Dla formalności jednak – oczywiście z punktu widzenia Prawa prasowego Adam Bielan ma rację. Art. 14. ustawy z dnia 26 stycznia 1984 r. stanowi: „2. Dziennikarz nie może odmówić osobie udzielającej informacji autoryzacji dosłownie cytowanej wypowiedzi, o ile nie była ona uprzednio publikowana. 3. Osoba udzielająca informacji może z ważnych powodów społecznych lub osobistych zastrzec termin i zakres jej opublikowania”. Oczywiste też jest, że obowiązek autoryzacji jest anachronizmem w stosunku do wywiadów będących w istocie stenogramami nagrań. W takich przypadkach dochodzi bowiem do sytuacji, gdy rozmówca chce zmienić to, co rzeczywiście powiedział na to, co miał na myśli, lub na to, co mu później przyszło do głowy.
Inaczej nieco jest w przypadku „wywiadowców” takich jak Teresa Torańska, która (co pokazywała wielokrotnie) zamiast klasycznego wywiadu bawi się w pogawędkę, czy też nieudolnie próbuje pseudo-psychoanalizy rozmówcy i faktycznie Bóg jeden wie co z takiej rozmowy rozumie, wyniesie i opublikuje. Przypadek Bielana pokazuje zaś, że w dodatku nie wiadomo nawet gdzie i kiedy zrobiony zostanie z danej dyskusji użytek. To już nie jest dziennikarstwo, a coś między plotkarstwem, a donosicielstwem. Że zaś Torańska uważa swoje pomysły na wywiady za ważniejsze od uzyskiwanych odpowiedzi – udowodniała nie raz. Niech świadczy o tym choćby jej pamiętny film-rozmowa z generałem Wojciechem Jaruzelskim. Były dyktator z wrodzoną sobie kurtuazją wobec pań po raz setny próbował wytłumaczyć tej nieszczęsnej kobiecinie czemu wprowadzał stan wojenny, Torańska zaś zaangażowanym altem chciała dociec o czym generał śni leżąc na kozetce, gdy za oknami trzaska mróz i pokrzykuje Liga Republikańska… Również więc i po szumnie zapowiedzianym „wywiadzie” z Bielanem nie można się było spodziewać niczego ciekawego, tymczasem okazał się on miłym zaskoczeniem.
Miłym rzecz jasna nie dla fanów PiS i śp. Lecha Kaczyńskiego. Jego dawny współpracownik dał bowiem zaskakująco szczery obraz byłego szefa. I (wbrew temu, co imputują Bielanowi tak sympatycy, jak i przeciwnicy opisywanego) charakterystyka ta nie była bynajmniej wcale szczególnie krytyczna, ani nie wynikała z chwilowego zaangażowania indagowanego w PJN. Przeciwnie, Bielan sądził chyba, że dodaje byłemu mentorowi rysu „sympatycznej szorstkości”, potwierdzając tylko, że (mówiąc kolokwialnie) taki z niego spindoktor, jak z koziego końca rajzentasze.
Oto bowiem Bielan powiedział głośno tylko to, co i tak wszyscy wiedzieli, a przed Smoleńskiem nawet niektórzy mówili: że Lech Kaczyński był małostkowym cholerykiem, bez poczucia humoru, nie tylko pozbawionym cienia zrozumienia dla pełnionej funkcji, ale nawet bez szerszych horyzontów politycznych. Bielan ukazuje nam obraz podstarzałego (za przeproszeniem i po szwejkowsku) „prochaski”, typowego polskiego inteligenta (w rozumieniu mocno powojennym), który epatuje krzyżówkową wiedzą nabytą z jakichś pokątnych szkolnych lektur (o dekolonizacji w Afryce), natomiast nie ma wizji ani woli dokąd i jak poprowadzić państwo, na którego czele formalnie stanął. Byłoby to przerażające, gdyby nie było tak smutne, pokazuje bowiem jak niski był poziom tak zwanego przywództwa w Polsce po 1990r., skoro najskuteczniejszym politycznie prezydentem okazywał się prymitywny komunistyczny aparatczyk, a prezydentem najbystrzejszym – POM-owski cwaniaczek wierzący cały życie, że wszystkich i zawsze wpuści w maliny. Na tym tle plotący trzy po trzy i obrażający się o byle co Lech Kaczyński prezentuje się nie tyle szlachetnie i sympatycznie (o co zapewne chodziło Bielanowi), ale po prostu żałośnie i odstręczająco.
Dalej europoseł pisze same oczywistości – choćby o świetnym dogadywaniu się prezydenta z liderami PO. To przecież nie tylko prosta pochodna wspólnych korzeni PC i KLD (czyli PiS i PO), ale także dowód na pewne opóźnienie, nazwijmy je litościwie taktycznym, Lecha Kaczyńskiego wobec brata. Wszak to PO-PiS (taki polski Fidesz) miał był wspólnym realizatorem idei IV RP, więc prezydent prostodusznie pozostał wierny pierwotnemu pomysłowi nie zauważając, bądź nie zwracając uwagi na to, że i Jarosław Kaczyński, i Donald Tusk wpadli na lepszy dla obu formacji witz taktyczny, mający pomiędzy nie podzielić polską scenę polityczną. Oczywiście prawdziwe (i nawet słuszne) są też uwagi Bielana kiedy należało robić przyspieszone wybory po 2005 – rzecz jasna albo od razu, albo – co można dodać – po pierwszym rozpadzie koalicji rządowej, bezwzględnie natomiast (z punktu widzenia PiS) nie należało ich robić wtedy, kiedy zrobiono (czyli w roku 2007, przy całkowitym niezrozumieniu potrzeb i pragnień i elektoratu). Bielan zresztą z tamtej porażki cieszy się, ale nie jako chwilowy wróg PiS – ale jako fan zmiecenia ze sceny politycznej LPR i Samoobrony. Formacji, które (przy wszystkich swych słabościach) były przecież czymś znacznie autentyczniejszym i bliższym interesom polskim, niż partia Kaczyńskich będzie kiedykolwiek!
Najważniejszym jednak fragmentem rozmowy z Bielanem jest jednak to, co mówi on o kulisach ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego. Oto bowiem brzemienną w skutki decyzję o nieprzeprowadzaniu referendum w jego sprawie „spindoktor” przedstawia jako wielki sukces swój i prezydenta. Tłumaczy to zaś aż wzruszająco w swej naiwnej szczerości: „my byśmy je zdecydowanie przegrali, co miałoby duże konsekwencje polityczne. Osłabiłoby znacznie pozycję Jarosława jako lidera PiS i prezydenta postawiło w bardzo trudnej sytuacji”. Nie, nie chodzi o to, że fajnie by było osłabić „JarKacza”. Chodzi o to, że gdyby PiS poparło referendum (do którego, zdaniem Bielana, skłaniał się Tusk) – wówczas musiałoby się opowiedzieć. Partia musiałaby przestać stać okrakiem, udając europejskich konserwatystów w Brukseli i polskich narodowców w Warszawie. Albo – albo. Wybierając jawnie opcję pro-lizbońską Kaczyńscy przyznaliby, że to oni wkręcili Polskę w ten pasztet. Wzywając do głosowania „NIE!” – PiS uznałoby tym samym porażkę swej słynnej „ambitnej polityki zagranicznej”, która zwyczajnie okazała swą nieskuteczność i pozorność wobec realnego dyktatu Brukseli. Uwalenie – by nazwać to dosadnie – referendum, do którego tak bezwstydnie przyznaje się Bielan, dokonane poprzez upicie się Lecha Kaczyńskiego z Tuskiem – było działaniem fatalnym dla Polski. Co więcej – tylko pozornie przyniosło korzyści PiS-owi. Partia ta bowiem i tak ostatecznie znalazła się na pozycjach deklaratywnie anty-lizbońskich, tylko że teraz wygląda to śmiesznie.
Ponadto warto przypomnieć w jakiej sytuacji znajdowały się PiS i Kaczyńscy po owym winiarskim „sukcesie” prezydenta. Oto sondaże poparcia tak dla niego, jak i dla partii brata leciały na pysk, (nawet do 9 proc. dla Lecha Kaczyńskiego i 16 proc. dla PiS), tymczasem żaden „spindoktor” nie miał pomysłu ani jak się inteligentnie odróżnić od rządu i PO, ani jaki zaproponować temat dyskusji o Polsce – skoro odrzucono problem tak zasadniczy, jak zakres integracji europejskiej. Przykro to pisać zaraz po rocznicy 10 kwietnia, ale ostatecznie temat taki spadł Jarosławowi Kaczyńskiemu z nieba.
Adam Bielan potrafi w jednym zdaniu kategorycznie zaprzeczyć podobieństwu tragicznego lotu prezydenta do Smoleńska do jego niesławnej wyprawy do Gruzji, by potem poświęcić kilkadziesiąt zdań na opis wysiłków Lecha Kaczyńskiego zmierzających do sponiewierania pilota nie chcącego lądować w Tbilisi (a wszystko dla prestiżowej rozgrywki ze „strategicznym przyjacielem” Wiktorem Juszczenką). Czy obraz biegającego po samolocie prezydenta bojącego się „utraty twarzy” nie jest jednym z wielu dowodów na tak wyśmiewaną dziś presję, wywieraną przez głowę państwa? Jest zresztą w wywiadzie, a ściślej w jego drugiej (znacznie słabszej) części jeszcze jedno potwierdzenie tej fatalnej w skutkach cechy obu braci Kaczyńskich. Chodzi o (skądinąd autentycznie wzruszającą) opowieść jak to ręcznie sterowali oni lekarzami opiekującymi się ich matką. Po prostu – dla tych bliźniaków i każdy, i wszystko musiało działać wg ich (a ściślej Jarosława) planu – i piloci, i lekarze, i pogoda, i technika, i medycyna.
Zawarte w drugiej części rozmowy uroszczenia, czy to faktycznie Bielan wymyślił budowę ruchu smoleńskiego jako koła zamachowego PiS, czy też koncepcja ta urosła bezpośrednio w głowie Jarosława Kaczyńskiego – nie mają w porównaniu z resztą tekstu większego znaczenia, podobnie jak i cyniczne przyznanie się do utylitarnego wykorzystywania Kościoła – tak wiernych, jak i jego hierarchów, połączone ze sklepikarskim wypominaniem kardynałowi Nyczowi, że ewentualny pochówek prezydenta w Świątyni Opatrzności Bożej (której ten „nie lubił”) miałby służyć pozyskaniu funduszy na jej budowę. Również rozważania taktyczne dotyczące wewnętrznej organizacji „smoleńszczyków” pozbawione są większej wartości poznawczej. Tak czy siak Jarosław Kaczyński, przy całej swej wielkiej, autentycznej osobistej tragedii – znalazł się w sytuacji politycznej, jaka mogła mu się wcześnie trafić może tylko wtedy, gdyby np. zaraz po nocy teczek Jan Olszewski został „tajemniczo przejechany przez tramwaj”.
Tymczasem wyleciawszy poza krąg decyzyjny „spindoktor”, który realnie potrafił wykreować tylko siebie na „spindoktora” – nie ma już widać nic więcej do powiedzenia. Warto jednak przeczytać, co faktycznie Bielan rzekł (i czego prawdziwości nie kwestionuje, bowiem twierdzenie o „zdaniach wyrwanych z kontekstu” znaczyć może tyle, co „sorry, wyrwało mi się, ale chciałem dodać jeszcze zaciemniający komentarz”). Przeczytać zwłaszcza jako odtrutkę na uliczne marsze społecznej niepamięci o tym kim naprawdę był i co rzeczywiście zdziałał śp. Lech Kaczyński.
Konrad Rękas