„Dwie nogi – dobrze, cztery nogi – źle”
Doktorowi Cenckiewiczowi nie można odmówić ani zacięcia, ani determinacji w zmierzaniu do celu, nie tyle zresztą naukowego, co ideologicznego. W swych poczytnych pracach, będących wynikiem kwerendy w archiwach IPN – autor rozdziela ciosy wg czytelnego klucza, nie bawi się też w typowe dla innych historyków udawanie obiektywizmu, nie sili się na pozbawiony emocji stosunek do opisywanych osób i wydarzeń. Ponieważ całą bazę naukową dra hab. Cenckiewicza stanowią archiwa IPN, a na badanie innych źródeł dość wyraźnie nie staje mu czasu, ochoty lub warsztatu – więc i kręcą się one wokół jednego właściwie kryterium: co o kimś pisała Służba Bezpieczeństwa? I co (ewentualnie) ktoś pisał i mówił funkcjonariuszom. Nie poznajemy motywów, nie rozumiemy następstw, nie widzimy celów politycznych – tylko wykaz notek, raportów, pozycji archiwalnych. Są to więc ciekawe zbiory źródeł o kwalifikowalnej wartości – ale raczej nie kompletne, dojrzałe prace historyczne. Z wołania bowiem „dwie nogi – dobrze, cztery nogi (czyli kontakty z bezpieką) – źle” – niewiele jeszcze, przyznajmy, wynika, przynajmniej dla chcących naprawdę poznać i zrozumieć całą złożoność działalności publicznej w PRL. W czasach, gdy SB, będąc narzędziem Partii – stanowiła jednocześnie jedną z jej frakcji, istotny czynnik polityczny, nie słabszy bynajmniej, ale silniejszy od różnych środowisk opozycyjnych (czy quasi-opozycyjnych), czy emisariuszy ośrodków zagranicznych.
Niewidzenie świata zza akt skutkuje u dra hab. Cenckiewicza nie tylko brakiem perspektywy, ale i błędami faktograficznymi i to nawet w tekstach uchodzących za jego sztandarowe (jak upieranie się w głośnym tekście o „Endekoesbecji”, zawartym w zbiorze „Śladami bezpieki i partii”, że partyjny tygodnik „Rzeczywistość”, związany w istocie z Klubem Partyjnej Inteligencji Twórczej „Warszawa 80” – był rzekomo organem „Grunwaldu”).
Od insurekcji do endecji…
Niezależnie jednak od takich wpadek i od jednostronności ocen – autor „SB a Lech Wałęsa” jest wszakże osobą zasłużoną – m.in. dla tworzenia środowiska tradycji łacińskiej w Polsce w szczególnie trudnej pierwszej połowie lat 90-tych, czy dla obrony polskości na Litwie. Przeszedł także ciekawą drogę polityczną (być może mającą swe następstwa dla dziś głoszonych poglądów, ukrytych pod płaszczykiem badań historycznych). Oto bowiem zaczynając w Federacji Młodzieży Walczącej i działając następnie w szeregach skrajnie niepodległościowego i anty-PRL-owskiego Ruchu Trzeciej Rzeczypospolitej – młody radykalny piłsudczyk Cenckiewicz w 1993 r. zerwał nagle i zdecydowanie z dotychczasowymi poglądami i związał się z nader oryginalnym i nietypowym środowiskiem, w postaci gdańskiego Ruchu Narodowego Mariusza Urbana. Dziś nazwisko to jest praktycznie nieznane nawet współczesnym epigonom endecji, tymczasem był to jeszcze w latach siedemdziesiątych jeden z najciekawszych, a jednocześnie najbardziej kontrowersyjnych umysłów, ideologów formacji nacjonalistycznej doby późnego PRL. Jego Niezależna Grupa Polityczna występowała nie tylko przeciw KOR-owi (co nie dziwi), ale i formowała własny program geopolityczny i ustrojowy, znany pod nazwą „niekomunistycznej opcji prosowieckiej”.
