.
Każdy kto czytał scholia Nicolasa Gómeza Davili zapewne zwrócił uwagę na ten, który dotyczy latynoamerykańskiej teologii wyzwolenia, wedle którego „tomiści i marksiści mogliby wymieniać się personelem”. Słowa te przypomniały mi się ostatnio, gdy doszło do znaczącego przetasowania pozycji i stanowisk na naszej scenie politycznej, a konkretnie wtedy, gdy Donald Tusk „zaczął mówić Kaczyńskim”, a Jarosław Kaczyński począł „mówić Tuskiem”.
Od wielu lat przyzwyczailiśmy się, że PiS to partia mająca obsesję na punkcie Rosji. Wedle tej partii i powolnych jej mediów, Rosja miała nam zagrażać tak bezpośrednio militarnie, jak i za pomocą „broni gazowej”, czyli w postaci szantażu dostawami tego surowca. Przez całe lata politycy PiS głosili też prometeizm i mesjanizm wobec naszych wschodnich sąsiadów, których koniecznie należało wyrwać z rosyjskich szpon, inspirując tam „pomarańczowe rewolucje”. Kwintesencją tej obsesji była popularna w tym środowisku i zależnych odeń mediach sugestia, że to Rosjanie, a zapewne konkretnie sam Putin, są winni zestrzelenia prezydenckiego samolotu, a przynajmniej świadomie przyczynili się do jego wypadku. W tym samym czasie PO, jakkolwiek też przeciwna Rosji, jawiła się jako partia „ruso-realizmu”, zwalczająca ekstremistyczne teorie o zamachu w Smoleńsku, która nie uznawała kosztownej dywersyfikacji dostaw gazu za najważniejszy problem polskiej polityki. O militarnym rosyjskim zagrożeniu nie wspomnę. O ile PiS kreował się na partię rusofobicznego szaleństwa, o tyle PO na partię rusofobicznego realizmu.
Z tego powodu histeryczna reakcja liberalnych mediów na rosyjską aneksję Krymu wydawała mi się początkowo mało zrozumiała, podobnie jak i zachowanie polityków PO. Cały zjednoczony front demoliberalny zaczął dosłownie z dnia na dzień „mówić Kaczyńskim” o Rosji jako wcielonym demonie, który zagraża Polsce, Demokracji, Prawom Człowieka, Europie, Pokojowi i Internacjonalnej Sprawie Wolności. W pierwszym momencie zacząłem pukać się w czoło, że politycy PO i przychylne tej partii media właśnie przyznały rację Kaczyńskiemu, co zaowocuje wzrostem notowań partii, która „miała rację” i spadkiem notować PO, która racji nie miała od wielu lat. Dopiero po pewnym czasie stało się jasne, że operacja ta nie była przypadkowa, lecz miała charakter zaplanowany. Wygląda to tak, jakby ktoś nacisnął tajemny przycisk i, dosłownie z dnia na dzień, wszystkie platformiarskie buzie i media nagle zmieniły swoją narrację. Jaki był tego sens?
Adam Hofman (PiS) oznajmił najpierw światu, że oto „Donald Tusk mówi Kaczyńskim” i w związku z tym nie ma sensu „głosować na kopię, gdy można głosować na oryginał”. Myśl ta zapewne wydawała mu się genialna, ale okazała się zupełnie chybiona i to stało się jasne już po kilku dniach. Gdy w TVN pokazywano nam raz po raz plany obronne Polski na wypadek rosyjskiej agresji, Donald Tusk ogłosił się ostatnim punktem światowego oporu przeciwko rosyjskiemu imperializmowi. Zarówno on sam, jak i Radosław Sikorski, narobili antyrosyjskiej wrzawy takiej, że przyćmili pamiętny gruziński występ Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi. Mówiąc wprost: przelicytowali PiS w antyrosyjskiej biegunce. Poruszyli Unię Europejską, NATO, Waszyngton. Oczywiście, rzeczywisty skutek tej wrzawy był kompletnie żaden – trudno za „sukces” uznać 476 deklaracji oburzenia i sankcje wizowe wobec kilkunastu osób – ale w polityce demokratycznej nie chodzi przecież o to aby złapać króliczka, ale aby go gonić.
W tym samym czasie politycy PiS początkowo nie bardzo wiedzieli jak się zachować. Mentalnie przygotowani byli na gromienie ekipy Tuska za „uległość wobec Putina”, tymczasem nagle Premier przejął wszystkie ich postulaty, a nawet dokonał ich werbalnej radykalizacji. Postrzegając się jako opozycja totalna wobec rządu poczęli więc antyputinowską wrzawę Tuska i Sikorskiego krytykować za… nadmierny radykalizm. Oto nagle politycy PiS zaczęli opowiadać, że nie należy przesadzać z zagrożeniem rosyjską interwencją zbrojną i że cała ta rządowa propaganda jest mocno przesadzona. Innymi słowy: gdy Tusk zaczął „mówić Kaczyńskim”, to politycy od Kaczyńskiego poczęli „mówić Tuskiem”, tyle, że tym starym, sprzed aneksji Krymu. Trawersując zacytowane na początku scholium Nicolasa Gómez Davila moglibyśmy dziś stwierdzić, że „platformiarze i pisowcy mogliby wymieniać się personelem”.
Po części zresztą „personel” obydwu partii okazuje się wymienny, skoro byli politycy PiS kierują Ministerstwem Spraw Zagranicznych (Radosław Sikorski) i startują z list PO do Parlamentu Europejskiego (Michał Kamiński). W akcie twórczego rozwoju procesów wzajemnej konwergencji obydwu partii PO przejęła hasła radykalnie rusofobiczne, a PiS począł odwoływać się do niedawnego platformiarskiego umiarkowania w tej kwestii. Ciekawe czy zakończy to proces konwergencji obydwu partii, czy też dojdzie kiedyś na przykład do wymiany liderów partyjnych i Donald Tusk stanie na czele Prawa i Sprawiedliwości a Jarosław Kaczyński na czele Platformy Obywatelskiej? Kiedyś wydawało się, że realizacja przez Tuska „testamentu Lecha Kaczyńskiego” nie jest możliwa. Dziś uważam za dość prawdopodobne, że Donald Tusk pocznie krytykować Jarosława Kaczyńskiego cytatami z wystąpień ś.p. Prezydenta RP.
Piszę te wszystkie złośliwości dlatego, że nagła przemiana dwóch największych partii politycznych w Polsce jasno i zwięźle dowodzi, że mamy do czynienia z klasyczną „ustawką”. Pomiędzy PiS i PO nie istnieją żadne zasadnicze różnice ideowe, gdyż partiom tym nie przyświecają żadne idee. Pamiętam zresztą, że gdy powstawały, to kluczem dla którego byli działacze AWS zapisywali się do jednej lub drugiej były układy personalno-towarzyskie, a nie podziały ideowe. Te dorobiono później, aby partie te czymś się różniły i można było, wokół pewnych idei, mobilizować elektorat. Realna jest tylko szczera personalna wojna dwóch liderów, toczona za pomocą zmiennych idei i równie wymiennego „personelu”.
Adam Wielomski
Tekst ukazał się w tygodniku Najwyższy Czas!
„…mamy do czynienia z klasyczną „ustawką”. Pomiędzy PiS i PO nie istnieją żadne zasadnicze różnice ideowe, gdyż partiom tym nie przyświecają żadne idee. …” – to nie jest prawda. Obie te partie mają na celu: 1/ zadłużanie Polski i Polaków u międzynarodowych lichwiarzy 2/ utrzymywanie Polski w roli USraelskiego klina wbitego w serce Europy 3/ promowanie rusofobii w Polsce, aby nie dopuścić do sojuszu polsko-rosyjskiego ani rosyjsko-niemiekiego, czy rosyjsko-niemieco-polskiego. Wszystkie „styropianowe” partie, może z wyjatkiem PSL, mogą sie okazać obcymi agenturami. Ostatnie doniesienia „Wprost” o finansowaniu z Niemiec dla KLD zdają się to potwierdć. Nota bene, ciekawe, czy PiS wykorzysta to w kampanii wyborczej? Moim zdaniem – nie. Całemu „styropianowi” zeleży bowiem na utrzymaniu w ścisłej tajemnicy faktu, że Polska jest okupowana przez po-okrągłostołową klikę, będącą, de facto, obcą agenturą, a raczej – zbiorem agentur.
Scenariuszem najbardziej dla „styropianu” przerażającym byłaby dekonspiracja i wybuch w Polsce masowej „anty-styropianowej insurekcji”, podobnej w stylu do Powstania Chmielnickiego, polączonej z masową rzezią „styropianu” i wykreowanych przezeń lub przy jego udziale elit medialnych, kulturoeych i biznesowych.