Legenda 4 czerwca 1989 r. jest jednym z mitów konstytuujących rzeczywistość polityczną III RP. Z jednej strony „tryumf Solidarności” miał stanowić moralne zadośćuczynienie za stan wojenny i jeśli nie za cały okres dyktatury komunistycznej – to przynajmniej za jej ostatnią dekadę. Z drugiej – nieczytelne nawet dla swych twórców i beneficjentów zapisy ordynacji wyborczej nie pozwalały na realną ocenę rozkładu sympatii wyborczych. Ignorowano m.in. fakt, że kandydaci z listy krajowej – czyli przedstawiciele kierownictwa partyjno-rządowego oraz stronnictw i organizacji sojuszniczych – otrzymywali w skali kraju wyniki pomiędzy 38,76 a 50,85 proc., a więc obecnie mogące być powodem zazdrości dowolnego lidera partyjnego. Pomijano także fakt, że już wówczas do urn nie poszło 37,68 proc. uprawnionych, a więc u grubo ponad 1/3 obywateli nie zadziałała nawet ciekawość co to takiego jest ta tak zachwalana demokracja i czy od razu się od niej coś poprawi. (Założenie, że znaczącą część niegłosujących mogli stanowić świadomie bojkotujący w odpowiedzi na apel Solidarności Walczącej, czy PPS-RD należy odrzucić, przede wszystkim ze względu na dalszy przebieg wydarzeń w Polsce, jak i losy polityczne tych organizacji, które w 1989 r. nawoływały do pełnego „odrzucenia dyktatu Okrągłego Stołu”).
Generalnie więc symboliczny wymiar wyborów czerwcowych przesłonił ich aspekt politologiczno-socjologiczny, którego gruntowne przeanalizowanie ustrzegłoby zapewne stronę solidarnościową od szeregu zdziwień i pomyłek, które się stały jej udziałem np. półtora roku później, podczas wyborów prezydenckich wraz z sukcesem Stana Tymińskiego, a także podczas wyborów parlamentarnych 1991 r., które ostatecznie ujawniły trwałą obecność elektoratu PRL-owskiego na polskiej scenie politycznej.
Właściwie jedynym faktem, który siłą rzeczy musiał rzucić się w oczy tuż po 4 czerwca – był zadziwiający upór strony rządowej, by utrudnić sobie osiągnięcie celów wyborczych. Zapisanie morderczego, 50-procentowego progu wyborczego dla listy krajowej, przyjęcie turowego głosowania w poszczególnych „kuriach” partyjnych, przy większościowych wyborach do Senatu województwami – wszystko to, w zgodnej ocenie, stanowiło harakiri ze strony kierownictwa PRL. Późniejsze wspomnienia (np. Jerzego Urbana, czy Mieczysława F. Rakowskiego) są już tylko biciem się w piersi za ślepotę i pychę, w wyniku której przyjęto firmowany przez Stanisława Cioska i lansowany m.in. przez Józefa Czyrka wariant sztywnego określenia podziału miejsc w Sejmie między władzę (i w jej obrębie), a opozycję, przy całkowitym lekceważeniu szczegółowych zapisów ordynacji. Tymczasem nie jest prawdą, że ówcześni decydenci nie mieli alternatywy.
Trzeba podkreślić, że przede wszystkim w wyniku zabiegu z listą krajową – ze sceny politycznej dało się zmieść praktycznie całe kierownictwo partyjne z lat 80-tych, zostawiając tym samym pole „reformatorom”, których część znalazła się w Sejmie dzięki solidarnościowej grze w popieranie „swoich na listach partyjnych”, a reszta szykowała już powołanie nowej partii lewicy. Brak w parlamencie wierchuszki PZPR otwierał pole wszystkim liczącym na „historyczny kompromis” z lewicą solidarnościową (dla porządku warto dodać, że niejako przy okazji wyeliminowano też z Sejmu szefów „stowarzyszeń katolików i chrześcijan świeckich).
Chociaż więc nawet kierownictwo PZPR A.D. 1989 r. było bez wątpienia postępowe i reformatorskie, to jednak ustępowało pola przywódcom takim, jak Aleksander Kwaśniewski, rozpoczynający wówczas swój marsz do przeprowadzenia elektoratu betonowo-konserwatywno-PRL-owskiego na pozycje bliskie dziś Januszowi Palikotowi. Co ciekawe, propozycję jak uniknąć tego scenariusza zgłosiły kręgi bynajmniej wcale nie życzliwe kierunkowi, w którym PZPR powiedli gen. Jaruzelski z premierem Rakowskim. Tymczasem przyjęcie tych rozwiązań pozwoliłoby z pewnością przedłużyć rolę starych przywódców, a co za tym idzie być może także inaczej pokierować rozwojem lewicy post-PZPR-owskiej w Polsce.
Przed skutkami przyjętych w ordynacji rozwiązań przestrzegał liderów m.in. Andrzej Werblan, wariant, do jakiego faktycznie doszło 4 czerwca za realny (choć mało prawdopodobny…) uważał nawet nadworny socjolog – prof. Stanisław Gebethner. Przede wszystkim jednak z propozycją konkretnych zapisów, które miały ustrzec PZPR przed porażką – wystąpił Waldemar Świrgoń, niegdyś najmłodszy sekretarz KC, a ówcześnie odsunięty na boczny tor przedstawiciel skrzydła Partii niechętnego oddaniu władzy post-KOR-owcom. Analizował on dane na temat poparcia dla opozycji nie tylko czytając radosną twórczość CBOS-u płk. Kwiatkowskiego, ale także zapoznając się z danymi na temat aktywności grup anty-rządowych w latach 80-tych, a zwłaszcza po 1988 r. Na podstawie tych badań i wykazując sporą dawkę zdrowego rozsądku – Świrgoń zaproponował towarzyszom zabieg znany na świecie od blisko 200 lat pod nazwą gerrymanderingu.
W pełni wolne wybory wg Świrgonia odbywać się miały na podstawie ordynacji większościowej, w starannie nakreślonych okręgach wyborczych, kanalizujących poparcie dla Solidarności (występujące głównie w dużych miastach i zwartych obszarach na południowym wschodzie kraju i Wybrzeżu) – lub umiejętnie je rozpraszających w przemieszaniu ze spodziewaną większością nie-opozycyjną, czy wręcz pro-rządową. Według szacunków autora – odpowiednie przygotowanie mapy wyborczej miało pozwolić Partii na uzyskanie ok. 55 proc. miejsc w Sejmie – i potężnej legitymacji do rządzenia. Co ciekawe – faktyczne wyniki wyborów 4 czerwca w pełni potwierdziły obliczenia Świrgonia!
Oczywiście, budowanie dziś historii alternatywnej w oparciu zwycięstwo Partii w wolnych wyborach, to zajęcie raczej dla literatów, niż dla politologów. Jednak odrzucenie propozycji Świrgonia właściwie bez poważniejszej debaty po stronie rządowej – potwierdza tylko oczywistą konstatacją. Przede wszystkim PZPR oddała władzę, bo nie chciała jej już sprawować. Jej przywódcy nie chcieli firmować kosztownych społecznie rozwiązań ekonomicznych. Znaczna część aktywu partyjnego dawno już utraciła wiarę w słuszność działań przewodniej siły, zaś na miejsca liderów czekali już zniecierpliwieni następcy z własnymi projektami politycznymi. Nie tyle więc Solidarność wybory wygrała – co Partia usilnie chciała je przegrać.
Co ciekawe, z upływem lat z kierunku, w jakim po wyborach czerwcowych poszła i Polska, i lewica niezadowolony był nie tylko Świrgoń – jeden z ojców chrzestnych Samoobrony, ale i Rakowski, niegdyś główny pomysłodawca samej elekcji 4 czerwca, którego głos przesądził też o jej prawnym kształcie…
Konrad Rękas
„Przede wszystkim PZPR oddała władzę, bo nie chciała jej już sprawować.”- i chwała za to opatrzności, byli u władzy nie przerwanie od 1944 roku dzięki sowieckim bagnetom, a później ich sposób rządzenia, kierowania państwem oczywiście pod czujnym okiem sowietów, doprowadził do destrukcji społecznej, gospodarczej PRL-u. Oczywiście wszystko było powiązane z utopijne-idiotycznymi koncepcjami typu gospodarka centralnie sterowana. To że władza miała znaczne poparcie w 1989 roku nie jest żadnym novum, warto jednak pamiętać, iż Jaruzelski ze swoją pseudojuntą przewietrzył Solidarność dzięki wprowadzeniu stanu wojennego. Pozostawił sobie na świeczniku wieruszkę KOR-owską z którą wszedł potem w układ.
I za co tu „opatrzności” dziękować, za to, co obecnie mamy za oknem?
Za to, że nie mamy za oknem tego, co mają niektórzy inni. Mimo wszystko jesteśmy jednym z najlepszych miejsc do życia na Ziemi i warto o tym pamiętać w trakcie samobiczowania, które sieje defetyzm. Ani na wschód od nas, ani na zachód en bloc nie obowiązują prawa lepsze od naszych, tylko gorsze…
@Alek: Zgadza się. Pamietam, jak w 1988 roku, jako młody asystent na politechnice, zarabiałem równowartość ca. 15 USD miesiecznie, :-), co bolesnie odczuwałem np. przy próbach zakupu zachodniego sprzętu wspinaczkowego.
Czy obowiązują prawa lepsze czy gorsze – to jest temat na dłuższą dyskusję. Ale na marginesie sąsiadujących z tym tekstem błyskotliwych rozważań senatora Libickiego warto się zatrzymać nad kwestią awansu cywilizacyjnego, kojarzonego przez niego z przełomem solidarnościowym (i rzekomym PO-wskim). Otóż jest to zabieg retorycznie zgrabny, ale nieuczciwy, podobny bowiem do argumentów komunistów, że oto przed wojną pasano krowy, a po ’45 stawiano fabryki! Teza ta bowiem ignoruje „normalny” bieg rozwoju gospodarczego, tzn. zakłada, że gdyby po wojnie rządziła powiedzmy nadal sanacja, to na złość nie zeelektryfikowałaby kraju, ani nie walczyła z bezrobociem. Podobnie i dziś. Mówienie, że za PRL były ciasne mieszkania i brzydkie samochody, a teraz jest w pytę – jest bez sensu, bo po upływie 20 lat (a czas postępu technicznego dość wyraźnie się „skraca”) poprawiłyby się zapewne też warunki życiowe za komuny. Pytanie brzmi, czy aż tak pogorszyłaby się dostępność do tych dóbr i tak znacznie rozsunęły się nożyce dochodowe i socjalne.
@Konrad Rękas Oczywiście postęp cywilizacyjny by postępował nawet jakby dalej była komuna, ale jak szybko? W latach 80-tych było gołym okiem widoczne że tzw. blok wschodni, czyli ZSRS i jego satelici byli mocno do tyłu z państwami zachodnimi pod względem cywilizacyjnym oraz technologicznym. System gospodarczo-ekonomiczny było o wiele mniej wydolny i nierozwojowy.
Trudno się zgodzić z pańskim tekstem. Po pierwsze sami przedstawiciele „Solidarności” mówili by głosować na tego, czy tamtego z listy krajowej. W efekcie przyjaźni komuniści mieli większe poparcie od nieprzyjaznych komunistów. Po wynikach w Senacie (choć czasami zgłaszało się zbyt dużo komunistów do okręgu) widać, że „Solidarność” miała przewagę wszędzie. Dodatkowo gerrymandering nie jest taki prosty w zastosowaniu tylko kilka razy udało się wygrać wybory mimo mniejszego poparcia w JOW-ach, ale wyłącznie przy braku dużej różnicy poparcia. Geniusz Świrgonia jest wątpliwy w obliczu słynnego zakładu o wynik w którym nikt nie spodziewał się wygranej „Solidarności”. W wyborach prezydenckich zwolennicy komuny głosowali na W. Cimoszewicza, a nie na Stana Tymińskiego.