Opublikowany na tych łamach felieton mojego autorstwa „Niemieckie dziadostwo” – w którym przeciwstawiłem sobie mieszczańskiego ducha anglo-francuskiego i nie mającego aspiracji do posiadania własności obywatela Niemiec – wzbudził pewne kontrowersje. Te zaś zachęciły mnie do poniższych słów.
Oto na swoim profilu na facebooku pochylił się nad moim tekstem prof. Jacek Bartyzel pisząc: „Muszę przyznać, że ten felieton prof. Adama Wielomskiego zdziwił mnie bardzo, a nawet zaszokował. Nie krytyką niemczyzny, ale entuzjastyczną pochwałą anglosaskiego i francuskiego, liberalnego kapitalizmu, indywidualizmu i „cnót mieszczańskich”. Czy to oznacza, że teraz konserwatyści za swoich mistrzów powinni uznać brytyjskich wigów i francuskich orleanistów, Smitha i Bastiata, Gladstone’a i Guizota, a może nawet… aż boję się powiedzieć – autora wiekopomnych broszurek uczących jak się dorobić, Benjamina Franklina?”
Używając nieco dziwnej formuły „rozumiem, ale i nie rozumiem równocześnie” odpowiadam prof. Bartyzelowi następująco: rozumiem całą błyskotliwą konserwatywną dziewiętnasto- i dwudziestowieczną krytykę kapitalizmu, wolnego rynku i owych „cnót mieszczańskich”, ale równocześnie nie rozumiem jak można ją nadal podtrzymywać?
Tak, mojemu sercu bliska jest konserwatywna krytyka wolnego rynku z XIX i z XX wieku. Ma ona dwa źródła, które w pełni podzielam. Po pierwsze, z punktu widzenia historycznego, narodziny wolnego rynku oznaczały zagładę wcześniejszych stosunków społecznych i gospodarczych. Możemy je nazwać „feudalnymi” lub „postfeudalnymi”. Z pewnością rozwój stosunków kapitalistycznych, pojawienie się mieszczańskiego światopoglądu było jedną z zasadniczych przyczyn wielkich przemian gospodarczych i społecznych, które stworzyły myśl, że świat ma charakter ruchomy, iż pozycja społeczna jest zmienna i zależy nie od urodzenia, lecz od majątku. Rynek zastąpił cenzus urodzenia cenzusem posiadania, to zaś zachwiało wielosetletnim podziałem ludzi na duchowieństwo, szlachtę, mieszczaństwo i chłopstwo. Gdy w ludzkiej świadomości świat stał się ruchomy, to zatrząsały się fundamenty świata tradycyjnego: podział na stany społeczne, autorytety, siła tradycji. W to miejsce pojawił się pazerny mieszczanin i spytał: „a ile to kosztuje?”. Gdy pytanie to padło, a ludzie na poważnie zaczęli je rozważać, wtenczas rewolucja zapukała do bram.
Po drugie, rozumiem konserwatywną krytykę wolnego rynku z pozycji moralnych. Tak, wolny rynek odwołuje się do cechy zupełnie niechrześcijańskiej jaką jest chęć zysku. Nazwijmy po imieniu: odwołuje się do pazerności i egoizmu. Jego cechą specyficzną jest wykorzystanie do napędzenia gospodarki i realizacji instynktu bogacenia się – czyli cech ekonomicznie pozytywnych – chęci zysku, które chrześcijańska i konserwatywna moralność uważa za wadę, czy wręcz za grzech. Jako konserwatysta jestem głęboko sceptyczny co do ideologii postępu głoszącej, że doskonalenie ekonomiczne i poprawa warunków materialnych prowadzą do melioryzacji moralnej. Nie, nie prowadzą. Wolny rynek rzeczywiście wytwarza moralność zysku opartą na egoizmie, który jest tutaj postrzegany nie jako wada, lecz jako jedna z ważniejszych cnót.
Zgadzam się tedy z historyczno-moralną niechęcią do wolnego rynku. Łączę się z prof. Jackiem Bartyzelem w estetycznej rezerwie wobec egoizmu i chęci bogacenia się jako celu samego w sobie. Także gardzę prymitywnymi dorobkiewiczami. Nasza niezgoda zaczyna się, gdy przechodzimy z warstwy negatywnej do pozytywnej. Czyli: jeśli nie rynek, to co w zamian? Z licznych tekstów Pana Profesora, które starannie przeczytałem, wynika, że konserwatywnym programem ekonomicznym jest korporacjonizm. Więcej, zgadzam się z poglądem, że w XIX wieku w konserwatyzmie kontynentalnym, a niekiedy nawet i jeszcze w okresie powojennym (Hiszpania, Portugalia), panowała opcja korporacjonistyczna, wzmocniona nauczaniem Leona XIII i Piusa XI. Problem tylko w tym, że wszystkie próby odtworzenia społeczeństwa organicznego, przedliberalnego za pomocą korporacjonizmu zawiodły. Dlaczego? Dlatego, że społeczeństwa organicznego nie da się odtworzyć dekretując je odgórnie. Wspólnota organiczna – oparta o wielopokoleniową rodzinę i lokalną społeczność – nie przetrwała liberalnego potopu i stosunków rynkowych. Może istnieć na wsi, w małym miasteczku, ale w wielkim mieście i w wielkiej firmie można ją odtworzyć wyłącznie sztucznie, za pomocą odgórnego dekretowania. I takie społeczeństwo wcale nie jest organiczne, ale biurokratyczne. Dlatego korporacjonizm nie udał się jako system społeczno-ekonomiczny. Wszyscy patrzyli jak ten system zarzucić – zarówno pracodawcy, jak i pracobiorcy. Z punktu widzenia ekonomicznego był totalną porażką. Widząc ją gen. Franco sam zwinął korporacjonizm w Hiszpanii. Salazar nie zwinął go w Portugalii i dlatego kraj ten był najbiedniejszym państwem Europy Zachodniej.
Innymi słowy, świat przedliberalnej organicznej wspólnoty nie przetrwał epoki indywidualizmu i już w drugiej połowie XIX wieku nikt go nie chciał i nikt nie rozumiał jego zasad, mentalności. Na placu boju pozostały wyłącznie zasada rynkowa i zasada socjalistyczna. Powtarzam raz jeszcze, możemy sobie pisać grube tomy o koncepcjach korporacjonistycznych we Francji i w Hiszpanii XIX i XX wieku, o korporacjonizmie karlistów, o neofedualnych wizjach Le Play’a i La Tour du Pina we Francji. Prawda jest jednak taka, że doktryny to są ciekawe wyłącznie intelektualnie, nie mając żadnego praktycznego przełożenia na rok 2015. Były marzeniem o czymś nierealnym już w 1915 roku.
Dlatego w „Niemieckim dziadostwie” zająłem się problemem tego, co dziś postrzegam za realne, a mianowicie wyborem pomiędzy wolnym rynkiem francusko-angielskim z XIX wieku, z jego wizją posiadania i bogacenia się, a socjalnym państwem rynkowym typu niemieckiego, z jego zasadą, że obywatele nie mają własności, gdyż ta należy do wielkich koncernów i banków żyjących w symbiozie z państwem.
Adam Wielomski
Tekst ukazał się w tygodniku Najwyższy Czas!
„…Gdy w ludzkiej świadomości świat stał się ruchomy, to zatrzęsły się fundamentu świata tradycyjnego: podział na stany społeczne, autorytety, siła tradycji. W to miejsce pojawił się pazerny mieszczanin i spytał: „a ile to kosztuje?”. …” – zaraz, zaraz … Czy rycerze/szlachta nie byli pazerni? Weźmy chociażby Sienkiewiczowskiego Maćka z Bogdańca, weźmy legendarną wręcz pazerność Krzyżaków i Templariuszy … Może więc nie o pazerność chodzi, a o kalkulacje kosztów i arogancję, związaną z brakiem kalkulacji kosztów? Ewentualnie: brak kalkulacji kosztów, wynikający z arogancji? Wspomniane przez Autora zmiany mogą być też, po prostu, wynikiem profesjonalizacji. Np. kupiec musiał być profesjonalistą, by przetrwać. Rycerz także. Natomiast szlachcic, w rzemiośle wojennym, zaczął mniej więcej w XV wieku być zwykłym leszczem i cieniasem w porównaniu do czeskiego, szwajcarskiego czy śląskiego chłopa – zawodowego wojaka – najemnika. Pomalutku zaczął upadać mit o „wyjątkowości” arystokracji – zaczęło się od władania orężem, potem przyszła efektywność gospodarowania. Na koniec odmówiono arystokratom prawa do wyjątkowego poziomu konsumpcji. I nic wielkiego się nie stało.