Roztropność, nie porywczość jest cnotą polityczną

Trwoga jest złym doradcą i w sytuacjach krytycznych skłaniać może nawet do pomysłów szalonych. Doskonale to widać na przykładzie nie tylko inicjatywy Panny Shaded, ale również tych katolików i prawicowców, którzy zdają się bronić jej propozycji, aby przed inwazją islamistów na Europę bronić się nie po prostu zamykając granice, lecz „delegalizując” islam. Pomijając nawet niezgodność tej propozycji z tradycyjną nauką Kościoła oraz praktyką państw katolickich w przeszłości (o czym już pisałem), pułapka o potencjalnie straszliwych konsekwencjach kryje się tu w „usprawiedliwieniu” tego postulatu pseudoargumentem, iż islam jest „systemem totalitarnym”.

Przypomnę więc rzeczy podstawowe. Pojęcie totalitaryzmu jest terminem nowoczesnym i tylko do nowoczesności sensownie się odnoszącym, w szczególności zaś do zjawiska nazywanego już to „świecką religią”, już to „gnozą polityczną”, już to innymi terminami o pokrewnym desygnacie. Totalitarne ideologie, ruchy i systemy są – jak zauważył jeden z najlepszych znawców kwestii, Augusto Del Noce – fenomenem epoki sekularyzacji i ateizmu: tam, gdzie słabnie lub wręcz zanika wiara sensu proprio religijna, tam ludzie coraz bardziej skłonni są oddawać cześć ziemskim bożkom wymyślanym przez ideologie. Twierdzić zatem, że wyznawcy religii powstałej ponad 1300 lat temu, w świecie stuprocentowo jeszcze tradycyjnym, są naprawdę – w liczbie prawie półtora miliarda ludzi – wyznawcami jakiejś sekularnej ideologii, że nie wierzą naprawdę w to, iż „Allach jest jedynym Bogiem, a Mahomet jego prorokiem”, znaczy samemu poruszać się w oparach absurdu.

Ale jest jeszcze coś ważniejszego. Spór o to, jaki jest sens i zakres totalitaryzmu jest typowym sporem szkolnym, akademickim, czyli z natury rzeczy nierozstrzygalnym definitywnie („jeden rabin mówi tak, drugi rabin mówi nie”). Może on przygasnąć na jakiś czas, kiedy znudzi jego uczestników, ale potem i niespodziewanie wybuchnąć na nowo. Badacz, który by powiedział, że jego definicja totalitaryzmu jest ostateczna, niepodważalna i wiążąca dla wszystkich, wystawiałby się na śmieszność, a w razie upartego podtrzymywania swojego roszczenia winni zająć się nim już nie oponenci w Akademii, lecz medycy od zaburzeń umysłowych. Obfita już literatura dotycząca tego tematu unaocznia, że fenomen totalitaryzmu był i jest naświetlany zarówno z punktu widzenia różnych dyscyplin, jak różnych ujęć metodologicznych, gnozeologicznych i doktrynalnych; inaczej będzie się on prezentował i co innego będzie desygnował w zależności od tego, czy będzie go rozważał teolog, filozof, socjolog, politolog etc., a także konserwatysta, liberał, autorytarysta, demokrata czy „nietotalitarny” socjalista. Co więcej, historia dyskusji pokazuje, że amplituda sporu rozpina się od negacji ontologicznej realności totalitaryzmu (uznania, iż jest to pojęcie opisujące pewien stan idealny, do którego empirycznie można się tylko przybliżać, żaden jednak system nie jest w stanie urzeczywistnić tego „ideału” w pełni) po zawężenia wynikające właśnie z ukrytej bądź jawnej opcji ideologicznej opisującego.

I tu właśnie zaczyna się prawdziwe nieszczęście. Już dawno temu pojęcie totalitaryzmu rozlało się poza mury Akademii i (niestety) „zbłądziło pod strzechy”, stając się stałym elementem – terminologiczną maczugą – niekrytycznej paplaniny, w której każdy stosuje je wedle swojego widzimisię. A co najgorsze, w tym uzusie „szerokich kół”, wskutek aktualnej i dalekiej od wyczerpania się hegemonii metapolitycznej i politycznej, ostał się właściwie tylko jeden punkt widzenia i osądzania, ten, który wypływa z mentalności i ideologii demoliberalnej. En bref, jako „totalitarne”, określane jest dzisiaj w tym wiodącym dyskursie tylko i wyłącznie, ale zawsze wszystko to, co nie jest demoliberalne.

Konsekwencje tego mogą być (i w pewnej mierze już są) katastrofalne, kiedy kwestia szkolna ma być przeniesiona – jak tego domagają się właśnie nieroztropni postulanci delegalizacji islamu – na poziom jurysprudencji aplikowanej do prawa publicznego. W przeciwieństwie do sporów akademickich prawo państwowe i polityka są sferą definitywnych i (przynajmniej intencjonalnie) egzekwowanych rozstrzygnięć. A ustawodawca, choć (jak pisał ongiś prof. Władysław Leopold Jaworski) nie musi w ustawie zdawać rachunku skąd powziął dane rozstrzygnięcie, to przecież skądś, z jakiegoś systemu aksjonormatywnego, musiał je wziąć. I wszystko na to wskazuje, że ów hipotetyczny ustawodawca delegalizujący islam weźmie je właśnie z demoliberalnej interpretacji totalitaryzmu. To zaś co najmniej może pociągnąć za sobą kolejne i analogiczne kroki, wymierzone już także zwłaszcza w religię katolicką. Nie jest to zresztą jakaś wydumana hipoteza, bo przecież kroki takie już punktowo są podejmowane w niektórych krajach Europejskiego Raju doczesnego. Przecież nietrudno dowieść, że w Kościele katolickim nie ma demokratycznych mechanizmów periodycznych i pluralistycznych wyborów, podziału i równowagi „władz”, wzajemnej kontroli, wolności krytyki, oddolnej inicjatywy ludu, równości, praw kobiet, równouprawnienia orientacji seksualnych etc. etc., ergo podpada On pod demoliberalną definicję totalitaryzmu. Do tego jeszcze dochodzi przesiąknięcie katolików mentalnością liberalną, bojących się jak ognia przyznania, że nam też chodzi o to, aby Chrystus Król panował wszędzie, w każdej sferze życia. Jakże daleko nam od tego, co jeszcze w latach 30. pisał o. Innocenty Maria Bocheński OP o monoideowości czy wręcz totalizmie katolickim, bynajmniej nie krytycznie. Jest więc hipokryzją zarzucać innej, teologicznie oczywiście fałszywej, ale jako fenomen wiary autentycznej, religii, że pragnie takiej samej monoideowości dla siebie. Ale nawet przecież w otumanionym „soborową odnową” Kościele współczesnym kołaczą się jeszcze jakieś rudymenty tego, co Carl Schmitt nazwał ongiś w (eseju Rzymski katolicyzm i forma polityczna) Jego (Kościoła) osamotnieniem w pozbawionym formy świecie współczesnym w reprezentowaniu idei prawdziwej reprezentacji, czyli pochodzącej „z góry”, a nie „z dołu”, z transcendencji, a nie z immanencji, i te właśnie resztki mogłoby wystawić na zgubę „delegalizowanie systemów totalitarnych”.

Nie lekkomyślna porywczość, lecz phronesis jest kardynalną cnotą polityczną, a składnikiem roztropności jest providentia, czyli zdolność przewidywania skutków wynikających z obranego sposobu osiągania jakiegoś, nawet słusznego w ogólności celu. Tej bardzo brakuje entuzjastom pomysłu Panny Miriam.

Jacek Bartyzel

za: myślkonserwatywna.pl

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Roztropność, nie porywczość jest cnotą polityczną”

  1. Zgodnie z tradycyjną doktryną fałszywe religie powinny być nielegalne a mogą być co najwyżej tolerowane. Otóż islam jest religią fałszywą ponieważ żaden Allah nie istnieje a Mahomet nie jest jego prorokiem. Jest zatem pytaniem, czy to co prawdziwe na gruncie prawdziwej religii należy zamienić ze względów roztropności na to co tylko tolerowane? Jeśli tak należy zrobić, to de facto empirycznie wprowadzamy „liberalizm”, którego nie wyznajemy zamiast „totalizmu”, który wyznajemy. Nie mówię, że to źle, bo i św. Tomasz przewidywał taką strategię ale konsekwencją jest, że nie wyznajemy totalizmu. „Wiara bowiem bez uczynków jest martwa”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *