Zjawisko manipulacji politycznej – jak zresztą w innych dziedzinach życia społecznego – jest faktem powszechnym i, co równie ważne, powszechnie odczuwanym, co nie znaczy, że zawsze poprawnie kojarzonym i odczytywanym. Pewnej generalnej wskazówki odnośnie do tego, czym jest manipulacja, dostarcza nam już etymologia tego słowa. Chociaż w powszechny obieg weszło ono dopiero w czasach współczesnych, wywodzi się od nowołacińskiego (średniowiecznego) słowa manipulus, będącego zrostem słów manus, czyli ręka, oraz pulus, czyli możliwy, od plenus, to znaczy pełny. Dosłownie oznacza ono więc „trzymać czyjąś dłoń” lub „mieć kogoś w ręku”, a zatem „sterować” kimś lub czymś ręcznie, posługując się przy tym przeinaczaniem, naginaniem, wykorzystywaniem do swoich celów czy wręcz knowaniem, knuciem, krętactwem, machinacjami, machlojkami i oszustwem. Jeżeli więc wyjdziemy od tego elementarnego znaczenia manipulacji, to znaczy faktu, iż należy ona do klasy czynności „wykonywanych ręcznie”, to – pomijając nawet owe ujemne, pejoratywne skojarzenia, które przed chwilą przytoczyliśmy – niewątpliwie sytuuje się ona poniżej tych czynności, którymi kieruje „głowa” (capito), intelekt, rozum, roztropność. Wszakże za rzeczywisty postęp w jakiejkolwiek dziedzinie życia uważamy, i słusznie, wynalazek, który oszczędza człowiekowi fizycznej pracy rąk, „sterowania ręcznego”. Już zatem na tym poziomie rozważań zjawisko manipulacji w polityce musimy uznać za jakąś wielką porażkę człowieka, który zamiast „używać głowy”, aby rozumnie, zgodnie z naturą ludzką, zabiegać o realizację dobra wspólnego bliźnich, z którymi złączyła go więź pochodzenia i przeznaczenia, ucieka się do pomocy „rąk”, aby nimi manipulować.
Oczywiście, powyższemu rozróżnieniu „głowy” i „rąk” można by przeciwstawić spostrzeżenie, iż manipulowanie – zwłaszcza w dziedzinie tak „wysokiej” z natury rzeczy, bo jedynie zdolnej zaktualizować potencję „towarzyskiej”, społecznej natury człowieka, jak polityka – też wymaga jakiegoś posługiwania się „głową”, a nawet pewnej biegłości w tym zakresie. Manipulowanie w polityce jest z pewnością czynnością znacznie bardziej skomplikowaną (i „intelektualną”) niż na przykład ręczne mielenie zboża przy pomocy żarna. Biorąc pod uwagę tę konieczną poprawkę, musimy zatem wprowadzić nowe rozróżnienie, już o charakterze moralnym: pomiędzy prawym a niegodziwym posługiwaniem się rozumem, co odnosi się zarówno do celów stawianych sobie w akcji politycznej, jak i środków gwoli temu stosowanych. Tu nie wystarczą już dociekania etymologiczne, lecz musimy poszukać określenia bardziej precyzyjnego, ugruntowanego w racjonalnym rozpoznawaniu rzeczywistości. Taką, dokonującą pogłębionego i wieloaspektowo ujęcia zjawiska, definicję manipulacji przedstawia wybitny socjolog i analityk socjotechniki politycznej, Janusz Goćkowski (1935-2010), w swoim ostatnim dziele Traktat o inżynierii polityki (Pułtusk 2009), a brzmi ona następująco: „…manipulację pojmujemy jako wpływanie na poglądy i przekonania, a przede wszystkim na decyzje i akcje przez to, że obiektom oddziaływania przekazuje się informacje, których funkcją zamierzoną jest: a) dezinformowanie/dezorientowanie odnośnie do faktów, intencji, planów; b) skłonienie do wyboru wariantów działania korzystnych dla manipulatora, a odrzucenie – niekorzystnych; c) spowodowanie, że manipulowany przyjmie jako istotny składnik swoich wyobrażeń odpowiednie założycielskie definicje stanu rzeczy, tzn. takie, które są macierzami definicji sytuacji w mnogości przypadków” (s. 588).
Warto zwrócić szczególną uwagę na trzeci podany wyżej wyznacznik manipulacji, jako że wydaje się on być najwyższym, najbardziej „wyrafinowanym”, a przez to decydującym o skuteczności, jej składnikiem. Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, w której manipulujący napotyka dla swych niecnych zamiarów poważną przeszkodę w postaci zadawnionych i ugruntowanych w powszechnym „zmyśle moralnym” takich „założycielskich definicji stanu rzeczy”, które nijak nie dadzą się pogodzić z „nowatorskimi” zamysłami manipulatora. Dobrym i wciąż aktualnym przykładem może tu być kwestia redefinicji pojęcia tolerancji, co dla „sił postępu” dążących do narzucenia społeczeństwu zupełnie nowych standardów moralnych i hierarchii wartości było i jest warunkiem koniecznym pomyślnego przeprowadzenia swoich zamysłów. „Założycielska definicja” zastana tolerancji oznaczała cierpliwe znoszenie, w imię czy to miłości bliźniego, czy to pragnienia zachowania pokoju społecznego, lub jednego i drugiego jednocześnie, poglądów lub zachowań, które same w sobie są błędne lub naganne. Tak rozumiana – i praktykowana – tolerancja zawierała w sobie zatem zarówno jednoznacznie ujemną ocenę moralną owych poglądów i zachowań, jak i ograniczoność jej obowiązywania, czyli pewien „próg tolerancji”, poza którym to, co złe i fałszywe, tolerowane już być nie może. Dla tych, których intencją jest jednak zyskanie pełnego, społecznego i prawnego, uznania dla owych poglądów i zachowań, taka definicja tolerancji była więc oczywiście nieprzydatna, a nawet „szkodliwa”. Musieli oni przeto skonstruować nową, alternatywną „założycielską definicję stanu rzeczy” – w tym wypadku tolerancji, zredefiniowanej jako pozytywna, wstępna i bezwarunkowa afirmacja każdego mniemania i każdego zachowania („stylu życia” lub „orientacji”), połączona – co jest nieuniknionym i logicznym następstwem tej afirmacji – z zakazem piętnowania owych mniemań i zachowań, a ostatecznie nawet ich penalizacją.
Wynikające z tej zredefiniowanej „tolerancji afirmatywnej” równouprawnienie (egalitaryzacja) wszystkich „stylów życia” jest totalnie destrukcyjne dla ładu egzystencji ludzkich wspólnot, albowiem zakłada nieuchronnie zakaz stawiania pytań – i udzielania wiążących powszechnie odpowiedzi na nie – dotyczących podstawowych kategorii istnienia: prawdy, dobra i piękna. Jak zauważyła (w innych wprawdzie niż obecne okolicznościach ustrojowo-politycznych, ale jej spostrzeżenia ani na jotę nie tracą aktualności) wielka uczona zajmująca się socjologią moralności – Maria Ossowska (1896-1974), w społeczeństwach, w których nie kładzie się nacisku na funkcję poznawczą języka, a tylko na jego funkcję impresyjną, czyli skuteczność wypowiedzi w „urabianiu” ludzi w pożądanym kierunku (co właśnie jest, a przynajmniej bywa, manipulacją), „ktoś, kto w tych warunkach pyta o prawdę, bywa traktowany jako człowiek bez taktu, który chce wplątać swoje trzy grosze nie rozumiejąc w ogóle reguł gry” (Normy moralne, Warszawa 1970, s. 121).
Manipulacja polityczna – i nieodłączne od niej kłamstwo polityczne – jest oczywiście zjawiskiem tak starym, jak polityka w ogóle. Zachodzi atoli nader istotna różnica, ilościowa i jakościowa, pomiędzy, by tak rzec, „kłamstwem starym” a „kłamstwem nowym” i odpowiadającymi im „stylami” manipulacji politycznej w epokach dawniejszych a współczesnością, choć sięgającą swoimi narodzinami przełomu pomiędzy wiekami zwanymi średnimi a nowożytnością. Nie jest przypadkiem, że pierwszym świadomym „teoretykiem” manipulacji politycznej – i autorem jej „podręcznika” – był żyjący właśnie w tej epoce Florentczyk Niccolò Machiavelli. Jego dzieło bowiem, niezależnie od inwencji intelektualnej autora, wyraża dwie fundamentalne zmiany, które nastąpiły w tej epoce w jego środowisku i w otoczeniu, tj. w komunach miejskich wczesnorenesansowej Italii, by potem rozprzestrzenić się na cały świat. Pierwszą z nich jest pojawienie się władzy nowego typu i pochodzenia – nieopartej na tradycji, legitymizmie, prawie zwyczajowym – awanturnika, kondotiera, „człowieka znikąd”, który władzę zawdzięcza splotowi fortuny i własnej przebiegłości; przypomnijmy, że makiawelski „nowy książę” (il principe nuovo) to „książę plebejski”. Drugą okolicznością jest rozpad organicznej struktury wertykalnej (pionowej) społeczeństwa złożonego z uporządkowanych hierarchicznie stanów i zastąpienie jej horyzontalną (poziomą) strukturą mechaniczną ugrupowań tworzonych według kryteriów klientystyczno-personalnych („ludzie” tego lub owego polityka) i ideologicznych.
Skokowy przyrost manipulacji politycznej w naszej epoce stanowi zatem następstwo dwóch zjawisk: pojawienie się nowego (oddolnego) sposobu wyłaniania przywództwa politycznego, co wymaga intensyfikacji zabiegów celem zyskania poparcia już na etapie dochodzenia do władzy, oraz rozdarcia jedności ciała społecznego przez „partie” posługujące się ideologiami jako nowym i całościowym sposobem obrazowania świata, alternatywnym dla religii, moralności, filozofii i tradycji. Uformowany na tych założeniach nowy porządek demokracji masowej przybrał jednak dwojaką postać. W masowej demokracji totalitarnej (jak w komunizmie czy narodowym socjalizmie) manipulacja odbywa się w zasadzie jawnie, dzięki skupieniu pełni władzy w rękach jednej monopartii i systemowi fizycznego terroru, wymuszającego posłuch także dla obrazu świata skonstruowanego na zasadzie kłamstwa totalnego (mitologii opracowanej przez „kapłanów” tego systemu) i szerzonego drogą powszechnej indoktrynacji. W masowej demokracji liberalnej natomiast, gdzie deklarowaną zasadą jest pluralizm poglądów i stronnictw oraz swoboda wypowiedzi, manipulacja musi dokonywać się w sposób bardziej ukryty i już na etapie wcześniejszym niż sprawowanie władzy, tak aby zindoktrynowane w sposób dla nich niezauważalny „masy” wchłonęły przygotowane dla nich treści, jeszcze zanim „suwerennie” oddadzą swoje głosy na partie mające w nich imieniu rządzić, toteż najpilniejszą rzeczą jest wyuczenie ich, aby głosy te nie padły na partie „niewłaściwe” z punktu widzenia demoliberalnego establishmentu. Kluczowa rola w demokracji liberalnej przypada politycznemu marketingowi, uprawianemu według tych samych, sprawdzonych wzorców, co kampanie reklamowe w handlu. Arcyfigurą manipulatora demokratycznego jest więc szczurołap z Hameln, wywabiający szczury w pożądanym kierunku z pomocą uwodzicielskiej muzyki z „cudownego” fletu.
Jacek Bartyzel
Pierwodruk za legitymizm.org i (z niewielkimi skrótami) za „Nasz Dziennik”, 2-3 II 2013, nr 28, „Magazyn”, nr 24, s. M9.
aw