„Gdy Polska miała imperium…” – z prof. Adamem Wielomskim rozmawia Martin R. Cejka

Szanowny Panie Profesorze, nie chce Panu niczego sugerować, ale czy uważa Pan, że polityka konserwatywna jest realistyczna, nie zaś romantyczna czy nawet utopijna? Czy zgadza się Pan z tą tezą?

Oczywiście, konserwatyzm ma dwa oblicza: 1/ Jest doktryną polityczną, głoszącą pochwałę porządku o charakterze hierarchicznym, władzy, roli religii, nierozerwalnego charakteru rodziny, własności, etc. 2/ Jest także pewnym sposobem podejścia do rzeczywistości politycznej i społecznej, uznającym to, co empirycznie zastane za punkt wyjścia do rozważań. Czasami to sprawia problemy. Ideowo ze światem współczesnym konserwatyści nie wiele mają już wspólnego, gdyż ma on charakter liberalny światopoglądowo i raczej socjalistyczny w rozwiązaniach ekonomicznych, ale muszą egzystować w danej im rzeczywistości. Muszą umiejętnie łączyć konserwatywne idee z empirycznym światem, który nie jest konserwatywny. To wąska i trudna ścieżka. Romantyzm i utopizm to drogi na skróty, dla wielu – także konserwatystów – bardzo nęcące. Ale te drogi wiodą do postawy kontestacji i rewolucji, do marzenia o restauracji integralnej świata konserwatywnego. Niestety, takiej restauracji już nie będzie. To marzenie jest romantyczne, utopijne, to wezwanie do porzucenia otaczającej nas rzeczywistości dla ideału, którego nie ma i już nigdy nie wróci. Konserwatysta, który np. wierzy, że przywróci świat Średniowiecza jest utopistą i romantykiem równocześnie. Ta wiara jest szkodliwa, gdyż utrudnia działanie w świecie takim, jakim on jest, każąc skupiać się na ideałach i odwracać się od świata. To skazuje konserwatystów na niebyt i ustawiczną kontestację. Zamiast interesować się światem, żyją w kręgu własnych mitów, popadają w stany ekstatyczne nad własnymi ideami i wyobrażeniami. Idealizują dawne dzieje oraz sakralizują pewne historyczne obrazy. Z konserwatywnego świata coś tam jeszcze pozostało, szczególnie instytucja państwa, której trzeba bronić przed rozpuszczeniem w projektach globalizacyjnych, szczególnie przed integracją europejską.

Polska przypomniała sobie w tym roku 1050 rocznicę „chrztu“. Jakie było polityczne znaczenie chrztu księcia Mieszka I?

 

Politycznie rzecz oglądając wydarzenie to miało kilka znaczeń: 1/ Polska (Państwo Polan) weszło do wspólnoty narodów cywilizowanych i stało się pełnoprawnym podmiotem stosunków międzynarodowych, a nie dzikim krajem, który należy nawracać, często za pomocą ognia i miecza. Oznaczało to uniezależnienie się od przygranicznych niemieckich marchii i możliwość ustanowienia bezpośrednich stosunków z cesarstwem, które (Zjazd Gnieźnieński, 1000 rok) uznało Polskę (Sclavinia) za taką samą część chrześcijańskiego cesarstwa jak Galię, Italię i Germanię. Bolesław Chrobry był poważnym kandydatem na tron cesarski, a popierała go część niemieckich feudałów. 2/ Kościół katolicki to księża piszący i czytający (po łacinie). To oni stworzyli zręby administracji państwa Mieszka I oraz Bolesława Chrobrego. Bez umiejętności liczenia i zapisywania nie jest możliwe stworzenie w miarę sprawnego aparatu podatkowego, bez którego nie ma najemnej armii. 3/ Przyjęcie chrztu w obrządku łacińskim oznaczało orientację na Rzym, a nie na Bizancjum. Dzięki tej decyzji jesteśmy dziś na Zachodzie, a nie na Wschodzie.

Polacy czasami mówią o Polsce jako o ostoi Cywilizacji Łacińskiej na granicach Europy. Czy to jest trafne określenie?

 

Dokładnie raczej byliśmy ostatnim bastionem ortodoksji katolickiej (chyba, że obydwa pojęcia traktujemy jako synonimy, co nie jest trafne). Tak, to prawda. Był to bastion przeciwko schizmie (Rosja), protestantyzmowi (Prusy) i islamowi (Turcja). Żadne z tych państw nie należało do Cywilizacji Łacińskiej, ani do wspólnoty symbolizowanej przez Kościół rzymski. Od XVI wieku Polska samotnie stawiała czoło innowierczym sąsiednim potęgom. Bez nas ta część Europy zostałaby stracona dla katolicyzmu w epoce Reformacji.

Wydaje sie, że Polska stała na obrzeżu Europy nie tylko geograficznie, ale też jeżeli chodzi o życie kulturowe. Z pewną przesadą można powiedzieć, że w Polsce nawet nie powstała żadna „porządna“ herezja…

Polska kultura była nastawiona na praktycyzm, a nie na budowanie teorii. Trochę przypominała świat angielski, gdzie dominuje filozofia pragmatyzmu i empiryzmu. Anglia i Stany Zjednoczone także nie wydały wielkich myślicieli, żadnego filozofa na miarę Platona i Arystotelesa. Także u nas nie było ani św. Tomaszów, ani Kartezjuszów, ani Marksów. Polacy nie mieli nigdy zamiłowania do wiedzy abstrakcyjnej i nadal jej nie mają. Nie było u nas wielkich filozofów spekulatywnych, ale byli wybitni logicy (Szkoła Lwowsko-Warszawska). W dodatku polski katolicyzm był zawsze bardziej obrzędowy niż intelektualny, a to nie sprzyjało powstawaniu herezji, które miały źródła w błędach intelektu. Nie mieliśmy wielkiej „narodowej” herezji, gdyż ok. 50% szlachty nie czytało po łacinie, a więc nie była ona zdolna do – jak nakazują wszyscy kacerze – samodzielnej lektury Pisma Świętego. Jedynie polscy teologowie ariańscy byli znakomicie wykształceni i stworzyli taką samodzielną i intelektualnie zaawansowaną „narodową” herezję. W Czechach herezja Husa i ruch husycki to wynik takiej samodzielnej lektury Litery biblijnej, poza Tradycją i Magisterium Kościoła i wbrew temuż Kościołowi. Ten polski brak chęci do budowania wielkich teorii ma swoje dobre i złe strony. Z jednej strony brak „polskich” herezji, a drugiej zaś też brak wielkich polskich filozofów i teologów. Tacy byliśmy i po części dalej jesteśmy. Jest to cecha konserwatywnych ludów rolniczych.

Szczytem (apogeum) polskiej polityki z punktu widzenia Europy, ale nie tylko, były chyba czasy Jana III Sobieskiego, ze słynną odsieczą Wiednia. Czy sie mylę?

 

To był ostatni śpiew polskiej wielkości. W 1683 roku, w momencie Odsieczy Wiedeńskiej, państwo już dramatycznie słabło z powodu upadku autorytetu rządu centralnego, braku podatków i nadmiaru demokracji i przywilejów stanowych. Wtedy polska jazda dokonała ostatniej wielkiej szarży. Kilka czy kilkanaście lat później już tej jazdy nie było, gdyż nie było pieniędzy na żołd. Ale ze zwycięstwa pod Wiedniem oczywiście jesteśmy dumni. W rzeczywistości apogeum polskiej wielkości to wieki XV-XVI, gdy demokracja szlachecka jeszcze jakoś funkcjonowała a władza monarsza była realna, acz z powodu tejże demokracji państwo nie było nigdy w stanie dokonać mobilizacji fiskalnej i zbrojnej takiej, do jakiej było potencjalnie zdolne. Było jednak olbrzymie, ludne i bogate. Dlatego, mimo stosunkowego niedorozwoju władzy centralnej, było zdolne wyposażyć armię zdolną nie tylko do odstraszenia sąsiadów, ale także i ekspansji w kierunku wschodnim (dwie wyprawy na Moskwę, wojny z Turkami). W XVII wieku mamy już do czynienia z postępującym regresem wynikłym z upadku rządu centralnego, niemożności uchwalenia i egzekucji podatków. Równocześnie rozwijała się irracjonalna megalomania o rzekomej polskiej wielkości, która paraliżowała wszystkie ruchy na rzecz wzmocnienia instytucji politycznych i zmian skarbowych.

Potem nastąpił upadek zakończony rozbiorami Polski przez Rosję, Niemcy i Austrię. Co było przyczyną tego upadku i samych rozbiorów?

Można oczywiście winić zachłannych sąsiadów. Tak się często w Polsce robi, ponieważ w epoce Romantyzmu poeci nauczyli nas paskudnej cechy litowania się nad sobą i dostrzegania „moralnej wyższości” w politycznej i militarnej słabości (Gloria victis). W rzeczywistości winni byliśmy sami sobie. Mieliśmy wielkie imperium, które rozpadło się z powodu partyjniactwa i niechęci do silnej władzy królewskiej. Upadło samo, od wewnątrz, z powodu chorobliwej niechęci szlachty do władzy jako takiej. Wraz z upadkiem I Rzeczpospolitej szlachta, w moim przekonaniu, utraciła moralne prawo do przewodzenia narodowi. Polski termin „szlachta” pochodzi od niemieckiego „schlachten” (bić się, walczyć). Jeśli więc ta szlachta odmawia walki za państwo – a także płacenia na nie podatków, aby mogło ono zaciągnąć żołnierzy najemnych – to staje się stanem antypaństwowym. Stan taki nie może rządzić, lecz musi zostać poskromiony. To się nie udało polskim monarchom i państwo zostało wydane na łup sąsiadom.

Czasami, śledząc polska politykę, można mieć wrażenie, że rozbiory były wczoraj. Wydaje sie, że to jest jakaś trauma (i chyba każdy naród ma jakąś traumę), która ciągle trwa…

 

Tak, taka trauma istnieje. Mieliśmy imperium w Europie środkowowschodniej i straciliśmy je z naszej własnej winy. Naszymi panami stali się Rosjanie i Prusacy. Rosjanami wcześniej pogardzaliśmy widząc w nich prawie barbarzyńców. Prusacy niedawno jeszcze byli lennikami Polski. A teraz oto rolę odwróciły się. Po rozbiorach nigdy nie odzyskaliśmy wielkości, mimo niepodległości w 1918 roku. Byliśmy, i jesteśmy, już tylko państwem średnim (II RP) lub słabym i zależnym od sąsiadów (PRL, Polska po 1989 roku). Gdy ktoś rozbije o drzewo mercedesa i potem jeździ Fiatem, to też ma traumę. To normalne. Hiszpanie też mają traumę po Wieku Złotym, a Francuzi po Ludwiku XIV i Napoleonie. Te narody też były wielkie i tę wielkość utraciły, a ciągle żyją mitem Siglo del Oro i Siècle de Louis XIV. Polskim problemem jest to, że chcielibyśmy, aby wielkość przyszła sama, bo rzekomo „się nam należy”. W Polsce panuje mit „czynu zbrojnego” w miejsce ciężkiej codziennej pracy, produkcji, nauki i wynalazczości. Szable nie stanowią dziś znaku potęgi, lecz gospodarka. W Polsce wielu ludzi z prawicy żyje mitami wielkiej przeszłości. To tak przeraża lewicę, że ta chce wyrzec się polskości przez rozpuszczenie jej w Unii Europejskiej. Jedna choroba jest zwalczana przez drugą. Ta trauma szczególnie widoczna jest w irracjonalnej nienawiści do Rosji, która przestała być u nas traktowana jako normalny podmiot stosunków międzynarodowych, lecz jako najważniejszy i najgorszy zaborca, okupant w 1939 roku i wieczny symbol komunizmu.

W czasach rozbiorów pojawia się w Polsce rewolucyjny duch, w którym odzwierciedlają się myśli panujące w liberalnych i socjalistycznych kręgach europejskich. Zawsze sie zastanawiałem, jak to sie stało, że w skądinąd katolickiej i konserwatywnej Polsce znalazł ten duch taki podatny grunt? Duża cześć arystokracji i nawet duchowieństwa najwyższego szczebla też należała do tajnych stowarzyszeń.

 

Przed długi czas za największego wroga Polski uchodziła Rosja – zresztą absolutnie niesłusznie, gdyż polskości najbardziej nienawistne były Prusy, to one parły do rozbiorów i po długich naleganiach (i polskich błędach) namówiły do tego czynu Rosję. Rosja była krajem fundamentalnie antyliberalnym i chrześcijańskim, acz prawosławnym. Niechęć do carskiej Rosji i wspomnienia po szlacheckiej anarchii sprzed rozbiorów przeistoczyły się w niechęć do autorytetu, państwa i religii państwowej. W ten sposób w polskich elitach, także w wykształconej części duchowieństwa, pojawił się duch liberalizmu. Dokładnie idee przyjechały wraz z książkami francuskiego Oświecenia i Kodeksem Napoleona. Masoneria była antyrosyjska, gdyż była liberalna. W Rosji została zakazana jako zagrażająca prawosławiu i tronowi (co dowiodło powstanie dekabrystów, 1825). Antypaństwowy i antyprawosławny charakter wolnomularstwa zachwycił polskie elity. Liberalizm kojarzył się z Francją, z Napoleonem, a więc z potęgą antagonistyczną wobec Rosji. Polskie elity niepodległościowe były więc zarazem liberalne i pro-francuskie. W ten sposób na czele polskiego katolicyzmu i ruchu narodowego stanęli światopoglądowi liberałowie. To nie tylko polski przypadek. W Hiszpanii kierownictwo katolickiego powstania przeciwko napoleońskiej okupacji także przechwycili liberałowie i uchwalili antykatolicką konstytucję w Kadyksie (1812). Taka sytuacja zdarzała się, gdy walczący o niepodległość katolicki naród nie miał katolickich elit, a w XIX wieku idee narodowe i liberalne były ściśle ze sobą powiązane. Tak było w Polsce w XIX wieku, w II Rzeczpospolitej w czasie rządów sanacji (1926-1939), tak jest i dziś za rządów Prawa i Sprawiedliwości. Elity tej partii nie są katolicko-konserwatywne. To światopoglądowi liberałowie-patrioci, posługujący się symbolami religijnymi tylko dla mobilizacji mas katolickich w celach wyborczych.

Jaka była ówczesna opozycja przeciw rewolucyjnym ideom?

 

Była słaba. Liberalizm i masoneria stały się symbolami patriotyzmu i walki z prawosławną oraz autorytarnie rządzoną Rosją. Polski polityczny katolicki konserwatyzm zbyt silnie związał się z obroną interesów wielkiej własności ziemskiej. Nie wyrażał więc aspiracji szerokich kręgów narodu. Katolicki konserwatyzm był w permanentnej defensywie i nie umiał zapobiec kolejnym rewolucjom i powstaniom. Katolicy i konserwatyści uchodzili za „kolaborantów”. Gdy tylko udało im się poluzować rygory obcego panowania (np. reformy Aleksandra Wielopolskiego), to masoneria wiodła lud na barykady. Po porażce kolejnych powstań ucisk tężał. Polacy nie dostrzegali, że odpowiadają za ten stan rewolucjoniści, którzy ich na barykady posyłali. Widzieli tylko, że zdroworozsądkowa prawica „kolaboruje” z Rosją, więc zarzucali jej „zdradę”. Nie dostrzegali możliwości jakie daje okrojone Królestwo Kongresowe (1815-1830), autonomia z początku lat sześćdziesiątych. Polacy byli mięsem armatnim europejskiej rewolucji, która nie była zainteresowana kompromisem Polaków z Rosją rządzoną przez cara.

W odróżnieniu od konserwatywnych postaci, to rewolucjoniści stali się bohaterami polskiej historycznej narracji głównego nurtu i to różnych opcji politycznych. Wystarczy wymienić Kościuszkę, Dąbrowskiego i Mickiewicza. Można powiedzieć, że „ich dusza maszeruje dalej“, jak dusza przysłowiowego Johna Browna.

Stało się tak dlatego, że konserwatyści – o czym już wspominałem – połączyli swój konserwatyzm i katolicyzm z obroną interesów warstwy ziemiańskiej. Zbyt długo i kompletnie bez sensu opierali się zniesieniu pańszczyzny. W świadomości społecznej idea walki o niepodległość sprzęgła się z postulatami socjalnymi, częstokroć słusznymi. Powstała zbitka konserwatyzm-katolicyzm-ziemianie, której skutecznie przeciwstawiono zbitkę rewolucja-wolnomyślicielstwo-naród. Rewolucjoniści mieli także lepszych propagandystów w postaci wielkich poetów doby Romantyzmu (np. wspomniany Adam Mickiewicz). Niestety, polski patriotyzm na trwale złączył się z ideą rewolucji. Elity rewolucyjne same nie były katolickie, a walkę o niepodległość traktowały jako część ogólnoeuropejskiej rewolucji o „prawo narodów do samostanowienia”. Były więc agnostyczne i kosmopolityczne, zwalczając sojusz Tronu i Ołtarza. Posługiwały się jednak zręcznie frazeologią religijną (co potępił Grzegorz XVI w Cum primum, 1832). Łącząc idee katolickie z obroną społecznego status quo, które było nie do obrony, konserwatyści skazywali się na marginalizację. Wychodziła z nich ta sama wada, która wychodziła z ich szlacheckich przodków przed rozbiorami, a mianowicie przewaga interesu stanowego (teraz już tylko warstwowego) nad interesem narodowym. Uważali się za „warstwę przodkującą”, a nie umieli kierować narodem.

Czy polska fascynacja rewolucyjnymi powstaniami, które zakończyły się klęską i które potępił nawet papież, jest tylko jakimś przejawem dumy narodowej czy trzeba w tym szukać czegoś głębszego? Wydaje sie, że krytyczne podejście do tych wydarzeń było i jest w Polsce raczej odosobnione.

Jest to przejaw płytkości intelektualnej i kompletnego niezrozumienia polityki w Polsce. Polacy nie rozumieją polityki, widząc w niej realizację idei etycznych, a nie walkę o interesy. Cudzoziemcy tego nigdy nie zrozumieją – a ja i osoby mi pokrewne możemy tylko załamywać ręce – ale Polacy są dumni z tego, że powstania przegrały. Fakt, że przegrały czyni je świętymi, nieskazitelnymi, nie splamionymi kompromisem. W polskiej świadomości klęska stała się wyrazem moralnej wyższości. To wpoił nam Romantyzm z jego pochwałą czynu, poświęcenia i ofiary. W Polsce nie obchodzi się hucznie powstań zwycięskich (w Wielkopolsce, 1918-1919). Obchodzi się wyłącznie powstania przegrane. Tutaj istnieje wielki kult poległych, a czym bardziej ich śmierć była politycznie irracjonalna, tym kult jest większy. To trwa do dzisiaj i zilustruję to prostym przykładem. Lech Kaczyński nie cieszył się za życia popularnością. Prezydentem był bardzo przeciętnym i nie miał najprawdopodobniej żadnych szans na reelekcje. Ale po katastrofie lotniczej z 10 kwietnia 2010 roku natychmiast stał się bohaterem narodowym. Fakt, że zginął uczynił z niego bohatera. Jego zwolennicy twierdzą, że „poległ” za Polskę. Gdyby był mężem stanu i spokojnie dożył do końca kadencji, politykiem za czasów którego Polska stałaby się silnym politycznie, militarnie i ekonomicznie krajem, regionalnym mocarstwem, to nigdy nie zostałby bohaterem. Romantyzm i mentalność insurekcyjna premiuje nie tych, którzy żyją dla Polski, lecz tych, którzy umierają. Ja uważam, że patriota to ten, kto chce żyć i pracować dla swojego kraju. W Polsce uważa się, że patriotą jest ten, kto dla niej zginął. Dlatego u nas czci się wyłącznie przegrane powstania i samo zadawanie pytań o ich sens uchodzi za „nie-patriotyczne”.

Dominikanin ojciec Jacek Woroniecki ostro potępia polski mesjanizm, który widzi w Polsce „Mesjasza narodów“. Na czym polega koncepcja polskiego mesjanizmu i czy jest jakoś widoczna i w nowoczesnej polskiej polityce?

 

Polski mesjanizm właściwie jest herezją religijną powstałą w dobie Romantyzmu, ale w Polsce nie wypada o nim mówić jako o herezji, bowiem godzi się tym rzekomo w polskość. Nawet Kościół nie nazywa problemu po imieniu. Jest to herezja judaizująca i starotestamentowa, wedle której umierając na krzyżu Jezus Chrystus zbawił wszystkich ludzi, ale tylko jako jednostki. Cierpienia Polski i jej rozbiory miałyby być nową Golgotą, w wyniku której zbawione zostają narody. Mickiewicz uczy, że Polska jest „mesjaszem narodów”. Razem ze zmartwychwstaniem politycznym naszego kraju miała skończyć się wszelka opresja w stosunkach międzynarodowych i każdy naród będzie miał własne demokratyczne państwo, a wszystkie one stworzą federację europejską. To myśl podobna do tej, którą wyraził wasz czeski malarz Alfons Mucha w obrazie 20 (ostatnim) swojej „Epopei Słowiańskiej”, zatytułowanym „Apoteoza: Słowianie dla Ludzkości”. Tam również zmartwychwstaniu politycznemu Słowiańszczyzny towarzyszy twarz Chrystusa. Tyle tylko, że w Polsce ta idea nadal żyje w polityce. Mesjanizm dziewiętnastowieczny był bardzo antyrosyjski i głosił emancypację polityczną wschodnich Słowian spod władzy Moskwy, a dzieła tego rzekomo dokonać mieli Polacy („prometeizm” od greckiego Prometeusza). Zsekularyzowaną wersją tego poglądu jest dziś polska polityka wschodnia nastawiona na totalną konfrontację z Rosją. Polska poświęca swoje interesy gospodarcze i polityczne na rzecz Ukrainy lub Gruzji, aby „wyzwolić” te kraje z rosyjskich wpływów. W Warszawie żywa jest wiara w tzw. Międzymorze, czyli antyrosyjską federację między trzeba morzami: Bałtykiem, Adriatykiem i Morzem Czarnym. Oczywiście, Polska jako (zsekularyzowany) „mesjasz narodów” będzie jej faktycznie przewodzić. To kompletna utopia polityczna warunkowana zsekularyzowaną herezją religijną. Oto ma Pan „narodową” polską herezję, o którą Pan mnie wcześniej pytał…

Jeżeli już była mowa o wpływie historii na polską teraźniejszość, to nie mogę sie nie zapytać o początki odrodzonego państwa polskiego w okresie międzywojennym. Szczególnie mi chodzi o postać Józefa Piłsudskiego, który jest poważany nie tylko ze względu na jego zasługi dla powstania niezależnego państwa, ale też jest dla wielu Polaków wzorem czy nawet ideałem polityka. Jak sobie wytłumaczyć, że taką popularnością cieszy się człowiek, który był raczej daleki katolickim cnotom i myśli konserwatywnej? Polska pod jego rządami stała się drugim państwem na świecie. po ZSRR, które legalizowało aborcje i pierwszym państwem w ogóle, które zalegalizowało stosunki homoseksualne.

Gwoli ścisłości, to aborcję „na życzenie” zalegalizowali w Polsce hitlerowcy w czasie okupacji (Generalna Gubernia), mając na celu depopulację naszego kraju i zniszczenie Słowian. Rzeczywiście jednak ma Pan rację mówiąc, że Piłsudski był postacią całkowicie indyferentną religijnie. Podobno wygnał spowiednika na łożu śmierci i odmówił przyjęcia sakramentów (udzielono mu ich ukradkiem, gdy stracił przytomność). Popularność Piłsudskiego wynika z kilku przyczyn: 1/ Jest to postać zmitologizowana, a o tej realnej Polacy mało wiedzą, gdyż uczyniono zeń symbol patriotyzmu. 2/ Rzeczywiście był takim symbolem, o ile tylko patriotyzm przyjmiemy w definicji romantyczno-insurekcyjnej. Piłsudski był politycznym i mentalnym spadkobiercą polskiego rewolucjonizmu z XIX wieku, co zamiast czynić zeń postać antypatyczną, w Polsce czyni ją bardzo popularną. 3/ W okresie międzywojennym była to postać, która dzieliła Polaków, a jego dyktatorskie rządy oceniano nisko. Po jego śmierci (1935) i klęsce militarnej we wrześniu 1939 roku, czyli gdy rządzili jego zwolennicy sanacyjni, wydawało się, że mit Piłsudskiego jest martwy i nigdy się już nie odrodzi. Odrodził się w epoce komunistycznej, ponieważ był politykiem antyrosyjskim i widziano w nim patrona walki z rosyjskim komunizmem. W końcu dowodził Bitwą Warszawską w 1920 roku, gdzie odparto sowiecki najazd. Nie zmienia to faktu, że nie miał doświadczenia w dowodzeniu wielkimi armiami i jego plany strategiczne należy ocenić nisko (wojna zaczęła się od strategicznie nonsensownej i zakończonej militarną klęską wyprawy na Kijów, będącej jego pomysłem). W świadomości potocznej pozostał jednak mitycznym wodzem, który obronił Warszawę. 4/ Jakkolwiek polska klasa polityczna ma tendencje warcholskie i anarchistyczne, to wielu Polaków nie może na to patrzeć. Tak narodził się mit Piłsudskiego, który rozpędził Sejm, partie polityczne i rządzące koterie, aby wprowadzić personalną dyktaturę. Polacy bardzo krytycznie oceniają rządy po 1989 roku i szerzące się partyjniactwo. Wielu marzy o „nowym Piłsudskim”, który szablą zaprowadzi porządek.

Jak widzi Pan przyszłość konserwatyzmu w Polsce i w Europie? Wydaje sie, że niektóre konserwatywne elementy można dzisiaj znaleźć w najróżniejszych populistycznych ugrupowaniach. Ale czy są wystarczająco silne?

 

Jako samodzielna siła polityczna konserwatyzm nie ma przyszłości, gdyż nie posiada znaczącej bazy społecznej. Nie ma ani ziemian, ani licznych tradycjonalistów katolickich. Nawet Rzym nam nie sprzyja. Nadzieje dla konserwatystów widzę dwie: 1/ Jak powiedziałem na początku, jedną z ostatnich konserwatywnych instytucji wartych obrony jest państwo, któremu zagraża liberalny globalizm i europeizm. To nas łączy z ugrupowaniami narodowymi, których notowania idą w górę wraz z kryzysem i dezintegracją Unii Europejskiej. Konserwatyści muszą dziś podjąć hasła eurosceptyczne i kibicować ruchom narodowym. Przyszłość Europy rozegra się we Francji. Jeśli Marine Le Pen zostanie prezydentem Francji, to Unia Europejska przestanie istnieć. Może istnieć bez Wielkiej Brytanii, ale nie bez Francji. 2/ Jedynym znaczącym konserwatywnym państwem w Europie staje się dziś Rosja. Tylko tam władze państwowe skutecznie przeciwstawiają się inwazji liberalizmu politycznego i kulturowego. Aktywnie działają także dla renesansu prawosławia, słusznie widząc w nim istotę rosyjskiej tożsamości. Pomimo komunistycznego pochodzenia Władimir Putin wyrasta dziś na obrońcę prawosławia jako filaru porządku społecznego. Proszę zwrócić uwagę, że eurosceptycy – Marine Le Pen, Victor Orban i czeski Vaclav Klaus – nieprzypadkowo nigdy nie byli antyrosyjscy. Dziś z Rosją walczy świat liberalny, a nie zwolennicy zachowania państwa narodowego.

Dziękuję za rozmowę

Wywiad przeprowadzono dla czeskiego pisma „Te Deum”

Click to rate this post!
[Total: 15 Average: 4.3]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *