Będę tu pisał o rzeczach nieprawdopodobnych, a na dowód, że są prawdziwe, podeprę się cytatami. Dekomunizacja ulic, placów, skwerków itp. jest nieprawdopodobna w swoim komizmie i tragizmie, ale to, że ona się toczy, nie wymaga dowodów. Władza ustawodawcza zadbała, żeby mieszkańcy dużo na tym nie stracili, ale trwałości nowych nazw Sejm już nie może zagwarantować. Przyjdzie prędzej lub później nowa władza, będzie miała swoich bohaterów i po swojemu przechrzci ulice. Komiczne to jest, bo wywołuje śmiech, a tragiczne dlatego, że należy do fundamentalnego dla obozu solidarnościowego projektu zatarcia śladów po Polsce Ludowej. Przymiotnik „tragiczne” nieco uwzniośla barbarzyński w istocie proceder zrywania ciągłości historii kraju, który i bez barbarzyńców własnego chowu nie miał szczęścia do ciągłości rozwoju. Komuniści w pierwszych latach swego panowania mieli zuchwałość zrywania z przeszłością, bo wierzyli, że zbudują Królestwo Niebieskie, w czym byli podobni do pierwszych chrześcijan, a niepodobni w tym, że miało się ono obejść bez Boga. A kto słyszał o Królestwie Niebieskim Prawa i Sprawiedliwości? W najlepszym razie mówi się o wygraniu następnych wyborów.
O Leszku Kołakowskim pisywałem w stylu publicystycznym i w manierze akademickiej. Jego wczesne artykuły (1956) były – bez przesady powiem – największą przygodą umysłową moich lat licealnych. Nie spodziewałem się, że tak pobudzające rozumowania można było przeczytać w gazecie. Gdy zostałem studentem – głównie pod wpływem tych artykułów wybrałem wydział – mój zachwyt jeszcze wzrósł. Ogólnie biorąc, studentem byłem niedbałym, ale na wykłady i seminaria Kołakowskiego chodziłem z wzorową pilnością. Był przystępny dla studentów, ale nie zbliżałem się do niego, ponieważ miałem poczucie, że cokolwiek bym powiedział, on to już wie i wie, że to nieprawda. W humanistyce okresu Polski Ludowej, także w skali międzynarodowej tego okresu, jest to postać jedna z najwybitniejszych i można do niego odnieść powiedzenie, że był zbyt inteligentny na to, aby być genialnym.
Rodzinne miasto Radom szczyci się nim i chciało upamiętnić go zwyczajową już rzeźbą na ławeczce. Że jedna z większych ulic powinna być nazwana jego imieniem, to oczywiste. Na to trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Przedstawiciel którejś z partii solidarnościowych zaprotestował przeciw temu skromnemu przecież upamiętnieniu. W gazecie piszą, że to radny PiS, ale mógłby to równie dobrze być przedstawiciel Platformy Obywatelskiej, obie te partie „dekomunizują”. Powiedział on – w internecie uwiecznione – że Kołakowski to żaden uczony, to zwykły bajarz ośmieszający Pismo Święte, że „w latach 40. i 50. chodził z naganem, napadał na rolników po to, by im szabrować żywność, która potem płynęła do magazynów sowieckich. (…) Trzeba przypomnieć, kto strzelał do takich szabrowników z UB i PPR, którzy szli na wieś rabować. To byli »żołnierze wyklęci«”. Można zbyć tę wypowiedź słowami o pluciu pod wiatr. Nie jest to jednak odosobniony wybryk jednego głupca. Według tego wzoru pisana jest powojenna i przedsolidarnościowa historia Polski. Do krzewienia w społeczeństwie takiego „odkłamywania” historii powołany został Instytut Pamięci Narodowej; w ten sposób „odkłamują” ją kler i szkolnictwo.
Jedno z najważniejszych haseł opozycji w całym bloku radzieckim brzmiało: żyć w prawdzie. Czy w Polsce, w III RP powszechne jest poczucie, że żyjemy w prawdzie? Do wolności słowa, którą jeszcze mamy, należy też wolność mówienia byle czego. Czy zniewolenie umysłowe zniknęło dzięki temu? Nie jestem pewien, czy miał rację Spinoza, twierdząc, że z natury rzeczy władzy nie da się rozciągnąć na umysły. Ależ da się i widzimy to z każdym dniem z większą oczywistością. Hasło „żyć w prawdzie” jest znowu wywrotowe. Zabrnęliśmy już tak głęboko w kłamstwo, że nikt tego nie wywróci.
Kołakowski tłumaczył swoje przystąpienie do komunizmu rozczarowaniem, a właściwie obrzydzeniem i wstrętem do polskiego nacjonalizmu i ciemnogrodzkiego katolicyzmu. To było wyjaśnienie uczciwe, taka była prawda. Los jednak chciał, że w późnym okresie życia znalazł się po stronie katolicyzmu, a czy również po stronie nacjonalizmu, to kwestia definicji. Można mówić o sarmackim rokoszu. Jego fenomenalny talent teoretycznej analizy nie pomógł mu zobaczyć, że w okresie upadku PRL – co było widoczne już pod koniec lat 70. – górę w społeczeństwie polskim biorą siły, którymi pogardzał i których słusznie się bał w swoim okresie komunizowania. W patrzeniu na realną politykę nie był badaczem, wszystkie subtelne kategorie pożarła figura „barykady” i niewiele więcej się w jego postawie widziało prócz troski o wybór właściwej strony barykady. Jak gdyby intelektualista nie mógł służyć sprawie wolności inaczej, niż tylko krzycząc razem z innymi.
W ulotce kolportowanej przez Solidarność w stanie wojennym Kołakowski pisał: „Miłośnicy polskiej junty wśród polityków i dziennikarzy [zachodnich] powtarzają trzy nie do obalenia argumenty: Po pierwsze junta musiała narzucić dyktaturę militarną po to, żeby czegoś gorszego uniknąć. (…) Musiała posłać do obozów koncentracyjnych i więzień tysiące robotników i intelektualistów. Musiała kazać swoim żandarmom wyciągać rannych górników z ambulatoriów i wykańczać ich na ulicy. Musiała zrobić to wszystko i tysiące innych rzeczy, jeśli chciała uniknąć społeczeństwa z niezależnymi związkami robotniczymi, tzn. społeczeństwa, w którym partia komunistyczna nie cieszyłaby się niepodzielną władzą we wszystkich dziedzinach życia. W tym sensie Hitler musiał zagazować 6 mln Żydów, jeśli chciał dochować wierności swej ideologii, a oswobodziciele kambodżańscy musieli wytępić jedną trzecią ludności, jeśli chcieli zbudować społeczeństwo komunistyczne… Kanibale muszą jeść”. Wzory myślenia przyjęte w nastroju walki i żarliwości są nie do wytępienia. Wzór myślenia, jaki Kołakowski tak elokwentnie zaprezentował tu i gdzie indziej, właściwie wszędzie, gdzie zabierał głos (np. artykuł „Pałka i teoria”, „Kultura” 1984, nr 3), został przyjęty przez państwowe ministerstwo prawdy za podstawę swoich „badań”, a solidarnościowy radny z Radomia zastosował do niego samego. Może rzeczywiście Kołakowski z naganem w ręku napadał na rolników po to, by szabrować żywność, która potem płynęła do magazynów sowieckich? Z fałszu wynika wszystko, mówią logicy.
Bronisław Łagowski
Tekst ukazał się w Tygodniku Przegląd oraz na stronie https://www.tygodnikprzeglad.pl/
„Kołakowski tłumaczył swoje przystąpienie do komunizmu rozczarowaniem, a właściwie obrzydzeniem i wstrętem do polskiego nacjonalizmu i ciemnogrodzkiego katolicyzmu.”
Nie wierzę w to.
Wystarczy poczytać same tytuły artykułów Kołakowskiego z tamtego okresu, żeby zobaczyć jego wręcz fanatyczną nienawiść do Kościoła katolickiego.