Dzisiejszy wieczór wyborczy w Stanach Zjednoczonych zapewne przejdzie do historii. Niezależnie od wyniku, jedno jest pewne – w jakimś symbolicznym sensie to Donald Trump, a nie Hillary Clinton, zdołał już wygrać te wybory, albowiem ich wynik nie zmieni faktu, że Partia Republikańska po 8 listopada 2016 nie będzie już tą samą partią, jaką była przed 6 czerwca 2015 roku, tj. przed dniem, w którym Trump oficjalnie ogłosił swoją kandydaturę.
Dotychczas Partia Republikańska była aglomeratem różnych filozofii politycznych, mniej lub bardziej mieszczących się na prawicy sceny politycznej. W jej szeregach i kierownictwie prominentne miejsca zajmowali libertarianie, neokonserwatyści, tzw. fiskalni konserwatyści oraz tzw. religijna prawica. Wsparta przez rozmaite think-tanki i czasopisama, operowała na podstawie kilku prostych i ogólnych haseł: niskich podatkach, deregulacji, „muskularnej” polityki zagranicznej i obronie tradycyjnych wartości. Te koneksje wewnątrz partii okazałay się jednak zbyt słabe, aby być atrakcyjną ofertą dla, o dziwo, wielu republikańskich wyborców. Republikańska baza elektoralna, składająca się w większości z białych Amerykanów, szczególnie tych zamieszkujących środkowe i południowe stany Ameryki, przez dekady oddawała swoja głosy na kandydatów tejże partii uzyskując en masse zasadniczo nic istotnego w zamian. Ameryka coraz bardziej ulegała negatywnym wpływom globalizacji, co skutkowało masowymi utratami miejsc pracy w tradycyjnie prężnym sektorze przemysłowym. Wiele miejscowości w takich stanach jak Ohio czy Pennsylwania wygląda dzisiaj jak pobojowiska, nie mówiąc już o takich miastach jak Detroit, będącym niegdyś bijącem sercem „arsenału demokracji” i chlubą amerykańskiego przemysłu samochodowego. To wszystko przy ciągłych zapewnieniach republikanów, że na globalizacji wszyscy zyskują.
Również na froncie kulturowym ci wyborcy z Middle America coraz bardziej tracili grunt pod nogami. Akcja afirmatywna, aborcja, legalizacja tzw. małżeństw homoseksualnych, zmiany demograficzne spowodowane nielegalną imigracją i napędzające głosy demokratom, polityka rasowa ewidentnie nakierowana na zawstydzanie i poniżanie oraz nieustanny mea culpizm za „zbrodnicze” wyczyny białych ludzi – to tylko niektóre objawy systematycznego wypierania „euro-amerykańskości” z przestrzeni publicznej na rzecz nowych norm multikulturalizmu i politycznej poprawności. Jednak to właśnie ten segment populacji amerykańskiej dał ogromną daninę krwi w zagranicznych wojnach Waszyngtonu, szczególnie od 11 września 2001 roku. Wojnach, które nie przyniosły ani pokoju, ani większego bezpieczeństwa, ani stabilizacji. Nigdzie.
W tym kontekście warto przywołać słowa pewnego amerykańskiego blogera, który w celny sposób opisał prawdziwą tożsamość Partii Republikańskiej: Republikański establishment chce, aby GOP [Grand Old Party- potoczna nazwa Partii Republikańskiej- przyp.tłum.] była przedmiejskim klubem towarzyskim, przywiązanym ideologicznie do klasycznego liberalizmu oraz kulturowo uległym, a więc szanowanym przez lewicę. Problemem jest to, że jej rasowy, kulturowy i ekonomicznie zaniepokojony elektorat nie chce żadnej z tych rzeczy.
Rok 2015 okazał się być rokiem przełomowym, w którym mantra o niskich podatkach, deregulacji i „wzroście” została zdemaskowana jako pusta gadanina, służąca zasadniczo wszystkim, poza większością republikańskiego elektoratu.
I nagle pojawił się Donald Trump, który nie dość, że zdołał narzucić partii inną narrację, to jeszcze zdołał znokautować 17 przeciwników w republikańskich prawyborach. Dla człowieka bez żadnego doświadczenia politycznego pokonanie grupy złożonej zasadniczo z zawodowych polityków było nie lada wyczynem.
I tak zaczęła się jego krucjata. Koniec z dogmatem wolnego handlu i wysysaniem amerykańskich miejsc pracy oraz dobijaniem amerykańskiej klasy robotniczej oraz degradowaniem klasy średniej w imię oligarchicznych interesów. Koniec z zagranicznymi interwencjami. Gwarancja bezpiecznych granic i skończenie z nielegalną imigracją. Już te 3 postulaty polityczne Trumpa zdołały mu nie tylko zapewnić nominację republikańską, ale zmobilizowały największą w historii liczbę wyborców do oddania głosu w prawyborach. Większą nawet niż za czasów Ronalda Reagana. Wielu z republikańskiego establishmentu, szczególnie frakcja neokonserwatywna, do dnia dzisiejszego nie jest w stanie mu wybaczyć tego przejęcia „ich” partii i skierowania jej na tory narodowego konserwatyzmu. Desperackie próby uruchomienia antytrumpowej alternatywy poniosły sromotną klęskę. Zarzucano Trumpowi, że za mało mówi o „wolności”, „konstytucji”, „amerykańskiej wyjątkowości”, czyli nie posługuje się typowo republikańskim zestawem pojęciowym. Okazało się, że elektorat pozostaje obojętny na ideologiczne zaklęcia i chce człowieka stawiającego na wyniki i sukces. Wielu z nich zdecydowało się na oddanie głosu na Hillary Clinton, uzasadniając to swoim „konserwatyzmem”. Nie mogą się pogodzić z tym, że Trump nie walczy o abstrakcje, lecz o sprawy realne. Chce zachować amerykański naród, granice państwa, wewnętrzy ład i dobrobyt. Nie chce być prezydentem świata, lecz Stanów Zjednoczonych.
Wiele można by jeszcze pisać o fenomenie Trumpa i „trumpizmie”, jako takim. Zwracając uwagę na niektóre aspekty jego historycznej kampanii wyborczej, chciałem również podkreślić, że w przypadku zwycięstwa Trumpa, przekaz szeroko rozumianej narodowej prawicy w Europie zostanie wzmocniony i trudno go będzie przez lewicowo-liberalne elity traktować jako ekspresja marginalnych esktremistów. W wielu kluczowych kwestiach, na przykład imigracji z krajów islamskich, wojny i pokoju, patriotyzmu gospodarczego, na poziomie zasad pierwszych Trump jest naszym rzecznikiem. Jego zapowiedziane antyglobalistyczne posunięcia będą miały nie tylko symboliczne, lecz realne skutki, które staną się podporą dla europejskich patriotów i antyglobalistów.
Obyśmy jutro wszyscy obudzili się do nagłówków o treści: „Prezydent Trump”.
Michał Krupa