Dlaczego wracamy do tych wydarzeń, do tego dramatu, do ludzi – sprzed 150 lat? Dlaczego pamięć Powstania Styczniowego nie wygasa? Przecież nie ma już między nami jego bohaterów i świadków. Ostatni uczestnicy powstania zmarli w roku 1946 (Feliks Bartczuk) i 1949 (Aniela Miłkowicka). W roku 2008 odeszła ostatnia przedstawicielka pokolenia dzieci powstańców, Halina Uniśkiewicz-Weber, córka Mamerta Wandali (zmarłego w roku 1942). Są wśród nas wciąż wnukowie i wnuczki powstańców styczniowych, są wciąż tysiące tych, którzy widzieli żywych weteranów powstania, z dumą eksponowanych w czasach II Rzeczpospolitej (jeszcze w roku 1933 żyło ich 365). Jednak potem przyszło tyle dramatycznych wstrząsów i doświadczeń, związanych z II wojną światową, z niemieckim i sowieckim totalitaryzmem, że to blaknące wspomnienie powstania z XIX wieku powinno było zatrzeć się w żywej pamięci, nie budząc już żadnych emocji. Był Holocaust, Katyń, komunizm, na zachodzie Europy wciąż pamiętany jest szok I wojny, pierwszej masowej rzezi w okopach. Czy jest miejsce w zbiorowej pamięci na cokolwiek, co było przed tymi traumatycznymi doświadczeniami?
W zestawieniu z generalnym trendem współczesnej cywilizacji przyspieszonych przemian, obrazków zastępujących słowo, elektronicznych migawek na ekranach telewizorów i komputerów zastępujących pamięć, fikcji przemieszanej z wiadomościami, to zapomnienie wydarzeń tak dawnych jak wiek XIX powinno dokonywać się tym szybciej. I dokonuje się! Charakterystycznego przykładu dostarczyła niedawno wypowiedź młodego rzecznika dużej partii parlamentarnej (Sojuszu Lewicy Demokratycznej), który w odpowiedzi na pytanie dziennikarza jednej z telewizji, kiedy było ostatnie wielkie i tragiczne polskie powstanie – powstanie warszawskie (to z roku 1944), odpowiedział najzupełniej serio, że … chyba w roku 1988. Dla człowieka jego generacji, wychowanego już w niepodległej III RP, wydarzenia sprzed roku 1989 łączą się i sklejają w jedną jakby kulę nieistotnych już zupełnie danych o przeszłości bez znaczenia. Liczyć ma się tylko tu i teraz. Odwrót od historii jest powszechnie zauważalnym zjawiskiem. Słyszymy, że warunki ludzkiej egzystencji wytwarzane są dziś przez rynki. Rynki nie mają żadnej potrzeby historycznych narracji podtrzymywanych w czasie. Potrzebują tylko ciągle zmieniających się obrazów użyteczności i wychodzenia z użycia. Przekaz kulturowy stał się bardziej elektroniczny niż związany z osobistym, indywidualnym czy też społecznym doświadczeniem. Wzory, wedle których żyją ludzie, stają się płynne do tego stopnia, iż stają się obrazkami w masowej wyobraźni, natychmiast przekazywanymi i natychmiast zastępowalnymi. W tych warunkach trudno w ogóle mieć historię czy żyć we wspólnocie (państwie, narodzie), którego historia jest zapisem ciągłości.
Gdzie tu może być miejsce dla pamięci zbiorowej powstania sprzed lat 150? A jednak jest takie miejsce. I to jest miejsce ważne, w samym centrum współczesnego sporu o tożsamość wspólnoty narodowej, sporu o to, czy ma owa tożsamość łączyć się z pamięcią powstańczej tradycji, czy raczej oderwać od niej, odciąć ją, jak niepotrzebny, obciążający garb.
