Łagowski: Piszcie pamiętniki

Niewiele byśmy rozumieli z rzeczywistego przebiegu dziejów, gdybyśmy je znali jedynie ze źródeł archiwalnych. Mają przecież dzieje drugi wymiar, który nie pozostawia po sobie dokumentów w archiwach, a zaświadczony jest natomiast w pamiętnikach i dziennikach opisujących zdarzenia będące w zasięgu postrzegania jednostki. Rzeczywiste dzieje to pasmo rywalizacji, starań i walk o dobra materialne i psychiczne, wymuszanie uznania dla siebie i obdzieranie z prestiżu tych drugich. Ze względu na taki charakter dziania się historii ani akademicka historiografia oparta na archiwalnych świadectwach, ani subiektywne pamiętnikarstwo nie mogą być w pełni bezstronne. Co do mnie, większe zaufanie mam do pamiętników i żadna książka tzw. naukowa nie dała mi takiego wniknięcia w rzeczywistość, jak sławne pamiętniki Saint-Simona, człowieka w życiu bardzo stronniczego, który jednak w opisywaniu życia swojej kasty tak rozkładał pochwały i zjadliwe charakterystyki, że w sumie osiągnął rzadko spotykany stopień obiektywizmu.
Ubóstwo polskiego pamiętnikarstwa staje się brakiem coraz bardziej dotkliwym odpowiednio do tego, jak literatura powieściowa czy nowelistyczna traci na znaczeniu. Wspaniałe dzieła beletrystyczne Stefana Żeromskiego też tracą, ale on sam dzięki swoim Dziennikom nadal pozostaje wielki. Podobnie można powiedzieć o innych, np. o Zofii Nałkowskiej.
Pisarze, którzy pamiętają lata 50., a nie opisują ich w sposób protokolarny, po kronikarsku beznamiętny, wyzbywają się kapitału, jaki posiadają. Uświadomiłem to sobie, gdy Krzysztof Teodor Toeplitz opisał mało ważne wydarzenie z życia literatów w tamtych czasach.
Poniosło mnie w stronę literatury, a chcę powiedzieć coś o pisaniu, ale niemającym związku ze sprawami literackimi: mówię do wszystkich, którzy mają czas: piszcie pamiętniki!
Czytałem niedawno w maszynopisie autobiografię człowieka, którego życie w ciągu ostatniego półwiecza Polski było jednocześnie bardzo zwyczajne i bardzo niezwyczajne. Nie życzył sobie, bym wymienił jego nazwisko. W czasie wojny jako mały chłopiec, jeszcze dziecko, wywieziony z matką i ojcem na Syberię, zaraz po wojnie wrócił z matką, ale już nie do swoich stron, które zostały włączone do Ukrainy, lecz do Polski, kraju, o którym tylko słyszał. Syberyjskie przeżycia opisał gdzie indziej, są one typowe, choć niezwykłe, i nie otwierają nam oczu na rzeczy nowe. Odkrywcze w tej autobiografii było to, co zwyczajne, a niedostrzegane z tego właśnie powodu, że zwyczajne. Żadnych stałych środków do życia, a trzeba jeszcze ukończyć szkołę podstawową. Autor śladem setek tysięcy migrantów krajowych jedzie na ziemie uzyskane, ima się każdej pracy i oczywiście przypadają mu najcięższe, najbardziej żmudne, co uświadamia nam, jaką pomocą, jakim poparciem i jakimi przywilejami są dla nas koledzy szkolni, rodzina, choćby najdalsza, później koleżeństwa studenckie i wielu innych pomocnych ludzi, których nie zawsze zapamiętujemy, choć to oni więcej dla nas w życiu znaczą niż jakieś poparcie „z góry”. Autor nic z tych naturalnych niejako przywilejów nie ma. Wszystko, co uzyskuje, zawdzięcza swojej gotowości podejmowania każdego trudu, swojemu uporowi, aby tę nieznaną mu Polskę poznać, jej historię i jej teraźniejszość, przedziwną. Uczy się równie uparcie, jak pracuje i rok po roku wspina się coraz wyżej w hierarchii pracownika przemysłu, zdobywa wykształcenie inżyniera i w końcu zostaje dyrektorem dużej fabryki, którą unowocześnia, i gdy stawia ją pod względem technologicznym na europejskim poziomie, dochodzą do władzy reformatorzy i fabrykę likwidują ku chwale demokracji i wolnego rynku. Ta biografia poprzez kolejne etapy życia indywidualnego pokazuje nam kraj, jaki w świadomości nowego pokolenia nie istnieje. Kraj wielkiej, materialnej, przemysłowej twórczości, w której brały udział miliony ludzi, w której widziały sens swojego życia. Na co dzień żmudna, w nieco dłuższej, miesięcznej, rocznej perspektywie praca ta wprowadzała ludzi o horyzontach małomiasteczkowych i przedmieściowych, skazanych dotąd wielopokoleniowo na przenoszenie ciężarów z miejsca na miejsce albo na „idiotyzm życia wiejskiego” (Feuerbach), wprowadzała ich, powiadam, w świat nowych technik pracy, poszerzających objętość umysłu, podnoszących ich egzystencjalnie. Jak zaświadcza prof. Andrzej Karpiński, „wtedy 5% zatrudnionych pracowało w przemyśle wysokiej techniki, a (…) dziś pracuje w nim 100 tys. mniej ludzi niż w Polsce Ludowej”. Te 5% miało szczęście, ale to nie znaczy, że praca pozostałych była mniej potrzebna. Po wojennej katastrofie Polska w ciągu paru dziesięcioleci dokonała bardzo wiele mimo bardzo gospodarce niesprzyjającego ustroju. Jeśli prezydent Bronisław Komorowski mówił podczas uroczystości państwowej w przededniu upadku swego i swojej partii, że w 1989 r. „objęliśmy ruinę”, to rywale z jego formacji nadali tym słowom niespodziewany dla niego sens, głosząc, że partia Komorowskiego pozostawiła po sobie ruinę. Komorowski miał tyle racji co ci, którzy nastali po nim.
Wszedłem w ten sposób w treść książki inż. Kazimierza Gnata, uczestnika tej wielkiej w moim odczuciu epopei, jaką była budowa Polski przemysłowej, zaczynająca się od ruin w sensie dosłownym. Jego „Szkice gorlickie” mogą być uznane za książkę pamiętnikarską, mimo że składają się z tekstów również innego rodzaju. Artykuły inżyniera zebrał i poprzedził dość obszernym wstępem prof. Marian Stępień, wybitny literaturoznawca, niestroniący poza tym od polityki. Inżynier Gnat był patriotą swojej małej ojczyzny, miasta Gorlice i pięknego regionu, do którego ono należy. Poruszające stronice poświęcił historii miasta i najtragiczniejszym wydarzeniom, do jakich przede wszystkim należały niemieckie zbrodnie dokonane na Żydach, nie pomijając niechlubnego zachowania się Polaków, zwłaszcza po wojnie, gdy dla nielicznych ocalałych Żydów nie od razu nastały czasy bezpieczne. Prócz tego, że był świetnym fachowcem, Kazimierz Gnat miał jeszcze dobre pióro, niezwykle klarownie przedstawiał w swoich artykułach sprawy techniczne i inne. Publikował w bardzo poczytnym kiedyś „Przeglądzie Technicznym”, korespondował też z naszym „Przeglądem”, adresując na moje nazwisko bardzo mnie interesujące opinie w paru kwestiach.
Dyskurs publiczny, że tak się modnie wyrażę, jest dziś zdominowany przez zainteresowania wąskiej klasy politykierskiej, niesamowicie zarozumiałej z powodu udziału w strajkach i zamieszkach lat 80. Ta klasa ma poglądy dokładnie odwrotne od ideologii, jaką głosił aparat partyjny w Polsce Ludowej, ale jest tak samo zbędna i pasożytnicza jak ten aparat. Wartości, jakie reprezentuje Kazimierz Gnat, są dokładnie obce tak jednej, jak i drugiej klasie pasożytniczej. Z jednej strony, gromkie fikcje „budowy socjalizmu” albo nieustającej walki z „komunizmem”, z drugiej – kult pracy, wymiernego pożytku, wysokie wartościowanie dokonań materialnych. Czym się przechwala dzisiejszy aparatczyk? Swoją biografią, oto ona: od 1977 r. współpracownik Biura Interwencyjnego KOR, następnie KSS KOR. Autor w niezależnym piśmie „Robotnik Wybrzeża”, w 1976 r. zbierał informacje o represjach wobec uczestników wydarzeń Czerwca. W sierpniu 1980 r. przyjechał do Wrocławia i spotkał się z przedstawicielami MKS, następnie aresztowany, zwolniony na mocy Porozumień Sierpniowych. Dziennikarze na wszelkie sposoby zapewniają, że są to biografie „legendarne”, a nawet „piękne”.
Inżynier, człowiek obojętny na tę legendę, inaczej patrzy na świat: „Fascynowały mnie koła. Zamknięte kształty o jednostajnie łukowatych liniach bez początku i końca. Wypełnione materią i wprawione w ruch obrotowy pobudzają wyobraźnię. Twórczą technicznie”. Taki stosunek do świata miał w Polsce wybitnego rzecznika. Był nim Stanisław Brzozowski, dziś na opak czytany. Na zakończenie zacytuję jeszcze raz inż. Kazimierza Gnata. „W walce ideologicznej, zwłaszcza politycznej, a także w wyścigu szczurów, szermuje się często pojęciem kolaboracji z PRL. Co to znaczy kolaboracja? Czy to, iż należało się odciąć od wszelkiej działalności służącej państwu i społeczeństwu, zmarnować talenty i twórcze zdolności? (…) Nie jest zasługą opozycji ani ówczesnych kontestatorów, że Polska była inna, bardziej suwerenna niż pozostałe kraje. Inność tę stworzyli mądrzy ludzie władzy wespół z pozytywnie nastawioną częścią społeczeństwa. A tę część mało interesowało, czy władza była słuszna, czy nie. Ona działała i pracowała dla dobra swojego kraju…”. Jeśli teraz jedna partia solidarnościowa głosi, że w 1989 r. przejęła kraj w ruinie, a konkurencyjna zapewnia, że w 2015 r. przejęła kraj zrujnowany, to jest to kontrowersja między aparatczykami, dzisiejszą wersją „puławian” i „natolińczyków”.
W innym miejscu autor „Szkiców gorlickich” pisze: „W PRL-owskim żywiole znajdowałem sens wyżywania się technicznego, czułem się potrzebny i spełniony, więc dlatego mimo licznych wyjazdów zagranicznych nigdy nie pomyślałem, aby do kraju nie wrócić. Proszę się zatem nie dziwić, że nie tyle bronię słuszności istnienia PRL z jej niezaprzeczalnymi walorami, co mierzi mnie negowanie osiągnięć tego okresu i sprowadzanie go do »czarnej dziury« w polskiej historii. Chlubnie, bo bezkrwawo, przeszliśmy transformację ustrojową (…), lecz to, co z PRL się obecnie wyprawia, nazywam nikczemnością”.

Bronisław Łagowski

Tekst ukazał się w Tygodniku Przegląd. Przedruk za: https://www.tygodnikprzeglad.pl

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *