„Ale ja nie mogę żyć tak, jak mój ojciec: zaharowywać się na śmierć i co tydzień błagać na kolanach, by drugie życie było lepsze. Żadnego drugiego życia nie ma. A ja zamierzam żyć!”
(Georges Duroy)
Pop-ewangelizacja
Jedna z moich koleżanek z uporem godnym lepszej sprawy od pewnego czasu stara się w rozmaitych dyskusjach bronić amerykańskiego zwyczaju ewangelizacji przez tzw. „dawanie świadectwa” o swoim moralnym nawróceniu. Rzecz polega w skrócie na tym, że człowiek mający za sobą grzeszną przeszłość opowiada o niej publicznie przed kamerą, mówiąc też o swoim nawróceniu zaszłym poprzez uświadomienie sobie, że przecież Bóg go mimo wszystko kocha.
Koleżanka przesłała mi cykl zawierających takie „spowiedzi” filmików, w których występowali na ogół ludzie mający za sobą patologiczne doświadczenia seksualne: wykorzystywani lub molestowani mężczyźni, kobiety w przeszłości prowadzące się promiskuitycznie.
Charakterystyczne przy tym, że pomieszano tutaj niezawinione przez samego zainteresowanego traumatyczne doświadczenia z popełnianymi świadomie czynami niemoralnymi, wspólnym mianownikiem było zaś jedynie odniesienie do sfery seksualnej. Fakt ten nie jest zresztą bez znaczenia dla wytłumaczenia całego tego dość specyficznego zjawiska, co postaram się dalej uzasadnić.
Dość powiedzieć, że przesłanie tego typu „ewangelizacji przez świadectwo”sprowadzić można do słów „nie przejmuj się, kiedyś narozrabiałeś ale zostaw to za sobą, Bóg cię przecież kocha, jesteś Jego dzieckiem, jesteś więc piękny i dobry, kochaj Boga i innych ludzi, nie obwiniaj się, ciesz się życiem i samorealizuj się!”. Wystarczy pójść do spowiedzi i podjąć postanowienie poprawy, by o grzechu móc zapomnieć.
Każdy, kto o nim przypomina, jest człowiekiem złym i antychrześcijańskim, bo „skreśla ludzi”, „wyklucza” i „osądza”, podczas gdy przecież Bóg wybacza i wszystkich kocha. Społeczeństwo powinno traktować grzeszników bez różnicy z ludźmi postępującymi moralnie, bo przecież skoro Bóg wybaczył, to my też nie mamy prawa nikogo obwiniać. Była ladacznica staje się równa damie, a ocenianie wyżej tej drugiej niż tej pierwszej jest moralnie złe. Grzesznikowi nie wolno psuć dobrego samopoczucia wynikającego stąd, że uświadomił sobie, że nie jest na świecie sam i że Bóg go kocha.
Chrześcijaństwo a poczucie winy
Rozumowaniu temu pozornie trudno cokolwiek zarzucić. Podobny schemat zachowany jest w większości poświęconych chrześcijańskim świętym hagiografii: na początku życie głęboko grzeszne, w nieświadomości Boga, później nawrócenie, na końcu droga do świętości. Punkt startowy metafizycznej drogi świętego znajduje się niekiedy znacznie dalej od Boga niż ludzi prowadzących się moralnie, ale u jej końca jest on Mu znacznie bliższy niż przeciętni ludzie.
Jest jednak coś, co różni esencjonalnie chrześcijańskie hagiografie od telewizyjnego ekshibicjonizmu amerykańskich katolików: poczucie winy. Chrześcijański święty uświadamia sobie, jak bardzo zgrzeszył przeciwko Bogu, po czym przez resztę życia odczuwa przed Nim z tego powodu wstyd, cierpiąc moralne katusze i starając się zadośćuczynić winie poprzez pokutę i umartwienie. Chrześcijański święty zdaje sobie w momencie nawrócenia sprawę, jak mały, brudny, słaby i nawet odrażający jest wobec absolutnego Dobra. Świadomość metafizyczna chrześcijańskiego świętego ulega transformacji z antropocentrycznej i egoistycznej w teocentryczną. Nawet gdy dotychczasowe życie świętego było pobożne i cnotliwe, zyskuje on świadomość jak mało znaczy to wszystko w obliczu Absolutu. Niedoskonałość postawiona w obliczu Doskonałości ujawnia swoją marność.
Stąd podstawową cechą świadomości świętego i w ogóle chrześcijanina jest stałe poczucie winy. Jest to skutek doświadczenia własnego zła i niedoskonałości, przefiltrowanych przez wrażliwość sumienia. Chrześcijanin żyje ze świadomością, jak marny i grzeszny jest wobec będącego czystą miłością Boga, i jak marny i grzeszny jest też niekiedy wobec swoich bliźnich. Bóg obdarzył człowieka wolnością, by ten świadomie opierał się grzechowi i wybierał dobro. Chrześcijaństwo to świadomość tego, co jest dobrem i co należy wybrać. Chrześcijanin żyje więc z poczuciem moralnej powinności i z poczuciem winy wobec niedoskonałego spełnienia tej powinności, oraz z powodu tkwiącego w każdym z nas zła. Poczucia winy mógłby być pozbawiony jedynie człowiek bezgrzeszny, moralnie nieświadomy (np. poganin lub wyznawca fałszywych doktryn), lub amoralny.
Chrześcijaństwo a wstyd
Innym imieniem poczucia winy jest wstyd. Pierwszorzędnego znaczenia nie ma tu przy tym wstyd związany z fizyczną konstytucją człowieka, ale moralny wstyd wynikający z wyrządzonego zła i z własnej niedoskonałości. Chrześcijaństwo nadaje człowieczeństwu i ludzkiej egzystencji wymiar tragiczny. Człowiek posiada w sobie pierwiastek zła dziedziczony jako piętno pierworodnego grzechu założycieli rodzaju ludzkiego. Tragiczny wymiar egzystencji chrześcijanina polega na świadomości życia z tym piętnem oraz świadomości tego, że nie spełniliśmy i nie spełniamy moralnych powinności, jakie mamy wobec Boga. Wstyd dowodzi, że nie straciliśmy moralnego kompasu, jaki pozwala nam odróżniać dobro od zła.
Amerykańscy „ostatni ludzie”
Ten tragiczny wymiar istnienia jest zupełnie niezrozumiały dla Amerykanina. Podzielający poglądy francuskiej Nouvelle Droite chorwacko-amerykański publicysta Tomislav Sunić (ur. 1953), w swojej pracy Homo Americanus: Child of the Postmodern Age (2007) opisuje dogłębnie proces kształtowania się antytradycyjnego ducha narodowego Amerykanów. Znaczenie miało już nadane obywatelom przez amerykańską konstytucję prawo „dążenia do szczęścia”. Stąd centralna dla narodowego ducha amerykańskiego koncepcja samorealizacji. Jej warunkiem jest znoszenie reguł, norm, ograniczeń i powinności, co filozoficznie uzasadnia liberalizm będący państwową ideologią USA. Powinności wobec Boga i bliźnich, wszystko w zasadzie co nie szkodzi bezpośrednio drugiemu człowiekowi, zostaje odsunięte poza granicę horyzontu moralnego. Przedmiotem wyboru przestaje być dobro lub zło, zastępuje je zaś wybór pomiędzy przyjemnością a cierpieniem. Przyjemność i cierpienie stają się dla człowieka ponowoczesnego innymi imionami dobra i zła.
Mentalność ta zyskuje swe zwieńczenie w pokoleniu Amerykanów ukształtowanych przez prezydenturę Johna F. Kennedy’ego (1917-1963, prezydent 1961-1963). Znane jest ono wśród socjologów jako „me generation”, którą to nazwę wytworzono od zaimka osobowego „ja” (pisanego w języku angielskim wielką literą!) lub też jego dopełniaczowej formy „mnie”. Me generation to pokolenie ruchu praw obywatelskich, przekonane o tym, że człowiek ma swoje niezbywalne prawa i że wszystko mu się należy, lecz nie ciążą na nim żadne obowiązki. Bóg odsunięty zostaje w tej perspektywie na margines, lub zupełnie znika. Człowiek ma tylko jedno życie, i musi przeznaczyć je na realizację gwarantowanego mu przez konstytucję USA prawa do dążenia do szczęścia. Wszystko co stoi na przeszkodzie realizacji tego prawa, musi zostać usunięte. Człowiek staje się zachłanny i żarłoczny, bo ma na tym świecie tylko jedną szansę samorealizacji. Poczucie winy i wstyd zaczynają mu coraz bardziej uwierać, bo przeszkadzają cieszyć się światem i jego przyjemnościami, psują samopoczucie i wprowadzają w zły nastrój. Ponowoczesny Amerykanin pozbywa się zatem czegoś tak anachronicznego jak wstyd i poczucie winy, wyrzekając się zaś doświadczenia własnego zła, zatraca stopniowo świadomość zła jako takiego.
Na kozetce u psychoanalityka
Oprócz ruchu praw obywatelskich, kluczowy dla powstania psychologii me generation był wpływ, jaki na amerykańskie szkolnictwo wywarła psychoanaliza Sigmunda Freuda (1856-1939). Teoria ta, dziś już raczej zarzucona przez naukę, kładzie akcent na warunkowanie zaburzeń psychicznych i dyskomfortu człowieka przez kompleksy i zahamowania wyniesione z dzieciństwa. Freudyzm postuluje przezwyciężenie tych kompleksów i zahamowań, by osiągnąć jednostkowe szczęście tożsame z samorealizacją, samoakceptacją i unikaniem konfliktów z otoczeniem. Freudyzm jest teorią indywidualistyczną i jako taki, doskonale koresponduje z indywidualistycznym amerykańskim liberalizmem. Tym właśnie trzeba tłumaczyć jego wielki sukces w amerykańskiej psychoterapii, oświacie i popkulturze. Jednostkowe „ja” jest tam najważniejszym punktem odniesienia, a świat zewnętrzny istnieje przede wszystkim po to, by przynosić szczęście, akceptację, beztroskę i przyjemność. Rozróżnienie między dobrem a złem zastępuje rozróżnienie między przyjemnością a przykrością.
Wychowanie samolubów
W duchu freudyzmu utrzymane były podręczniki amerykańskiego pediatry i psychologa, Benjamina Spocka (1903-1998), którego inspirowane freudyzmem przemyślenia dały początek koncepcji wychowania bezstresowego. Dzieciństwo wolne powinno być od nadmiernej presji rodzicielskiej, dziecku zaś powinno stwarzać się możliwości swobodnej i radosnej samorealizacji i samoakceptacji. Człowiek pozbawiony jest pierwiastka zła, zatem uwalniając dziecko od presji norm i obowiązków, chroni się jego psychikę i późniejsze dorosłe życie przed wypaczeniem, pozwalając mu na swobodną ekspresję samego siebie, prowadzi się je do dobra, czyli do szczęścia. Opiekunowie dziecka powinni ulegać wszystkim jego zachciankom i kaprysom, by nie zakłócić jego rozwoju i nie tłamsić jego rozbudzającej się indywidualności. Zamiast wdrażać dziecko do przestrzegania norm społecznych, stawia się na jak najszybszą realizację zachcianek i doraźnej przyjemności. Miejsca na wstyd i poczucie winy tu nie ma, bo nie ma poczucia powinności. Poza tym, przeszkadzałyby one w szczęściodanej samorealizacji i mogły się stać źródłem kompleksów. Poczucie winy jest traktowane przez freudyzm jako coś złego, co trzeba przezwyciężyć.
Oligarchia kauzyperdów
W liberalizmie jednostka postawiona zostaje przed wspólnotą. To społeczeństwo ma służyć jednostce, nie na odwrót. W kulturach tradycyjnych wspólnota dominuje nad jednostką. Jednostka jako wyodrębniony podmiot w ogóle nie istnieje w ontologii społeczeństwa tradycyjnego. Zmienia to dopiero liberalizm, który wyzwala jednostkę z prymatu zbiorowości nad indywidualnością. Amerykanin może powiedzieć o sobie „ja jestem”, podczas gdy człowiek kultury tradycyjnej może powiedzieć tylko „my jesteśmy”, samodefiniując się poprzez przynależność do wspólnoty. W społeczeństwie tradycyjnym kluczowe jest zatem wdrożenie człowieka w normy regulujące funkcjonowanie wspólnoty i uświadomienie mu powinności, jakie wobec niej posiada. Freudyzm zastępuje powinności człowieka wobec Boga i wobec wspólnoty imperatywem indywidualnego szczęścia, co w kontaktach z innymi ludźmi oznacza unikanie z nimi zadrażnień. Regulują to normy prawa, które naginać można w zależności od sprytu zaangażowanego prawnika i wysokości wypłaconego mu honorarium. Jurydyzacja stosunków międzyludzkich w Stanach Zjednoczonych i wywindowanie zawodu prawnika na szczyt drabiny społecznej jest funkcją amerykańskiego liberalizmu. Liberalizm oznacza formalizację stosunków społecznych, w których moralność w roli regulatora zastępuje przepis prawny.
Społeczeństwo konformistów
Pokolenie me generation zrzuca z siebie normy i poczucie odpowiedzialności moralnej, winami obarcza zaś niesprawiedliwość społeczną, wychowanie rodzinne, ucisk klasowy, dyskryminację etc. Freudyzm zdejmuje z jednostki odpowiedzialność za jej czyny i przerzuca ją na społeczeństwo. Winny nie jestem nigdy „ja”, ale zawsze są to „oni”. Nie ma już kary będącej aktem sprawiedliwości wobec wyrządzonego zła – jest jedynie zła wola tego, kto „wyklucza”, „skreśla” i „osądza” ludzi. Nie można nikogo ani niczego osądzać, bo to może być źródłem niepożądanych konfliktów z innymi, tak więc przeszkadzać w dążeniu do szczęścia. Protezą moralności staje się wśród Amerykanów poprawność polityczna, służąca minimalizowaniu przykrości odczuwanej przez innych i zadrażnień w stosunkach międzyludzkich. Jej źródłem i sankcją nie są normy moralne, lecz opinia większości. Postmodernistyczny Amerykanin pokolenia me generation jest zatem pozbawionym osobowej niepowtarzalności społecznym konformistą. To zuniformizowany produkt światopoglądowej i kulturowej presji społeczeństwa masowego i jego konsumpcyjnych i indywidualistycznych postaw. Filarem poprawności politycznej jest lęk jednostki, by nie narazić się innym przez zaznaczanie swej osobowej podmiotowości. Ponowoczesnego społeczeństwa amerykańskiego nie spajają więzy solidarności, tylko konformizm poprawności politycznej.
Herosi amerykańskiej popkultury
Bohaterem amerykańskiej popkultury jest kowboj, szeryf, policjant lub komandos samotnie wymierzający sprawiedliwość. Jest to bohater-indywidualista, który dzięki swojej ponadprzeciętnej sile, umiejętnościom, inteligencji lub uzbrojeniu osiąga swój cel. Inni są dla niego jedynie przeszkodą, którą trzeba zniszczyć, lub tłem, formalnie służącym za pretekst bijatyki. Amerykański bohater bywa czasem inteligentny, nie jest jednak nigdy mądry. Nie stara się zrozumieć innych i nie interesują go oni w gruncie rzeczy. Amerykanina nie interesują inni ludzie, ich kultury, sposoby życia, nie uczy się języków obcych. Jest soliptykiem skupionym tylko na sobie. Mądrość zawiera zaś między innymi poczucie wstydu, wynikające ze świadomości własnego zła i płynącego stąd poczucia winy. Mądrość nie jest głucha na głos sumienia, a wymaga najpierw od siebie, później od innych. Jej cechą jest solidarność, zasadniczo obca ponowoczesnej mentalności pokolenia me generation.
To nie jest kraj dla starych ludzi
Me generation to pokolenia skupionych na sobie hedonistów. Amerykanin powinien być zawsze młody, piękny, zdrowy i bogaty. Tym, czego nie potrafi oswoić są choroba, starość i śmierć. Nie dają się one pogodzić z radosną samorealizacją i dążeniem do szczęścia wiecznie młodych, pewnych przysługujących im praw, korzystających ze wszystkich przyjemności życia bez ponoszenia ich szkodliwych skutków Amerykanów. Obok wysokości zarobków, śmierć, choroba, brzydota i starość są tematami wyklętymi w Stanach Zjednoczonych przez poprawność polityczną. Mówienie o nich jest czymś nieprzyzwoitym i źle widzianym. Świadczy o braku taktu, psując jedynie samopoczucie. Amerykanin zawsze przecież jest młody, zdrowy i piękny, tak jak młodzi, zdrowi i piękni są bohaterowie amerykańskiej popkultury, których proces starzenia zdaje się nie dotyczyć. Modelki, aktorzy, piosenkarze i postacie z reklam telewizyjnych nie starzeją się i żyją wiecznie.
W społeczeństwie tradycyjnym i wspólnotowym, gdzie pod jednym dachem lub w najbliższym sąsiedztwie żyły całe klany, traktowało przemijanie ludzkiego życia na podobieństwo zmieniających się pór roku. Kolejne pokolenia rodziły się, chorowały i umierały pod jednym dachem. Śmierć była czymś naturalnym, częścią niezmiennego porządku. Pomimo towarzyszących jej niekiedy bólu i cierpienia, było to w ostatecznym rachunku radosne – przynajmniej dla człowieka, który dobrze przeżył swoje życie – przejście do wyższego wymiaru istnienia. Społeczeństwo amerykańskie śmierci nie akceptuje i o zmarłych stara się jak najszybciej zapomnieć by nie zakłócali samopoczucia samorealizujących się w świecie plastikowej reklamy postmodernistycznych jednostek. W Stanach Zjednoczonych nie celebruje się pogrzebów, nikt nie odwiedza cmentarzy, groby są małe i ledwie symboliczne. W kontynentalnej Europie mamy nasz Dzień Zaduszny, w Ameryce obchodzą wtedy błazeńskie Halloween, by zatracając się w konsumpcyjnej orgii, kpiną, wygłupem i kolorowym przebraniem zagłuszyć szepty docierające do nas z tamtej strony rzeczywistości. Brzydkich, pomarszczonych i chorych w Stanach Zjednoczonych prowadzi się do chirurga plastycznego, a gdy nic nie może już im pomóc, zamyka się w domach starców lub odsyła do wielkiej umieralni dla emerytów z klasy średniej na Florydzie. Społeczeństwo, które odepchnęło od siebie świadomość ludzkiej niedoskonałości i pogrążyło się w samouwielbieniu, nie może oswoić materialnych dowodów tej niedoskonałości.
Amerykanizacja katolicyzmu
W tym właśnie kontekście należy rozumieć fenomen „ewangelizacji przez dawanie świadectwa”. Nie chodzi w niej bynajmniej o jakąkolwiek ewangelizację, tylko o wariant freudowskiej psychoterapii, której prawdziwym, choć nie zawsze uświadamianym sobie przez nieszczęsnych ekshibicjonistów celem, jest ich samoakceptacja i pragnienie akceptacji przez innych. Kobieta opowiadająca przed kamerą, z iloma mężczyznami uprawiała seks chce przestać określać samą siebie i by inni przestali ja określać przez pryzmat jej rozwiązłego wcześniejszego życia. Powoływanie się na spowiedź i powtarzane w kółko zapewnienie że „przecież Bóg ją kocha” ma służyć odrzuceniu świadomości własnego zła i niedoskonałości, by móc samorealizować się i dążyć do szczęścia i dobrego samopoczucia jako żona, matka, „normalna kobieta”. Publiczne opowiadanie o swoich sprawach intymnych jest dalekim echem zarówno protestanckiej instytucji spowiedzi publicznej, jak i spowiedzi indywidualnej na kozetce u psychoanalityka. Wspomniana na początku tekstu koncentracja na tematach genitalnych to także echo freudyzmu. Adepci „ewangelizacji przez dawanie świadectwa” oczekują tak naprawdę akceptacji i poklasku dla siebie, a ich motywem jest chęć wyparcia własnej brzydoty i zła, nie mieszczących się w ich wizji samych siebie jako części szczęśliwego, przepełnionego radością życia i samorealizującego się me generation.
W takiej mentalności nie ma miejsca na wstyd ani na poczucie winy. Złu winny jest nieszczęśliwy zbieg okoliczności lub społeczeństwo, nigdy jednak sam podmiot. Zły jest ten, kto przypomina o złu, winie, śmierci, brzydocie, chorobie, wstydzie, normach moralnych, bo psuje w ten sposób dobre samopoczucie. Zgodnie z zasadami poprawności politycznej, wartościowanie innych i ocenianie ich jest tematem tabu. Wstyd jest za to czymś anachronicznym, i jeśli tylko coś nie psuje innym samopoczucia, to można o tym swobodnie rozprawiać. Dlatego nie ma miejsca na mówienie o winie moralnej, można natomiast mówić publicznie o choćby najbardziej intymnych aspektach swojego życia; na przykład publicznie opowiadać o seksie, lub – jak ostatnio zrobiła w Polsce żona jednego ze znanych publicystów katolickich – o swoich wymazach pochwowych, problemach z wypróżnieniem się, wymiocinach itp.
Bezwstyd i odrzucenie pojęcia winy są cechami postmodernistycznego amerykanizmu epoki lateksu, reklamy, popkultury, botoksu i chirurgii plastycznej. Wytworzyła je bardzo szczególna mieszanka protestantyzmu, wielokulturowości, liberalizmu i kapitalistycznego materializmu. Niebezpieczne są próby zaszczepiania ich na grunt polskiego chrześcijaństwa, co w części lub całości robić próbują środowiska neokonserwatywne, syjonistyczne i feministyczne. W razie powodzenia, mogłoby to wyjałowić katolicyzm w Polsce z treści stanowiących esencję tradycyjnej i chrześcijańskiej antropologii filozoficznej.
Ronald Lasecki
Doskonaly tekst! Zaraz go powysylam znajomym.
Identyczne poglądy na temat chrześcijaństwa można znaleźć u nas w lewicowej „Krytyce politycznej”: nie podlegające żadnej ocenie poczucie winy jest podstawą chrześcijaństwa. Jest to tak samo emocjonalna i pozbawiona rozumu postawa, jak odwrotna, opisana w tekście, w której żadnej ocenie nie podlega uczucie satysfakcji. Różnica jest tylko taka, że jedna z postaw hołubi popęd gniewliwo-bojowy (appetitus irascibilis) a druga popęd pożądliwy (appetitus concupiscibilis). Ta ostatnia jest psychologicznie nieco bardziej prawidłowa jako, że concupiscibilis jest popędem głównym (por. ST I-II q 25 a.1; ST I q.81) ale w obu wypadkach o żadnym, rozumnym uporządkowaniu popędów nie ma mowy. Nie ma tu miejsca na przejście od emocjonalnego instynktu do intelektualnego osądu. Właśnie nieprawidłowa lub opóźniona penetracja instynktu przez intelekt daje osobowość psychopatyczną (np. ekshibicjonistyczną, opisaną w artykule) a przedwczesna prowadzi do nerwicy represyjnej (por. Brennan, Thomistic Psychology, s. 121 i n.). Dotyka to istotnego w KATOLICKIEJ teologii moralnej rozróżnienia między świadomością winy, która jest funkcją praktycznego osądu moralnego (sumienia) a poczuciem winy, które jest doznawane w pragnieniach zmysłowych. Normalnie obydwa zjawiska występują łącznie (u zrównoważonej osoby), ale możliwe jest, że człowiek ma jedynie intelektualną świadomość winy bez doznania zmysłowego albo samo poczucie winy nie potwierdzone żadnym osądem rozumu. W Kościele katolickim tradycyjnie definiowano grzech jako zaprzeczenie porządku rozumu a nie porządku uczuć. „Appetitus sensitivus natus est obedire rationi” (Naturą pragnienia zmysłowego jest to, że kieruje się rozumem), ST I-II q.74 a.3 ad.1. Taki św. Augustyn – w odróżnieniu od p. Laseckiego – nigdy nie uważał, że samo poczucie własnego istnienia (jaźń) jest złe czy też, że ma być naznaczone poczuciem winy. W istocie gdyby tak było, nie moglibyśmy kochać sami siebie ani Bóg nie mógłby nas kochać.