową nazwiemy katolicyzmem, ale to nadużycie, jak nazywanie tkanki nowotworowej prawidłową tkanką.
Proponuję otworzyć sobie „Katechizm katolicki wg Summy teologicznej św. Tomasza z Akwinu” o. Peguesa OP (żeby nie było podejrzeń o tzw. modernizm) i porównać go sobie z dowolnym dziełem prawosławnym na ten sam temat (tj. na temat nauki wiary). Potem wziąć komentarze biblijne św. Tomasza i porównać z równoległymi lub późniejszymi komentarzami prawosławnymi. A jak nic z tego nie pomoże to proponuję przyjechać do nas na Podlasie do Jabłecznej i w monasterze św. Onufrego posłuchać sobie u źródła co mnisi mówią o katolicyzmie, scholastyce i Zachodzie. Przy okazji można ich zapytać, dlaczego Pańska ulubiona „cywilizacja” wyrżnęła w pień katolickich unitów na Podlasiu i gdziekolwiek ich dorwała. Chociaż i to pewnie Pana nie przekona bo Archimandryta Atanazy namiestnik klasztoru w Jabłecznej studiował w Instytucie św. Tychona w Pensylwanii (USA). Co innego gdyby studiował był na Łubiance. Wtedy byłby cywilizowany i katolicki.
„… katolickich unitów na Podlasiu …” – co wyprawiali tzw. unici, dokładnie pokazali zwolennicy niejakiego Bandery i ich tzw. „duchowni”, święcący im majchry do „rezania Lachiw”. Świecenie kozików było oczywiście, „w tzw. pełnej łączności i z tzw. asystencją, a może i tzw. nieomylniactwem”. „…co mnisi mówią o katolicyzmie, scholastyce i Zachodzie…” – obawiam się, że mówią/myślą podobnie, jak ja, coś o Babilonie Wielkim, nierządnicy dosiadającej bestii, o bestii z lądu i z morza … Kiedyś Kościół Katolicki mówił b. podobnie, no, ale po śmierci Piusa XII cóś jakby „zmienił narrację”.
Jasne. Unici (mówimy o katolickich świętych i błogosławionych) ośmielili się żyć po swojemu i uznać zwierzchnictwo Watykanu (co na Wschodzie nie znającym Trydentu jest grzechem pożądliwości, jak czytamy u Dostojewskiego, znawcy jedynie słusznej duszy rosyjskiej). Woleli to niż jakiś tam „prymat honorowy” i zwierzchnictwo cara. To przecież nic innego jak herezja wolności sumienia, którą kościół przed Piusem XII (pardon: oczywiście Piusem X) zaciekle zwalczał, zapewne tylko z powodu swojej niezawinionej nieznajomości „Summy teologii” w której jest ona dokładnie opisana jako oczywista podstawa zasługi i kary. Dopiero gdy papież zorientował się w rzeczywistej treści „Summy” natychmiast ogłosił był swoją nieomylność. Na co bł. kardynał Newman zareagował konwersją z anglikanizmu i jakże niesłusznie wzniósł toast za „nieomylność papieża i wolność sumienia”. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie diabelski Sobór Watykański II, który zrelatywizował słusznie ustaloną prawdę. Z tego samego powodu i tymi samymi metodami kościół zapewne zwalczał scholastykę. W ramach tej walki ogłosił nawet Akwinatę Doktorem Kościoła i wprowadził za podstawę kształcenia kleru w seminariach. Fatalny błąd, skutkujący powszechnym uznaniem św. Tomasza za katolickiego obskuranta. Dlaczego jednak kościół sam siebie zwalczał i nazywał nierządnicą babilońską to już nie potrafię pojąć. Podobnie jak tego, że unici byli banderowcami, namawianymi do „rezania Lachiw w łączności z Rzymem i asystencją nieomylniactwa”. I słusznie z tego powodu mordowanymi przez carskich Kozaków np w Pratulinie, gdzie bł. Wincenty Lewoniuk i 12 jego towarzyszy zostali zastrzeleni za to, że nie chcieli oddać kościoła prawosławnym. Asystencja Watykanu przejawiała się zaś w tym, że noncjusz papieski jadąc do Moskwy machał ręką, wylegającym na każdej stacji unitom, milcząco proszącym o pomoc Ojca Świętego w prześladowaniach. Wiadomo, że słuszne prześladowanie nikomu nie szkodzi a prześladującym daje zasługę.