Możemy śledzić rozwój i formy tej pamięci: od przekazu rodzinnego, zbierania pamiątek, upamiętnianie poległych powstańców, a potem umierających w kolejnych latach weteranów (a więc: grobowce, cmentarze, uroczyste pogrzeby, nekrologi), dalej – poprzez tworzenie towarzystw pomocy weteranom, pierwsze polemiki wokół generalnego sensu czy też bezsensu powstania i jego poszczególnych operacji, początki historiografii Powstania i ważniejsze etapy jej rozwoju, organizowanie kolejnych jubileuszy, wystaw. Jeśli zastanawiamy się nad specyfiką i uwarunkowaniami pamięci Powstania Styczniowego, to możemy zacząć od zwrócenia uwagi na jej rozproszenie, brak koncentracji w przestrzeni. Wielkie, trwające dwa lata powstanie, przez które przewinęło się blisko 200 tysięcy uczestników, miało bowiem taki właśnie rozproszony, lokalny, nie skupiony – w każdym razie w widzialnej, jawnej przestrzeni – nie scentralizowany charakter. Ponad tysiąc bitew i potyczek toczonych od Warty po Niemen i Dniepr, choć w największym natężeniu na Podlasiu, w Sandomierskim, w północnej Małopolsce, na terenie Żmudzi. Tysiące z tym związanych mogił, a potem także niekiedy pomników – to historyczne wydarzenie nie ma swojego jednego punktu skupienia: swojego Grunwaldu, Katynia, czy choćby kilku wyrazistych, dominujących (i w związku z tym łatwiejszych do utrwalenia w pamięci zbiorowej) punktów, jakie miało powstanie kościuszkowskie (np. Racławice, Maciejowice, Praga) czy listopadowe (Olszynka Grochowska, Ostrołęka, okopy Woli). Powstanie roku 1863 wytworzyło raczej gęstą „sieć pamięci”, szeroko rozprzestrzenioną, której małe ogniwa mocniej może właśnie przez to rozproszenie wtopione są w pamięć lokalną. Może na tym poziomie trwalsza jest ta pamięć? Czy mocniej trwa pamięć związana z poziomem powiatu, gminy – udziału lokalnych społeczności w wielkim, uznanym w historii za ogólnonarodowe wydarzeniu?
Śledząc kolejne nawarstwienia pamięci Powstania 1863 roku, trzeba dostrzec ich zakorzenienie w kulturze: malarstwie, literaturze, teatrze, w końcu filmie. Zaczynają tę historię tak klasyczne upamiętnienia, jak spopularyzowane w setkach polskich domów cykle graficzne Artura Grottgera Polonia (z roku 1863, m.in. Branka, Kucie kos, Bitwa, Schronisko, Obrona dworu, Po odejściu wroga, Żałobne wieści, Na pobojowisku) oraz Lithuania (z lat 1864-1866, m.in. Puszcza, Znak, Przysięga, Bój, Duch, Widzenie),a potem może już bardziej realistyczny, ale na pewno nie negujący bohaterstwa czynu 1863 roku, Patrol powstańczy – pikieta Maksymiliana Gierymskiego (z 1872-73 roku). Wydarzeniem zmieniającym ton debaty o Powstaniu, a w każdym razie krystalizującym zmianę tego tonu, była następnie wielka dyskusja wokół książki – konserwatywnego pamfletu Stanisława Koźmiana: Rzecz o roku 1863 (1894-1895) oraz także krytycznych wobec Powstania prób syntezy historycznej Walerego Przyborowskiego (zwłaszcza pięciotomowej Historii dwóch lat 1861-1862, wydanej w latach 1892-96). 40 rocznica Powstania (rok 1903), następujący bezpośrednio po niej okres nadziei związanych z wojną rosyjsko-japońską i kryzysem rewolucyjnym lat 1905-1907, wzmocnił „propowstańczą”, apologetyczną wobec ludzi 1863 roku, reorientację pamięci. Kumuluje się ten zwrot bezpośrednio przed I wojną i w jej trakcie. Przygotowały go kolejne nowe, głośne kulturowe echa Powstania: Elizy Orzeszkowej tom opowiadań z tytułowym Gloria victis z 1910 roku oraz Stefana Żeromskiego opowieść powstańcza Wierna rzeka z roku 1912, wzmacniała ten zwrot praca historyczna Józefa Piłsudskiego 22 stycznia 1863 (1913/1914), a przede wszystkim skupiona wokół niego nowa akcja przygotowań do powstania, do kolejnej akcji zbrojnej w walce o niepodległość. To był prawdziwy triumf pamięci pozytywnej Powstania, chwalczej, dumnej, ale jednak jak najbardziej żywej.
Tę tendencję podtrzymał kontekst wydarzeń Wielkiej Wojny, a przede wszystkim wygranie jej (polityczne i zwłaszcza propagandowe) przez nawiązujący konsekwentnie do dziedzictwa 1863 roku obóz Piłsudskiego, jego legionistów i żołnierzy. Z perspektywy niepodległości odzyskanej w roku 1918 i obronionej (przed bolszewicką Rosją) w roku 1920 można było zobaczyć kolejne rocznice Powstania, już w II Rzeczpospolitej. Tę perspektywę ukazuje pięknie wspomnienie żołnierza tamtego czasu (bił się o Lwów z Ukraińcami w 1918 roku, choć sam był żydowsko-ukraińskiego pochodzenia), wielkiego później historyka roku 1863, Henryka Wereszyckiego. Już po drugiej wojnie zwracał on uwagę na to, że chłop na polskich ziemiach zaboru rosyjskiego, uwłaszczony tak korzystnie i radykalnie – dzięki powstaniu! – dojrzał do polskości. Dojrzał do niej także dlatego, że już nie kojarzyła się z pańszczyzną, ale bardziej z tą wspaniałą walką o wolność, którą zapisały dzieła polskiej kultury: te, na których opierała się masowa inicjacja do polskości w czasach Sienkiewicza, Żeromskiego, Wyspiańskiego. I ten chłop obronił Warszawę w 1920 roku. Inaczej niż białoruski, ukraiński, rosyjski w 1917-1918 – obronił się przed pokusą zemsty klasowej i społecznej anarchii, do której nawoływali go bolszewicy. Oczywiście nie tylko chłopów ta złota legenda polskiej walki o wolność, w której centrum było Powstanie 1863 roku, podnosiła do polskości. Polemizując z prześmiewcą tradycji powstańczej, eseistą Tomaszem Łubieńskim, który w swej głośnej w 1978 roku książce Bić się czy nie bić znów potępiał powstańcze tradycje, Wereszycki tak wykładał swoiste credo pamięci roku 1863, jakie wyznawała duża część jego pokolenia, pokolenia II RP: „[…] książka ta przeciwstawia się pojmowaniu naszej niewoli w XIX wieku jako sprawy patetycznej. A właśnie tak odczuwało tę sprawę moje pokolenie – to najszczęśliwsze polskie pokolenie, które nie tylko walczyło o niepodległość, ale ją uzyskało. A czy nie zgodzi się Pan z tym, że właśnie owe walki orężne i nieorężne ofiarne wysiłki dały narodowi siłę, która w istotny sposób pozwoliła Polsce odzyskać niepodległość? Jestem zdania, którego Pan nie podziela, że obrona słusznej sprawy dawała Polakom uzasadnione poczucie moralnej wyższości nad zaborcą, a to właśnie było źródłem dumy narodowej, czynnika tak bardzo istotnego dla przetrwania niewoli. Dlatego we wszystkich moich publikacjach starałem się pobudzać dumę z naszych walk o niepodległość. Sądzę bowiem, że i dziś jest ona potrzebna” (list Henryka Wereszyckiego do Tomasza Łubieńskiego, 20 VII 1978, cyt. za: Henryk Wereszycki (1898-1990). Historia w życiu historyka, red. Elżbieta Orman, Antoni Cetnarowicz, Kraków 2001, s. 229).
Ów moralno-wychowawczy, tożsamościowy, można rzec, sens przypisywany Powstaniu, zyskiwał potwierdzenie w samej odzyskanej niepodległości. Był też osnową urzędowej pamięci całej tradycji insurekcyjnej w okresie II Rzeczypospolitej, kiedy wzmacniały go jeszcze studia historyczne Wacława Tokarza, Adama Szelągowskiego czy samego Henryka Wereszyckiego. Wzmacniał go także kult żywych (i ruchomych) „miejsc pamięci”, jakimi stali się w II RP ostatni weterani powstania.
Druga wojna tego moralno-wychowawczego sensu czy raczej interpretacji pamięci 1863 roku nie zachwiała, choć na pewno wstrząsem był rozpad państwa pod ciosami ze wschodu i zachodu we wrześniu roku 1939. Dopiero jednak gigantyczna ofiara Powstania Warszawskiego w roku 1944 postawiła przy tej pamięci, przy tej interpretacji wielki znak zapytania. Tak jak po samym Powstaniu Styczniowym, bezpośrednio po katastrofie powstania roku 1944 i zburzeniu Warszawy, dominowała na pewno trauma, liczenie osobistych strat, szukanie szans na przeżycie. Etos powstańczy i podtrzymująca go pamięć moralnego sensu, nawet odsuniętego w sprawdzian dalekiej przyszłości, sensu walki prowadzonej przeciw miażdżącej przewadze wschodniego Imperium – ten etos i ta pamięć trwały jednak, choć zepchnięte, dosłownie, po roku 1944, do podziemia. Razem z „żołnierzami wyklętymi”.
Nowa, komunistyczna władza wprowadziła oczywiste zakazy pamięci (damnatio memoriae), które dotyczą tego, co określa kolonialną zależność Polski od wschodniej sąsiadki i przypomina antyrosyjskie podłoże niepodległościowej walki. Spór o polską tożsamość, o pamięć historyczną toczył się jednak nadal, także w PRL, szczególnie po zelżeniu najmocniejszego, stalinowskiego uścisku propagandy po 1956 roku. Z jednej strony pojawiła się wtedy seria dzieł literackich i filmowych, które szydziły z postawy „patetycznego”, powstańczo-martyrologicznego patriotyzmu: opowiadania i dramaty Sławomira Mrożka ze Śmiercią porucznika i Indykiem na czele, filmy Andrzeja Wajdy – z Popiołem i diamentem, z Lotną, Andrzeja Munka – z Eroicą. Towarzyszyła tej serii fala niższego lotu, kabaretowego szyderstwa i krytyki. Z drugiej strony wspierał ten antypowstańczy, antybohaterski trend nurt propagandy geopolitycznego „realizmu”: nie narażać się wielkiej sąsiadce (dawniej Rosji, teraz ZSRR), bo od niej zależymy i nie w naszej mocy jest strącać jej jarzmo, lepiej zatem je polubić. Do tych haseł odwoływała się (naturalnie nie wprost) komunistyczna władza Gomułki, otwarcie głosiła ją część koncesjonowanych środowisk katolickich. Tak właśnie brzmiał zbieżny z obchodami 100 rocznicy powstania styczniowego programowy artykuł redaktorów trybuny tych właśnie środowisk, warszawskiego miesięcznika „Więź”. Napisany przez Tadeusza Mazowieckiego i Andrzeja Wielowieyskiego artykuł Otwarcie na Wschód był w istocie apelem do komunistycznej władzy (ekipy Władysława Gomułki), by ta podjęła dialog z postępowymi przynajmniej katolikami w Polsce, którzy w zamian deklarują gotowość walki z najbardziej drażniącym Moskwę aspektem polskiego katolicyzmu: podtrzymywaniem tradycyjnej jego roli jako przedmurza chrześcijaństwa. Jak by chcieli powiedzieć, że w odróżnieniu od innych, „konserwatywnie nastawionych” Polaków, ich nie dręczy żaden antysowiecki czy antyrosyjski „kompleks”… Ten wątek, „bezrozumnego kompleksu antyrosyjskiego”, który miał prowadzić Polaków do głupich, a nawet zbrodniczych powstań, rozwinął wówczas – już bezpośrednio w kontekście rocznicy – Stanisław Stomma, polityczny lider środowiska „Tygodnika Powszechnego”, prezentując takie właśnie, radykalnie antypowstańcze, ugodowe wobec Moskwy stanowisko w programowym artykule (S. Stomma, Z kurzem krwi bratniej, „Tygodnik Powszechny”, nr 3 z 20 stycznia 1963).
Prymas, kardynał Stefan Wyszyński zdecydował się wtedy zabrać głos, dając właśnie w polemice z tekstem Stommy jedną z najpiękniejszych, najgłębszych wykładni sensu Powstania, znaczenia pozytywnej o nim pamięci. W homilii wygłoszonej 27 stycznia 1963 roku w kościele Świętego Krzyża w Warszawie, podobnie jak przy innych, „rocznicowych” okazjach, Prymas bronił niezmiennie polskiej „nieudanej” historii – kolejnych przegranych powstań, walk bez szans na zwycięstwo – jeśli tylko taka pozostawała droga do wolności, do zachowania godności i honoru, do budzenia sumienia narodu. To nie była jednak tylko obrona bohaterstwa i poświęcenia. To była obrona elementarnej przyzwoitości i godności: „Wyczytałem ostatnio w prasie polskiej przedziwne zdanie. Ktoś, zastanawiając się dlaczego Powstanie wybuchło w Królestwie Kongresowym, a nie w Wielkopolsce czy też w Małopolsce, odpowiada sobie, że byliśmy podobno owładnięci ‘kompleksem antyrosyjskim’. Z tym wiązało się całe dalsze rozumowanie autora artykułu. – Wydaje mi się, że nie ma nic bardziej nieprawdziwego […] Gdy człowiek czy naród czuje się na jakimkolwiek odcinku związany i skrępowany, gdy czuje, że nie ma już wolności opinii i zdania, wolności kultury i pracy, ale wszystko wzięte jest w jakieś łańcuchy i klamry, wszystko skrępowane jak stalowymi gorsetami, wtedy nie potrzeba kompleksów. Wystarczy być tylko przyzwoitym człowiekiem, mieć poczucie honoru i osobistej godności, aby się przeciwko takiej niewoli burzyć, szukając środków i sposobów wydobycia się z niej”. Dla kardynała Wyszyńskiego czyn 1863 roku był „budzeniem zasypiającego ducha narodu, aby powstał i żył”. Nie wolno takiego czynu potępiać, można rozmaicie oceniać skuteczność, ale lepiej czynić to z dłuższej perspektywy – a ta, przynajmniej w 1963 roku, jak głosił Prymas – pozwala przywrócić nadzieję. Widać w niej bowiem wyraźniej siłę „prawicy Pańskiej” – a nie ziemskich mocarzy. I to przesłanie, nadziei, chciał Prymas-interrex przekazać swojej polskiej owczarni w 18 roku rządu komunistów nad Wisłą: „Historyczny epizod 1863 roku możemy zsyntetyzować dopiero po stu latach, gdy stoimy tutaj, jak naród żywy, gdy jeszcze jesteśmy, chociaż mocarze tego świata pragnęli, aby imię nasze wymazane było z ziemi żyjących; gdy pomimo wszystko … jesteśmy! […] Naród bez tego zrywu, okupionego krwią, nie oparłby się germanizacji i rusyfikacji. Przed tym etapem, który dla umęczonego Narodu był jedną z najcięższych prób, trzeba było ofiar. Te ofiary padły i wydały swój owoc, bo obudziło się sumienie narodu. My bardzo często robimy nad trumną rachunek sumienia. I naród polski nad trumną Powstańców 1863 roku zrobił rachunek sumienia. Był on dla nas zbawczy” (cyt. za: Stefan kardynał Wyszyński, W sercu stolicy, Warszawa 2000, s. 38-39).
Pamięć Powstania Styczniowego, a szerzej całego etosu powstańczego – jako narzędzie w procesie „budzenia sumienia narodu”: to przesłanie prymasa Wyszyńskiego było wspierane w Kościele i jego duszpasterskim programie, konkurującym z propagandą państwową w sporach o polską pamięć tego czasu. Kolejnymi etapami tego sporu było włączenie części duszpasterzy w działania odnawiającej się od połowy lat 1970-ych opozycji, a przede wszystkim wybór arcybiskupa metropolity krakowskiego, kardynała Karola Wojtyły na papieża. Związek tego papieża z pamięcią powstania wzmacniało jeszcze jego osobiste nabożeństwo do dwóch bohaterów roku 1863, ściśle związanych w swej dalszej drodze duchowej z Kościołem katolickim: z bratem Albertem (Chmielowskim) i ojcem Rafałem (Kalinowskim). Sam mógł dokonać beatyfikacji brata Alberta oraz ojca Rafała w roku 1983.
Rok ów, czas drugiej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski, zbiegał się znów z „okrągłą”, 120-rocznicą powstania. Szlak, jaki polska pamięć i wyobraźnia historyczna pokonywały w ciągu dwudziestu lat między obchodami 100 rocznicy powstania a rokiem 1983 obfitował w wiele niezwykle mocno angażujących „pamięć insurekcyjną” wydarzeń. Najpierw milenijne obchody roku 1965-1966 – w konfrontacji z komunistyczną władzą. Potem kolejne, dramatyczne wołania o wolność indywidualną i podmiotowość społeczeństwa (włączane przez władze w rozgrywki personalne na szczytach): Marzec 1968, Grudzień 1970, Czerwiec 1976. Czy to były nowe powstania? Nikt krwawo nie powstawał, nie organizował zbrojnego wystąpienia przeciw władzy – to były raczej jakby kolejne „powtórki” rewolucji moralnej, jaka poprzedzała powstanie styczniowe w 1861 roku, i tak jak tamta – zostały przez władze bojące się wolności brutalnie, krwawo tłumione. Odżywały jednak niewątpliwie na tej drodze, przy tych kamieniach milowych, wspomnienia o XIX-wiecznej walce o wolność. I znów, tak jak na progu Powstania Styczniowego, Kościół, jego pasterze, występowali w roli przewodników i obrońców strony społecznej, narodowej, wolnościowej. Od Czerwca 1976 do Sierpnia 1980 trwała już niewątpliwie nowa „rewolucja moralna” w Polsce. Jej przełomowym momentem był naturalnie wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową, przypływ sił duchowych, dumy historycznej i chrześcijańskiej nadziei, jaki przyniósł milionom Polaków. Pielgrzymka Jana Pawła II do Ojczyzny w czerwcu 1979 roku przerwała tamy. Nowego bezkrwawego powstania już nie dało się zatrzymać. Przybrało postać „Solidarności”.
Przeciwnik jednak przecież nie rezygnował z walki. Po wspaniałych doświadczeniach 1978, 1979, 1980 roku – przyszedł dramatyczny rok 1981, 13 grudnia: rozbijający naród, brutalny atak na „Solidarność”, wojskowo-policyjna pacyfikacja. Pokaz siły, która może wszystko. Po wzlocie nadziei z poprzednich dwóch lat, ten cios był tym bardziej dotkliwy. Czy ten Sierpień zakończony w Grudniu to po prostu kolejne polskie przegrane powstanie? A może szkoda, że daliśmy tak łatwo się pobić, bez oporu, że nie zrobiliśmy „prawdziwego” powstania wobec rzuconej na nas przemocy? Te gorzkie pytania i rozrachunki wracały zaraz po 13 grudnia 1981 roku.
W kontekście świeżych doświadczeń „Solidarności” i walki o jej przetrwanie w podziemiu, po wprowadzeniu stanu wojennego, pamięć roku 1863 była w roku 1983 żywsza, bardziej nośna niż 20 lat wcześniej. Wystarczy powiedzieć, że na łamach tego samego „Tygodnika Powszechnego”, który w 1963 roku uczynił z potępienia postawy powstańczej swój programowy manifest, gorący obrońca tej postawy, profesor Henryk Wereszycki mógł 19 lat później, na progu kolejnej rocznicy, napisać: „tradycja powstania styczniowego stała się jednym z fundamentów wychowania narodowego. Żyła ona przez cały czas od jego upadku aż do odzyskania niepodległości. Bo też to powstanie objęło bardzo szerokie masy uczestników, a tym samym stało się niezmiernie silnym bodźcem uświadomienia narodowego – siły sprawczej zwycięstwa w walce o niepodległość. Powstanie styczniowe uczy nas, że naród polski potrafi przetrwać każdą klęskę i uczynić z niej zaczyn późniejszego zwycięstwa” (H. Wereszycki, Znaczenie powstania styczniowego w dziejach narodu polskiego, „Tygodnik Powszechny”, 1982, nr 22, w: tenże, Niewygasła przeszłość, Kraków 1987, s. 92-93).
Taka nauka bardzo była Polakom znowu potrzebna: pocieszenie, odnowa nadziei, odnalezienie sensu poświęcenia w momencie zniechęcenia. II pielgrzymka Jana Pawła II do Polski, w czerwcu 1983 roku, stała się w takim szczególnym kontekście kolejnym ważnym „wydarzeniem pamięci” związanej z Powstaniem Styczniowym. Na ten czas, kiedy tak trudno było o zaufanie do władzy, kiedy opozycja znów musiała być konspiracją, Jan Paweł II dał Polsce, jako dwóch nowych patronów, właśnie powstańców styczniowych – brata Alberta oraz ojca Rafała. 22 czerwca, wobec blisko dwóch milionów wiernych zgromadzonych na Błoniach, Ojciec Święty przedstawił błogosławionych powstańców roku 1863 jako „znaki zwycięstwa dla narodu”, „zwycięstwa mocą prawdy, wolności i sprawiedliwości”.
Kontekst dla pamięci o Powstaniu Styczniowym w latach osiemdziesiątych XX wieku tworzyły jednak nie tylko pielgrzymki papieża, martyrologiczne skojarzenia między ofiarami stanu wojennego (w tym zamordowanymi księżmi, z ks. Jerzym Popiełuszką na czele) a ofiarami represji carskich po powstaniu 1863 roku. Ten kontekst tworzyło także coraz bardziej wyraźne zmęczenie społeczne kryzysem gospodarczym, represjami politycznymi, ogromny upływ najaktywniejszej części społeczeństwa – w postaci masowej emigracji po grudniu 1981 roku, poczucie swoistej beznadziejności, sprzyjające powrotowi nastrojów „realistycznych”. Może te wszystkie powstania, także ich kontynuacje z lat PRL – od 1956 roku po „Solidarność” i podziemną walkę o jej przetrwanie – nie mają sensu? Nie przynoszą żadnych trwałych pozytywnych zmian, tylko straty, represje, zaniedbanie materialnego stanu społeczeństwa? Najbardziej wyrazistym głosem takich nastrojów i związanej z nimi ambitnej próby przewartościowania całej tradycji powstańczej, zmiany całej polskiej pamięci, okazał się tekst młodego absolwenta historii z Gdańska, Donalda Tuska, w ankiecie zorganizowanej przez miesięcznik „Znak” w 1987 roku: „Pustka, tylko gdzieś w oddali przetaczają się husarie i ułani, powstańcy i marszałkowie, majaczą Dzikie Pola i Jasna Góra. Dziejowe misje, polskie miesiące. […] Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych rojeń? Polskość to nienormalność. […] Gdzie inni mówią kultura, cywilizacja i pietyzm, ja krzyczę: Bóg, Honor i Ojczyzna (wszystko koniecznie dużą literą); gdzie inni budują, kochają się i umierają, my walczymy, powstajemy i giniemy. […] Polskość nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem. Tak, polskość kojarzy się z przegraną, z pechem, z nawałnicami. I trudno by było inaczej” (D. Tusk, Polak przełamany, „Znak”, nr 11/1987, s. 191). Uczynić Polskę normalną – to oderwać się od tej powstańczej tradycji, od patosu, martyrologii (najsilniej związanej właśnie z Powstaniem Styczniowym 1863 i Powstaniem Warszawskim 1944), mniej przejmować się niepodległością, a bardziej materialną stabilizacją i postępem, nawet za cenę pewnego kompromisu z uciążliwymi sąsiadami.
Ten wywód, jaki przedstawił przyszły, najdłużej sprawujący władzę premier rządu III RP, zyskał w wydarzeniach kolejnych lat wsparcie w postaci politycznego procesu przejścia od PRL do III RP – nie na zasadzie powstania, walki z „obcą” władzą, ale na zasadzie ugody, kompromisu, na zasadzie „okrągłego stołu”. To, niezależnie od oceny politycznej tego zjawiska, na pewno nie sprzyjało pamięci powstania 1863 roku w duchu konfrontacji z czasem stanu wojennego (1983). Co więcej, po odzyskaniu przez Polskę w 1989 roku niepodległości, sam problem walki o niepodległość wydawał się z każdym rokiem coraz mniej aktualny, coraz bardziej abstrakcyjny. Powtarzano wciąż jak mantrę: Rosja nam nie zagraża, nie zagrażają nam Niemcy, wchodzimy do Unii Europejskiej; możemy nareszcie zająć się tym, o co apelował Donald Tusk w roku 1987 – spokojnym podnoszeniem dobrobytu materialnego, urządzaniem naszego pokoju w europejskim domu. Dominująca część mediów w III RP podjęła ten właśnie kierunek interpretacji stosunku między polską teraźniejszością (normalność) i przeszłością, zwłaszcza tą insurekcyjną, związaną z poświęceniami w walce o niepodległość (nienormalność).
Okres III RP może być uznany za czas wielkiej i wielostronnej pracy nad zapomnieniem („nienormalnej”) powstańczo-martyrologicznej przeszłości, nad rozbijaniem tego, co nazywa się „mitem polskiej ofiary”. Ta praca nad zapomnieniem „tożsamościowym” stanowi istotny kontekst i etap zarazem dla pamięci o Powstaniu Styczniowym. Praca nad zmianą tożsamości nie może jednak nie ożywiać zarazem pamięci, nie może nie budzić reakcji pamięci. Reakcja ta stała się niezwykle silna, kiedy pobudził ją tak dramatyczny fakt, jak katastrofa smoleńska 10 kwietnia 2010 roku, która przywróciła niepokojącą kwestię aktualności rosyjskiego zagrożenia imperialnego i kruchości polskiej niepodległości, a przede wszystkim odnowiła aspekt „martyrologiczny” – polskiej ofiary, w tym wypadku związanej z Katyniem. Na tym właśnie, jak sądzę, na zderzeniu pracy celowego zapominania z odruchem pobudzonej pamięci polega fenomen odnowienia „gorącego” sporu wokół Powstania sprzed 150 lat, wokół jego ofiar, jego sensowności: sensowności ofiar ponoszonych w walce o niepodległość. To spór o charakterze normatywnym: czy współczesną tożsamość Polaków ma tworzyć kontynuacja pamięci, poszanowanie pewnej istotnej dla polskiej niepodległości tradycji, czy raczej zapomnienie jest warunkiem nowej, „nowoczesnej” tożsamości?
Te pytania wróciły na poziomie politycznych i publicystycznych kłótni wokół 150 rocznicy Powstania Styczniowego. Tak było, kiedy Sejmowa Komisja Kultury odrzuciła propozycję ustanowienia roku 2013 czasem specjalnych obchodów tej rocznicy. Zdecydowały o tym głosy posłów rządzącej Platformy Obywatelskiej i skrajnie lewicowej formacji opozycyjnej – Ruchu Poparcia Palikota. Kiedy Senat nie okazał się tak przezorny i jednak Powstanie Styczniowe uznał za godne uznania specjalnymi obchodami w 150 jego rocznicę, zdecydował się w paradoksalny sposób odciąć od tej decyzji sam marszałek Senatu, Bogdan Borusewicz. Zapytany przez dziennikarkę o powody niezwykle skromnego zaangażowania państwa w obchody 150 rocznicy, odpowiedział zdecydowanie, jakby wstydził się decyzji, którą podjął Senat pod jego marszałkowską laską: „To powstanie było bardzo słabe. Takie obchody, jakie powstanie”.
Gorącą temperaturę sporów o pamięć Powstania Styczniowego oddają nie tylko głosy polityków czy publicystów, ale także niezwykle radykalny ton wypowiedzi niektórych historyków, przypominający pamflety pisane bezpośrednio po klęsce powstania. Przykładem najbardziej jaskrawym takiego głosu może być wydana w roku 2013 w Instytucie Historii PAN książeczka znanego badacza historii i cywilizacji XIX wieku – profesora Jerzego Jedlickiego. Droga do narodowej klęski – tak brzmi tytuł paszkwilu, który ma być ostatecznym potępieniem Powstania 1863 roku. Mocny tytuł trafnie wyraża nie mniej mocną w surowych werdyktach zawartość. Profesor Jedlicki stawia sprawę jasno: powstanie jest gorsze od niewoli. „Straszna jest odwaga ludzi, którzy nie tylko życie własne, lecz także swój dom, miasto i kraj cały wystawiają na hazard, przynosząc nieszczęście większe niż to, jakie chcieli wyzwać i znieść”. O niewoli nie pisze, ani o Imperium Rosyjskim – chyba że w tonie respektu dla jego siły, wtedy na przykład, kiedy wielkie manifestacje przedpowstaniowe roku 1861 nazywa pogardliwie (dla manifestantów) „podszczypywaniem lwa”. To nie jest, niestety, wizja jednego, ekscentrycznego historyka, to jest ton dominujący mediów roku 2013, to jest opinia powtarzana przez liderów życia politycznego III RP.
Trafnie to odwracanie znaczeń nazwał po imieniu już przy okazji 120 rocznicy Powstania, w czasie trwania stanu wojennego, znany krytyk literacki, stwierdzając, iż „powstaje tu świat na opak: ruch patriotyczny jest grabarzem Polski, ci zaś, którzy z nim walczą – są prawdziwymi patriotami, ratującymi ojczyznę” (Michał Głowiński, Pismak 1863, „Krytyka”, nr 19-20, Warszawa 1985, s. 185). Potwierdzając w pełni tę diagnozę wobec roku 2013, możemy nie bez goryczy dostrzec, jak bardzo brakuje nam dzisiaj takiego profetycznego głosu w obronie polskiej pamięci, jakim odzywał się Prymas Tysiąclecia, jakim mówił do nas w czasie kolejnych pielgrzymek do Ojczyzny Jan Paweł II…
Właśnie w takim kontekście odsłania się znaczenie upartej walki o tę pamięć, jaką podejmujemy na miarę naszych sił. Porywająca opowieść rzetelnego historyka i znakomitego publicysty, doktora Jarosława Szarka, tę walkę podejmuje – przy pomocy słowa. W barwnych obrazach tym słowem wyczarowanych przypomina historię 1863, 1864, 1865 roku: od „obudzonych marzeń” aż po „testament wolnych Polaków”. Broni znaczenia słowa „patriotyzm” i nazywa po imieniu tchórzostwo i zdradę. W wydanej w tym samym czasie monografii o Powstaniu Styczniowym na Litwie, wielki historyk i obrońca polskiej wolności, Bohdan Cywiński, napisał, iż „do Rosji nie wolno się zbliżać na kolanach. To śmierć” (B. Cywiński, Obok Orła znak Pogoni, Kraków 2013, s. 148). To właśnie groźne memento wyraża także z wielką siłą ta książka – praca pamięci Jarosława Szarka. Ono jest groźne dla tych, którzy decydują się dzisiaj, po 10 kwietnia 2010 roku, podchodzić na kolanach do Rosji. To dlatego temperatura sporów o znaczenie wydarzeń sprzed lat 150, o wybór między powstaniem a pozostaniem na kolanach, jest tak wysoka. Bo odczytujemy ją przez pryzmat wciąż odnawiającej się, niestety, sytuacji wyzwania dla polskiej wolności, godności, dla prawdy o naszej historii i teraźniejszości.
Prof. Andrzej Nowak
Książka jest dostępna na stronie: http://www.religijna.pl/szarek-jaroslaw-powstanie-styczniowe-zryw-wolnych-polakow
a.me.
Prof. Nowak w pięknych słowach podaje nam truciznę. Krytyka powstania nie oznacza odcięcia się od własnej historii i tradycji. W niczym też nie umniejsza naszej godności i dumie. Właśnie namolne usprawiedliwianie i idealizowanie tragicznej w skutkach ruchawki, wywołanej przez… 22-letniego konspiratora czyni z nas Polaków nieodpowiedzialnych idiotów, którzy zasłużyli sobie na swój cieżki los. Taka polskość w wydaniu prof. Nowaka to w istocie nienormalność. Przekładając na nasze realia, powstanie to mógł wywołać 22-letni zadymiarz z „marszów niepodległości”, podpalając którąś z ambasad. Nieprawdą jest też stwierdzenie prof. Nowaka, że w PRL potępiano powstanie styczniowe. Przeciwnie, odwoływano się do rewolucyjno-romantycznego etosu i doceniano aspekty postępowej społecznie walki z „reakcyjnym” caratem. Tak rozumiana pamięć o powstaniu styczniowym cementowała geopolityczne realia, gdyż postępowym i rewolucyjnym był wtedy moskiewski sojusznik, a zgniła reakcja to przecież USA, NRF i syjoniści.
antykatolicka prowokacja wciągnęła masy katolickie do samozagłady 1863 r. Lektura obowiązkowa „Pamiętniki” bp. Felińskiego pokazują „format” ludzi prących do powstania.
To co możemy powtarzać o większości powstań od końca XVIII w. :
Chwała bohaterom, hańba inspiratorom