Jeszcze 20 lat później Urban pozostawał pryncypialnie wierny przyjętym zasadom i szkole myślenia, bezlitośnie piętnując wszelkie przejawy przenikania nurtu insurekcyjnego do praktyki i teorii obozu narodowego („Nie ma żadnego elementu łączącego narodowców z piłsudczykami. Nie jest to kwestia sporu tylko historycznego, ale realnego oceniania sytuacji, a nade wszystko przyszłości. Czy zatem opór przeciwko obecnie rządzącej ekipie w Polsce może połączyć ludzi i ośrodki tak przeciwne? Nawet na krótką metę nie jest to możliwe. Nie bez znaczenia są w tej sprawie odniesienia ideowe. Piłsudczyzna to formuła państwa obywatelskiego (…), a nie narodowego, a przecież od tego kto jest podmiotem w państwie zależy to, czy prowadzona jest polityka narodowa czy anarodowa (antynarodowa). Państwo dla państwa to przysłona dla rządów personalnych z nadania obcego przy modyfikacjach dostosowywanych przez rządzących do aktualnych potrzeb” – pisał Urban w 1992 r.). Nawrócony na endecję Sławek Cenckiewicz łapał więc swoich niepodległościowych kolegów, tłumacząc im związki między widzeniem św. Faustyny a śmiercią Piłsudskiego, kolportując przemyślenia o. Józefa Warszawskiego, słowem – zachowując nie tylko endecką ortodoksję, ale także kult dla jej pragmatycznego skrzydła doby PRL, które jednak mimo swego racjonalizmu – też dostało ciężką szkołę od niejednorodnej przecież bezpieki.
…i z powrotem
I znowu jednak – osobowość obecnego idola lustratorów lubi widać tylko zdecydowane przemiany. Otwarcie teczek spowodowało zachłyśnięcie się nową wiedzą, mającą w dodatku otoczkę nieomal tajemnej. Cenckiewicz powrócił do roli insurekcyjnego zeloty i zgodnie ze stereotypem nawróconego czekisty – rozpoczął od rozstrzelania swego poprzedniego przywódcy („Pomorze Gdańskie i Kujawy” [w:] „Stan wojenny w Polsce 1981-1983”). Oskarżony przez swego niedawnego pupila o współpracę z SB Mariusz Urban do swej śmierci w 2007 r. walczył o oczyszczenie nazwiska i wyjaśnienie racji politycznych. Na ataki dra Cenckiewicza odpowiadał zdecydowanie, nazywając ustalenia historyka IPN „rzeczami niezgodnymi z prawdą, naruszającymi nasze dobra osobiste”. „Jest to zatracanie zrozumienia czym jest honor” – mówił o współpracy z lustratorem. „Wprawdzie jeszcze nie nadszedł czas na rozliczenie okresu transformacji i poprzedniego, ale godność osobistą można, należy starać się zachować w każdym czasie i okolicznościach” – dodawał. Urban wypominał też wychowankowi m.in. brak odwagi („obraz o miesiąc wcześniejszy (z 29 stycznia 1990 r.): uciekający S. Cenckiewicz – opuszczający kolegów z Federacji Młodzieży Walczącej, z którymi razem zajmował KW PZPR w Gdańsku, dla zapobieżenia paleniu akt”). „Zdradził nas dwa razy, zdradzi i Was” – miał z kolei ostrzegać Urbana lider trójmiejskiego środowiska antykomunistycznego z lat 90-tych Mariusz Roman.
Słowem – obaj panowie dawali wyraz wzajemnemu rozczarowaniu i rozgoryczeniu. Dr (wkrótce hab.) Cenckiewicz nieznanymi szczegółami życiorysu swego byłego patrona – stary endek zaś faktem, że uczeń niczego z jego życia nie zrozumiał, ograniczając się do papierowych zapisów SB. Zainteresowani samą historyczną otoczką sporu – mogą zapoznać się z informacjami na temat relacji gdańskich narodowców z bezpieką zawartymi w pismach Urbana, opublikowanymi na stronie RN: http://www.ruchnarodowy.pl/sprawa_pl.html). Nam wystarczy podsumowanie – że tak czy siak neofityzm nie sprzyja zachowaniu zdrowego dystansu wobec prowadzonych badań, widzianych jako misja, a nie zimna analiza historyczno-politologiczna.
„Przysyyyyyłaaaaj choć puuuuuste kopertyyyyyyy…!”
Ten przydługi wstęp miał jednak na celu jedynie zarysowanie sylwetki naszego bohatera – w istocie bowiem w lustracji często nie tyle wydaje się chodzić o lustrowanych, co tych, co im grzebią w aktach. W przypadku dra hab. Cenckiewicza dowcip polega zaś na tym, że już nawet do akt sięgać nie trzeba (zresztą to nie wystarcza). Niedawnym felietonem na portalu wPolityce.pl (http://wpolityce.pl/artykuly/29056-slawomir-cenckiewicz-dla-wpolitycepl-kilka-dni-temu-otrzymalem-poczta-dokumenty-nt-wspolpracy-lecha-walesy-z-sb) pierwsze pióro lustracji właśnie ogłosiło jej kolejny etap – lustrację korespondencyjną. „(…) otrzymałem pocztą kserokopie trzech ważnych dokumentów na temat współpracy Wałęsy z SB” – oświadczył radośnie dr hab. Cenckiewicz. I choć można zrozumieć zadowolenie historyka z pozyskania kolejnych źródeł – to jednak z punktu widzenia porządku prawnego i ładu państwowego, zachwyt ten musi dziwić.
Odwracanie uwagi
Można bowiem krytykować samą ideę lustracji – co też niżej podpisany i szereg innych autorów czyni z konserwatywnego i endeckiego punktu widzenia wskazując, że po pierwsze państwo bez agentury istnieć nie może, a jej bezmyślne ujawnianie zniechęca nowych kandydatów do werbunku. Po drugie zaś, że „goła”, czyli bezrefleksyjna lustracja może i jest ciekawa, nie odpowiada jednak na zasadnicze pytania: „za Polską, czy przeciw Polsce?” jak to kiedyś sformułował trafnie Bohdan Poręba. Przede wszystkim jednak ściganie agentów SB w dużej mierze odwraca uwagę od agentury współczesnej – zarówno rodzimych, zależnych od Zachodu tajnych służb, jak i obcych wywiadów czy związków tajnych oraz od zwykłych durniów i prowokatorów, których zawsze wielu kręciło się na prawicy. Cóż jednak – skoro prawo przewiduje określoną procedurę lustracyjną (nb. dziurawą i naciąganą tylokrotnie), a propaganda polityczna wciąż na tematyce tej skupia zainteresowanie części publicznej opinii – to można by przyjąć, że nie ma co dyskutować z faktami.
Manipulacja?
Teraz jednak mamy do czynienia z beztroskim przyznaniem przez szermierza lustracji, że poza oficjalnym obiegiem (jak należy rozumieć) krążą jakieś dokumenty, czy też ich kopie, które następnie są bezkrytycznie włączane do naukowej kwerendy i języka propagandy. Trudno o wyraźniejszy dowód, że w istocie mamy do czynienia z manipulacją – być może od początku częściowo przynajmniej sterowaną, być może spontaniczną w określonych punktach – ale jednak manipulacją. To dopiero tłumaczy „cudowne odnajdywanie się” i znikanie fragmentów akt, czy kolejne fale lustracyjnej gorączki, jakże często podejmowane, kiedy naprawdę z naszą Ojczyzną działy się ważniejsze rzeczy.
Gratuluję dr. hab. Sławomirowi Cenckiewiczowi „sukcesu naukowego” – a więc faktu, że stał się kontaktem operacyjnym po raz kolejnym wykorzystywanym przy lustracyjnej zagrywce. Zagrywce pozbawionej już przecież znaczenia historycznego (bo przecież współpraca Lecha Wałęsy z SB jest oczywistością, o którą nie warto się spierać), ani politycznego (nawet dla oceny realnych dokonań i błędów ex-prezydenta). Równie oczywistym jest bowiem, że dopiero oskarżenie lustracyjne, a nie sama współpraca „Bolka” z bezpieką – stało się faktem politycznym, jako najpierw nieudane, a z czasem dopiero coraz silniejsze zarzewie obozu politycznego Jarosława Kaczyńskiego. Również i dziś służy jego konsolidacji, jako druga (po smoleńskiej) noga pseudo-programowa „niepodległościowców”.
Państwo wysłane pocztą
Przeciwnicy dra hab. Sławomira Cenckiewicza (np. kultywujący pamięć Mariusza Urbana) napisaliby zapewne, że biorąc udział w tych zabawach – mentalnie nadrabia on swą rzekomą słabość okazaną w partyjnym gdańskim komitecie w styczniu 1990 r. Ktoś inny dodałby, że odreagowuje raczej endecki epizod swego życiorysu. Byłyby to jednak tłumaczenia tyleż płytkie, co i niepotrzebnie „freudowskie”. Ba! patrząc na to kto i w jak chamski niekiedy sposób atakuje dra Cenckiewicza – aż się chce go bronić. Przy tym wszystkim zaś kol. Sławek uważa zdaje się, że postępuje słusznie jako patriota, i prawidłowo jako historyk. Pisze bezrefleksyjnie: „Powinniśmy się cieszyć, że mimo tak szeroko realizowanej operacji kradzieży dokumentów dotyczących Wałęsy w latach 1992-1995 wciąż odnajdują się nowe źródła, które obnażają zakłamanie elit III RP”. Że sam dość ewidentnie korzysta z akt ukradzionych widocznie przy innej okazji – już badacz nie zauważa… Tak oto manipulowanemu wydaje się, że został manipulatorem.
Kol. Cenckiewicz nie widzi więc, że uczestnicząc w przydawania archiwom SB zbędnej wagi politycznej – niepotrzebnie zachęcił do „grania teczkami”. Co więcej zaś – doprowadził do kolejnego etapu tej farsy, „lustracji korespondencyjnej”, a więc do fragmentów teczek fruwających już zupełnie bez składu i ładu, dla doraźnej zapewne uciechy politycznej określonego obozu i jego pozornych adwersarzy. 20 lat publicznego międlenia lustracyjnego doprowadziło też do tego, że nikogo jakoś nie dziwi i nie razi, że listy z taką zawartością krążą sobie po Polsce (a pewnie i nie tylko). Że jest to kolejne znamię dezintegracji państwa i degeneracji poczucia obywatelskiego Polaków – też się jakoś nikomu nie rzuca w oczy. A szkoda.
Konrad Rękas
Ilustracja: rysunek z tygodnika „Rzeczywistość”, nr 12/1981
Zastanawia mnie fakt, dlaczego tak niewielu historyków zajmuje sie tym tematem. Przeciez akta IPN-u są w miarę dostępne, a dla młodego człowieka, który chce w historii widzieć cos więcej niż przypisane do dat rewolty i sukcesje, to istne Eldorado. Jasno widac związek miedzy tym co było, a tym co jest. Niezaleznie od stosunku do samej lustracji, tak bardzo mnie to zastanawia, ze jestem skłonny widzieć tu jakis spisek. Gdyby sprwę puścic ” na żywioł” Cenckiewiczów byłoby najmnmiej kilkudziesięciu. Jestem pewien, że jakis” kaganiec” ktoś załozył. I to nawet mocniejszy niż presja środowiska uniwersyteckiego.