Wołanie o wodza
Prezydent Bronisław Komorowski nie podpisał na czas noweli „Prawa o zgromadzeniach”, wobec czego nie zdąży ona wejść w życie przed tegorocznym tzw. „marszem niepodległości”. Należy się w związku z tym spodziewać, że przynajmniej w jakiejś mierze powtórzy się ubiegłoroczna sytuacja, gdy centrum stolicy państwa niemal na pół dnia rząd dobrowolnie oddał na pastwę zanarchizowanym tłumom i antypaństwowemu motłochowi, dopuszczając bezczelne lżenie i atakowanie organów porządkowych oraz niszczenie własności publicznej i prywatnej. Rząd nie decydując się wtedy na siłowe rozbicie marszu i rozpędzenie jego uczestników dopuścił do kompromitacji – również na arenie międzynarodowej – państwa polskiego, które okazało się niezdolne do wyegzekwowania ładu i porządku wobec swoich własnych obywateli, na swoim własnym terytorium i w swojej własnej stolicy – na dodatek w bezpośrednim sąsiedztwie siedzib swoich najważniejszych instytucji władzy centralnej.
Przypuszczam, że ówczesne odstąpienie od rozpędzenia marszu, pomimo że przybrał on już wtedy wyraźnie kształt zamieszek, spowodowane było tak charakterystycznym dla Platformy Obywatelskiej brakiem politycznego zdecydowania. PO unika konfliktów, które zmusiłyby ją do zajęcia wyrazistego stanowiska, aby nie zrazić do siebie żadnej grupy potencjalnych wyborców. Po okresie awanturniczych rządów PiS, postępowanie takie przez pewien czas odpowiadało oczekiwaniom społecznym i potrzebie elementarnej stabilizacji przestrzeni publicznej, szybko jednak ujawniły się jego ograniczenia. Chowanie głowy w piasek wobec każdego pojawiającego się konfliktu politycznego po pewnym czasie spowodować musi funkcjonalny paraliż państwa pozbawionego suwerena i dezorientację wspólnoty politycznej pozbawionej przywództwa kształtującego jej zbiorową tożsamość.
Wyjątkowo żenującym przykładem tego pierwszego było cofnięcie się przed rozprawą z koczowiskiem z którym członkowie „sekty smoleńskiej” rozłożyli się na wprost Pałacu Prezydenckiego, przy najbardziej reprezentacyjnej ulicy Warszawy. Okazało się że grupka wariatów może bezkarnie kpić z władz państwowych i stołecznych, okupując najbardziej bodaj eksponowane miejsce w kraju, skąd przy zupełnej bierności państwa i Kościoła katolickiego, zaś za poklaskiem medialnych hien zawsze węszących za podobnymi skandalami, głosi swoje paranoiczne, sekciarskie poglądy, bluźniąc też de facto przeciw krzyżowi, który staje się w jej brudnych łapskach cepem do okładania przeciwników. Późniejsza nocna szamotanina z udziałem lewackich brudasów, gdy już otwarcie profanowano symbole religijne i bluźniono przeciw Bogu, była tylko łatwym do przewidzenia rezultatem tego, że państwo zaniechało ochrony porządku w przestrzeni publicznej godząc się na jej zawłaszczenie przez „smoleński” motłoch, zaś Kościół zaniechał obrony krzyża również godząc się na jego zawłaszczenie przez ten sam motłoch. „Gdy ołtarze pustoszeją, budzą się demony”.
Z kolei świadkami moralnej dezorientacji wspólnoty jesteśmy obecnie, gdy trwa zamieszanie wokół projektu uregulowań mających zapewnić pełniejszą ochronę życia poczętego. Platforma Obywatelska także i tym razem nie potrafiła zająć stanowiska, a sam premier zrejterował z sali sejmowej w obliczu konieczności zagłosowania „tak” lub „nie” za skierowaniem do dalszych prac ustawy mającej ograniczać możliwość spędzania płodów. Partia rządząca nie była w stanie wyegzekwować wśród swoich członków dyscypliny w głosowaniu, dzieląc się według takich z grubsza proporcji, że mniej więcej trzecia jej część zagłosowała przeciwko dopuszczalności zabijania nienarodzonych. Tym razem przez swoje hamletyzowanie PO jednak jedynie politycznie straciła, nastawiając przeciw sobie zarówno obrońców jak i przeciwników życia poczętego, gdyż obydwie te grupy równocześnie zaczęły jej słusznie zarzucać zdradę wobec zagadnienia bodaj najbardziej polaryzującego – gdzie można być jedynie całkowicie „na tak”, lub całkowicie „na nie”. Na marginesie zauważmy, że niechęć do głośnego i wyraźnego artykułowania swoich postulatów, wobec kwestii o randze tak fundamentalnej dla chrześcijańskiej tożsamości wspólnoty, będąca – nie bójmy się wyraźnie to powiedzieć – tchórzostwem, da się zauważyć nie tylko w partii rządzącej, ale też pośród tych, zadaniem których jest pielęgnowanie owej tożsamości. Nie przypominam sobie żadnych głośniejszych wypowiedzi wychodzących od hierarchów Kościoła katolickiego w związku z ostatnim wokółaborcyjnym zamieszaniem. A przecież choćby niedawno podpisana wspólna deklaracja abp. Michalika i patriarchy Cyryla, nie mogąca wszak pozostać bez wpływu na stosunki także pomiędzy katolikami a prawosławnymi w Polsce, mogłaby stać się pretekstem do wyraźnego wystąpienia hierarchów katolickich, jak i polskiej Cerkwi w obronie nienarodzonych.
Wróćmy jednak do „marszu niepodległości”. Zaniechanie jego rozbicia w ubiegłym roku spowodowane zapewne było strachem PO przed dokonaniem kroku wyraźnie politycznego, mianowicie przed przyznaniem że zaszła sytuacja konfliktowa i przed wskazaniem przeciwnika. Platforma to partia postpolityczna – mentalny twór epoki ponowoczesnej, gdzie nie rozumie się już kategorii polityczności, zgodnie z nowożytną definicją Carla Schmitta „zaczynającej się tam, gdzie można wskazać wroga”. Platforma od polityki ucieka, dlatego każdy wyrazisty ruch polityczny – czy będzie to PiS, czy lewicowa prasa, czy uliczni zadymiarze albo stara się przemilczeć i przeczekać, albo się do niego upodobnić, nigdy jednak nie idzie z nim na konfrontację. Hasłem wyborczym tej partii było przecież „nie róbmy polityki”. Przypuszczam więc, że także i w tym roku opóźnienie w podpisaniu „Prawa o zgromadzeniach” nie było wynikiem przysłowiowej już gapowatości Komorowskiego, ale było przemyślanym przeciw-politycznym krokiem PO. Po prostu po raz kolejny ugrupowanie to „schowało głowę w piasek”, licząc iż udawanie że nic się nie dzieje, pozwoli mu wyjść z całej sprawy bez szwanku.
Każe to jednak postawić pod znakiem zapytania słuszność poglądów takich znanych publicystów konserwatywnych jak Bronisław Łagowski czy prof. Adam Wielomski, widzących w Platformie swoistą zaporę przed politycznie niszczycielskim huraganem „PiS-owszczyzny”. Oto bowiem partia mająca być „mniejszym złem” godzi się, by przez kilka godzin centrum stolicy państwa wydane zostało na łup band uzbrojonego motłochu „narodowego” i „antyfaszystowskiego”, atakującego funkcjonariuszy porządkowych, ambasady obcych państw, niszczącego przystanki autobusowe, sygnalizację świetlną, prywatne samochody i sklepy, a nawet słupki parkingowe, klomby kwiatowe, bruk i kraty zabezpieczające przydrożne drzewa. Godzi się by zamaskowane bandy na ulicach miasta atakowały siebie nawzajem jak i często zupełnie przypadkowych ludzi – fotoreporterów, grupy rekonstrukcji historycznej itp. Godzi się na swoisty zalegalizowany miejski tumult, w czasie którego część stolicy wyłączona niejako zostaje spod władzy państwowej by stać się „ziemią niczyją”, rozgrywaną pomiędzy subkulturowymi bojówkami. Nietrudno się domyśleć, jakie reakcje wywołuje to wśród mieszkańców Warszawy: w dzień oznaczony jako narodowe święto część z nich po prostu nie opuszcza mieszkania lub udaje się poza miasto, w obawie by przypadkiem nie oberwać butelką lub kamieniem. A przecież nie jest to jedyny tego rodzaju przypadek. Warszawa systematycznie znosić musi burdy i blokady urządzane przez partie polityczne, związki zawodowe, co najmniej raz do roku jej mieszkańcy oglądać muszą parady półnagich zboczeńców itd. W rozmowach z mieszkańcami miasta powtarza się stale jeden i ten sam motyw: nie są oni zainteresowani ani „zamachem smoleńskim”, ani „prawami homoseksualistów”, lecz chcą po prostu spokojnie i bezpiecznie żyć w swoim rodzinnym mieście i swobodnie się po nim poruszać. Dlatego tym, czego dziś potrzebuje stolica (i cała Polska zresztą też) jest radykalna depolityzacja, ale nie zachodząca na naszych oczach depolityzacja organów władzy, ale depolityzacja ulicy. Potrzebne jest zrozumienie na powrót kategorii polityczności przez elitę rządzącą, by przy pomocy pozostającego w jej dyspozycji instrumentarium państwowego mogła dokonać depolityzacji społeczeństwa, przełamania miotającej nim „tyranii (pseudo)wartości”, jego demobilizacji i pacyfikacji przestrzeni publicznej, która powinna zacząć znów służyć dobru wspólnemu, miast jak dotychczas być rozrywana przez partie polityczne lub nawet bojówki. Niemiecki prawnik Carl Schmitt stojąc wobec rozpadu wspólnoty politycznej rozrywanej w „weimarskich” Niemczech przez partie, widząc szalejący na ulicach miast chaos szerzony przez walczące ze sobą partyjne i związkowe bandy, wołał do prezydenta Hindenburga o sięgnięcie po uprawnienia nadzwyczajne i przywrócenie ładu. Dziś w Polsce sytuacja nie jest oczywiście tak dramatyczna, ale prestiżowa kompromitacja państwa i mamienie mas populistycznymi hasłami przez demagogów są mimo wszystko zjawiskiem realnie występującym. Stąd silna władza centralna, skupiona w rękach głowy państwa lub choćby nawet szefa rządu lub ministra spraw wewnętrznych, wydaje się czymś bardzo pożądanym. Nie musiałoby to nawet wymagać zmian konstytucyjnych, lecz „odwagi władzy” i gotowości korzystania z już przysługujących uprawnień. Spośród państwowców, konserwatystów, czy po prostu spośród patriotów i „porządnych obywateli” wyjść musi dziś jeszcze raz „wołanie o wodza”, to jest o silnego męża stanu, gotowego wystąpić w imieniu wspólnoty politycznej przeciwko ulicznym demagogom i zadymiarzom.
Inwazja społeczeństwa obywatelskiego na państwo
Bronisław Komorowski dotychczas nie dał dowodów by mógł stać się tego rodzaju przywódcą narodowym. Jedyna wyszła z Pałacu Prezydenckiego koncepcja mająca być alternatywą wobec „marszu niepodległości”, mianowicie pomysł mającego jednoczyć różne środowiska „marszu prezydenckiego”, nie tylko prowadzona była niemrawo, ale i posiada wiele tych samych wad, które nie pozwalają ocenić dodatnio pomysłu „marszu niepodległości”.
Po pierwsze, w jednym i drugim przypadku mamy do czynienia ze świętowaniem rocznicy odzyskania niepodległości. Jak trafnie zauważył kiedyś bodaj Przemysław Gębala, odzyskanie niepodległości świętuje ten, w kogo świadomości utkwił fakt, że niepodległości tej był niegdyś pozbawiony, i kto utrzymania tej niepodległości nie jest pewien. Święto to ma charakter niejako z natury „defensywny”. Wspólnota polityczna o ugruntowanej nie zaś chimerycznej tożsamości, manifestować będzie nie swoje przywiązanie do niepodległości i gotowość jej o b r o n y, ale swoje aspiracje do potęgi, wysokiego statusu i prestiżu. W monarchii może to przybrać na przykład charakter obchodzonych z wielką pompą urodzin panującego, w warunkach zaś istniejącego tu i teraz państwa polskiego mogłoby oznaczać choćby świętowanie rocznicy przywrócenia urzędu Prezydenta, tak więc prawdziwego przezwyciężenia ustrojowej utopii demokracji socjalistycznej. Wymowa takiego święta byłaby też jednoznacznie państwocentryczna; byłoby ono wyrazem politycznej zwierzchności głowy państwa nad wspólnotą polityczną czyli tego, czemu zaprzeczają obydwa mające być zorganizowanymi 11 listopada marsze.
W koncepcji Komorowskiego obchody mają się odbyć w formule ludowego pochodu na czele którego miałby kroczyć sam prezydent. To oczywiście symboliczne zaprzeczenie idei głowy państwa jako stojącej w ramach danej wspólnoty politycznej p o n a d swoimi poddanymi. Prezydent nie występuje tu jako zwierzchnik, z trybuny odbierający uroczysty hołd od armii i organizacji w których zrzeszone są poszczególne kategorie obywateli, ale występuje jako jeden z owych obywateli, pieszo maszerujący na ich czele, w ich bezpośrednim otoczeniu i w bezpośrednim kontakcie z nimi. Zniesiony zostaje „pełen patosu dystans”, który w zdrowym państwie oddzielać powinien głowę tego państwa od poddanego jej władzy ludu. Zniesione w zasadzie zostaje nawet pospolite rozróżnienie pomiędzy piastunem władzy a poddanymi. Prezydent i obywatele nie są zwróceni do siebie twarzami, tak więc polityczny suweren nie pozdrawia swoich poddanych którzy przyszli by podziwiać manifestujące się w jego osobie potęgę i majestat państwa. Maszerując na czele obywateli, prezydent staje się jednym z nich. Metafizyka państwa jako „całości” zostaje zniesiona przez metafizykę społeczeństwa obywatelskiego jako „rzeszy”. Godność Prezydenta zostaje zatem obdarta ze wszystkich swoich etycznych znaczeń i zdegradowana do rangi pospolitego urzędu państwowego, niewiele w istocie różniącego się od stanowiska urzędniczki na poczcie.
Jeszcze gorzej przedstawia się sytuacja w przypadku marszu organizowanego przez „środowiska niepodległościowe”. Posługując się historyczną („żołnierze wyklęci”) i polityczną („zamach smoleński”) demagogią, organizatorzy już na długo przed samą imprezą wprowadzają tłum jej przyszłych uczestników w patriotyczną egzaltację, czy nawet noszącą cechy zaburzeń świadomości emocjonalną histerię, wyrażającą się na przykład tym, że w jak najbardziej dosłownym sensie zaczynają się oni uważać za walczącą z niemiecko-rosyjską okupacją podziemną konspirację niepodległościową, bezpośrednio kontynuującą walkę podziemia zbrojnego z lat 40-tych i 50-tych XX wieku. W mniejszych grupkach afiliujących się do tego przedsięwzięcia a mających skłonności sekciarskie, dochodzi do przypadków utożsamienia się ze średniowiecznym rycerstwem wypraw krzyżowych, a poszczególne jednostki mówią o sobie podobno nawet jako o „templariuszach”. Egzaltacja ta kanalizowana jest przez organizatorów w kierunku antypaństwowego i skierowanego przeciwko istniejącemu porządkowi instytucjonalnemu rewolucjonizmu. Wśród uczestników rozbudza się przekonanie, że instytucje państwa polskiego mają charakter opresyjny i służą realizacji interesów państw obcych kosztem dobra ojczyzny. Bardziej podatni na nastroje histeryczne doszli w związku z tym nawet do kierowania wiernopoddańczych adresów do prezydenta USA, aby ten rozstrzygnął na ich korzyść wewnętrzny polski spór polityczny. Eksponowane miejsce zajmuje subkulturowa nienawiść do policji i organów porządkowych państwa, przeciwko którym stale szczuje się i które stara się zniesławić na najróżniejsze sposoby. Dla pozyskania poparcia subkultur i zadymiarzy promuje się rodzimą wersję prymitywnej pseudomuzyki, wywodzącej się źródłowo ze środowisk murzyńskiego marginesu społecznego zamieszkującego etniczne getta w USA – w kontekście deklaratywnie narodowego profilu organizatorów, jak i rzeczywiście narodowego charakteru samego święta, wydaje się to być co najmniej nieporozumieniem, jeśli nie wręcz kpiną. Wszystkie czynniki tu wspomniane, mianowicie emocjonalna histeria, infantylna insurekcyjno-patriotyczna egzaltacja, nasycenie subkulturami, prowadzić musi do tego, że „marsz niepodległości” przybiera postać swego rodzaju zalegalizowanego miejskiego tumultu, koncesjonowanej rewolucji skierowanej przeciwko władzy, państwu i porządkowi prawnemu. O ile w przypadku „marszu prezydenckiego” mamy zatem do czynienia z wchłonięciem państwa przez lud, o tyle w przypadku „marszu niepodległości” należałoby raczej mówić o przytłoczeniu państwa przez uliczny motłoch. Wrażenie takie dodatkowo powiększa mająca niejako przy okazji miejsce bojówkarska działalność band lewackich – jak okazało się w poprzednim roku, władze państwowe nie były w stanie zapobiec ani przyjazdowi bojówek niemieckich, ani wyciągnąć konsekwencji wobec lewackiej „Krytyki Politycznej”, w której ówczesnym lokalu bandy te urządziły sobie magazyn broni i miejsce schronienia.
Zwróćmy przy tym uwagę, że zjawiska tu opisane wpisują się w dłuższą historyczną tradycję uprawiania polityki w Polsce, gdzie najpierw republikańska anarchizacja ustroju stworzyła warunki do rozparcelowania państwa pomiędzy zwalczające się fakcje a później i państwa ościenne, następnie zaś myśl i praktyka rozwijały się już po linii budowania struktur alternatywnych wobec istniejącego porządku politycznego, oraz prób wysadzenia w powietrze instytucji istniejących, a traktowanych jako nieprawowite, gdyż narzuconych przez państwa zaborcze i okupantów. W tradycji tej łączą się konspiracje i powstania narodowe, aż po rozbicie systemu władzy Polski Ludowej przez niezależne związki zawodowe. Mieszczą się tu też działania ruchu narodowego, do którego nawiązują organizatorzy marszu, a który choć historycznie na ogół odżegnywał się od metod insurekcyjnych, to jednak z małymi wyjątkami jak Związek Młodych Narodowców czy PAX (których jednak często nie zalicza się przez to do ruchu narodowego) występował niemal zawsze jako opozycja wobec istniejącego systemu politycznego. W polskiej myśli i praktyce politycznej rozwijano więc instytucje społeczeństwa obywatelskiego przeciw instytucjom państwa.
Kwestia smaku
Warto na chwilę zatrzymać się jeszcze nad jednym aspektem rocznicowych marszów: organizatorzy zapraszają tam wszystkich, którzy tylko zachcą się pojawić. Jeden z nich w internetowej dyskusji chwalił się, że będą tam profesorowie, doktorzy, doktoranci, studenci, kibice, wolnościowcy, narodowcy, radykałowie, niepodległościowcy i jeszcze inni. Agituje się też często, by na marsz tłumnie przychodziły kobiety, a nawet matki z dziećmi. Przyznam że osobiście zawsze uważałem masowe uliczne wystąpienia ludowe za zjawisko niezbyt estetyczne, przede wszystkim z uwagi na wiążącą się z nimi masową mobilizację oraz fakt, że z uwagi na panujące w takich okolicznościach warunki, uczestnicy bez względu na swoją osobową naturę, stają się w tym jednym momencie zdeindywidualizowanym ale też zarazem zanarchizowanym le-bonowskim tłumem. Dużo się tam krzyczy, często też ludzie na co dzień stateczni i opanowani dają się porwać zbiorowym namiętnościom i robią rzeczy, których w innych okolicznościach by się nie dopuścili. Taka jest już natura tłumu i organizując liczne zbiegowisko, gromadzące na dodatek ludzi egzaltowanych i rozentuzjazmowanych, brać należy pod uwagę przez jakiego rodzaju mechanizmy nieuchronnie będzie ono kierowane. O ile jednak tłum mężczyzn, nawet jeśli zajmowana w normalnym życiu pozycja, wiek i spełniana rola społeczna zupełnie ich do uczestnictwa w zgromadzeniach tłumu nie predysponuje, nie razi naszej wrażliwości kulturowej aż tak bardzo, to wmieszane w uliczny motłoch kobiety, także poddające się wówczas z konieczności mechanizmom rządzącym tłumem, już jak najbardziej. Wrzeszczący bez sensu lub wygrażający pięścią ambasadzie czy policyjnemu radiowozowi mężczyzna może się wygłupić, ale już zachowująca się tak samo kobieta zwyczajnie się kompromituje i prezentuje jako ordynarna, pod względem estetycznym stając odstręczającą. W kulturze europejskiej dobrze wychowanej kobiecie nie wypada pokazywać się na ulicznych zbiegowiskach, których uczestnicy rujnują miasto i wdają się w zamieszki. Znaczenie ma tu zarówno kwestia bezpieczeństwa osobistego, jak i przede wszystkim dobrego smaku. Wystarczy wyobrazić sobie damę z czasów gdy jeszcze żywa była kultura dawnej Europy, maszerującą z drzewcem w dłoniach lub z wzniesioną pięścią, gdy wykrzykuje jakieś mniej czy bardziej sensowne hasło – absurd, prawda?
Nie znaczy to oczywiście że kobiety powinny zostać zupełnie wyłączone z działalności politycznej, ale po prostu że rodzaj i charakter aktywności w jakie wypada im i powinny się angażować, odpowiadać powinien naturze i godności ich płci. Widok kobiety biorącej udział quasi-tumulcie miejskim lub idącej w rozwrzeszczanym pochodzie który musi być zabezpieczany przez policję, jest tak samo odstręczający jak widok mężczyzny monotematycznie zafiksowanego na punkcie przynależących z kolei raczej do sfery kobiecej tzw. „wartości rodzinnych”, dla którego życiowym lejtmotivem są „aborcja i homoseksualizm”.
Odbudować porządek
Pisząc o „tumultach”, „rewolucjach”, „konspiracjach” zachować musimy jednak trzeźwość osądu i nie dać się porwać – tyle że z drugiej strony – tym nastrojom, które starają się rozniecić organizatorzy. W wydaniu „prawicy maszerującej” mamy bowiem do czynienia raczej z „kinder-konspiracją”, „reglamentowanym buntem” i „koncesjonowaną rewolucją”, niż z prawdziwą alternatywą polityczną. Aż nadto widoczne jest spoza nieudolnych prób maskowania się i niezbyt przekonująco wypowiadanych zaprzeczeń, że celem organizatorów jest założenie kolejnej partii neoendeckiej mającej zdobyć poselskie mandaty poprzez przejęcie elektoratu dzisiejszego PiS. W chęci odzyskania foteli poselskich przez kilku starszych wiekiem działaczy i zdobycia ich przez kilku młodszych szukać należy początku i końca całej inicjatywy. Nie ma i nie będzie żadnego przełomu, a są tylko kombinacje partyjne kilku politycznych cwaniaczków, którym szeregowi uczestnicy robić mają za podnóżek przy dosiadaniu parlamentarnego wierzchowca. „Nowa jakość” – choć „nowatorstwo” można by poddać w wątpliwość w świetle tego co napisałem o historycznych uwarunkowaniach tego typu aktywności w Polsce – tej inicjatywy polega na przeniesieniu gierek i machinacji z sal i kuluarów sejmowych na ulice Warszawy, co prowadzi jednak do pogłębienia chaosu i bardzo znaczącego osłabienia organizmu państwowego. Dlatego właśnie zamiast zatrzymywać się na krytyce „marszu niepodległości”, warto przedstawić dla niego konserwatywną alternatywę.
Zdrowa wspólnota polityczna jest wspólnotą hierarchiczną. Jej spoiwem i początkiem jest organizujący społeczną materię zwierzchnik tej wspólnoty. Jego nadrzędna ramach wspólnoty pozycja musi być wyraźnie zaznaczana, także na płaszczyźnie symbolicznej. Najpełniej możliwe jest to w tradycyjnej monarchii, gdzie uzasadnienia zwierzchniej pozycji panującego mają charakter transcendentny wobec rzeczywistości doczesnej, a świadomość ich jest silnie ugruntowana historycznie. Symboliczne zaznaczenie dystansu i wyjątkowej pozycji głowy państwa możliwe jest też jednak w ramach ustroju republikańskiego, na co dowodem liczne dyktatury, jak i niektóre państwa łączące elementy demokracji i autorytaryzmu. W tej drugiej kategorii natychmiast nasuwającymi się przykładami są oczywiście Rosja Putina i Francja de Gaulle’a. Wzmocnić prestiż państwa można zresztą nawet w warunkach systemu parlamentarnego, w przypadku silnej osobowości premiera, czego przykładem są z kolei Węgry pod rządami Viktora Orbana.
Przynajmniej dwa pierwsze z wymienionych tu przypadków wskazują nam kierunek rozważań nad tym, jak powinny wyglądać obchody najważniejszego święta państwowego. Przede wszystkim, powinno być to właśnie święto państwowe, nie narodowe. Zatem wyrażać powinno nadrzędny charakter państwa nad narodem i władzy nad społeczeństwem. Po drugie, jak wspomniałem wcześniej, powinno być to święto wyrażające twórcze aspiracje wspólnoty politycznej, nie zaś obronę przez nią swojego (w domyśle: zagrożonego) odrębnego bytu. W warunkach polskich dobrym kandydatem jest na przykład święto flagi państwowej, albo zaproponowana wyżej rocznica przywrócenia urzędu Prezydenta. Obchody powinny być zaprojektowane tak, by podkreślać zwierzchnią pozycję głowy państwa i unikać jakichkolwiek symboli mogących sugerować podmiotowość ludu. Głowa państwa nie powinna zatem ani iść na czele ludowego pochodu, ani z okien swojego pałacu wyglądać z przestrachem na przewalający się ulicami zrewoltowany motłoch. Głowa państwa powinna z odpowiedniej trybuny, w otoczeniu najwyższych dostojników państwowych odbierać hołd defilującej przed jej obliczem armii i państwowych organizacji społecznych: zawodowych, sportowych, kobiecych etc. Odgrodzona barierkami gawiedź mogłaby wystąpić co najwyżej w roli gapiów patrzących z rozdziawionymi z podziwu ustami na ten pokaz siły państwa. Gdy chcemy zobaczyć, jak powinny takie obchody wyglądać, warto przyjrzeć się moskiewskim uroczystościom w rocznicę zwycięstwa nad Niemcami i ich sojusznikami, lub polskiej paradzie wojskowej z okazji tysiąclecia państwowości w 1966 r. Z czasów PRL zostało nam zresztą więcej niż tylko wzorce organizacyjne, bo też miejsce w którym defiladę taką można by urządzić. Ulica Marszałkowska w Warszawie jest arterią na tyle szeroką, że z powodzeniem mogłaby służyć jako jej trasa, nazwa Placu Defilad sama podpowiada najlepiej funkcje które może on spełniać, tym bardziej że do dziś zachowała się na nim kamienna trybuna mogąca służyć najwyższym państwowym dostojnikom, zaś monumentalizmu dodawałby znajdujący się w tle Pałac Kultury.
Do gromadzenia nadmiernych zbiegowisk ludzkich w jednym miejscu, które mogłyby się przerodzić w manifestację siły i podmiotowości społeczeństwa obywatelskiego wobec władzy nie wolno byłoby oczywiście dopuszczać. Wszelkie pochody „społeczne”organizowane przez instytucje społeczeństwa obywatelskiego – partie polityczne, „ruch narodowy”, grupy kibicowskie itd. powinny być zakazane. Polska ani Polacy nie potrzebują dziś demoliberalnych obchodów prowadzących do zawłaszczenia państwa przez społeczeństwo obywatelskie i co za tym idzie do rozparcelowania przestrzeni publicznej pomiędzy zwalczające się partie i organizacje próbujące zinstrumentalizować państwo dla swoich partykularnych celów. Polska potrzebuje dziś odbudowania instytucji władzy, autorytetu państwa i zaprowadzenia na powrót porządku w sferze publicznej. Aktywność polityczną obywateli skanalizować należy w kierunku twórczej pracy państwowej – na rzecz państwa, które reprezentować będzie dobro całości wspólnoty politycznej, a w obywatelach wzbudzać będzie poczucie szacunku, przynależności i dumy.
Wszystko w państwie-nic poza państwem-nic przeciwko państwu.
Ronald Lasecki
To nie obywatele sa dla panswta tylko panstwo dla obywateli.Moze sie zdarzyc taka sytuacja (z koniecznosci), ze panswtem moze zawladnac RUCH, ktory bedzie staral sie wykorzenic wszelka miekkosc i przeszkodzic wygodnemu trybowi zycia ale to bedzie ze strony panstwa sluzba na rzecz obywateli.Ponadto, jak powiedzial Ante Pavelic w jednym ze swych przemowien do Saboru, nawet w przypadkun kiedy taka sytuacja istnieje, jak bylo w czasch NDH, panstwo nie jest celem tylko srodkiem.Celem jest narod.Pavelic pojmowal to nacjonalistycznie, konserwatysta doda, ze ” narod ” to znaczy swojskie srodowisko transmisji cnot i cywilizacji.W tym tekscie jest wiele powaznych bledow. Autor pomija wychowawcza role RUCHU i pojmuje panstwo jako aparat przymusu.Rozwazania zbyt ksiazkowe, trzeba miec wzglad na konkretne warunki.
Przykro mi Ronaldzie, ale Antoine Ratnik niestety ma rację.
Ronald Lasecki się naprodukował ale nic z tego nie wynika. Tym bardziej, że pisanie o uczestnikach MN motłoch jest dopiero pozbawione smaku… Pan Rękas pisał, iż działania MW albo ONR-u sprzyjają PiS-owi… idąc tym tokiem myślenia Pan Lasecki sprzyja PO, SLD a nawet Ruchowi Palikota…
ten koleś już zupełnie odpłynął. ciekawe jaką twórczą pracę na rzecz państwa wykonuje
„Wszystko w państwie-nic poza państwem-nic przeciwko państwu”- przepysznie…
haha Laseckiemu już do reszty odbiło. Niech jedzie do Korei pn. tam jest Wszystko w państwie-nic poza państwem-nic przeciwko państwu. Swoją drogą, z jakiej racji człowiek ma robić wszystko dla państwa? Państwo jest jakimś bogiem?
Ech, ta „prawica” heglowska 🙂
Nie do końca pan Antoni Ratnik ma rację, wszak to nie naród tworzy państwo, a państwo naród. A rozważania, które z nich jest wobec którego służebne, są bezcelowe.