Skalski: Stronnictwo kresowej amnezji

Lwów i Wilno to nie są dwa miasta, to jest Polska.

Nie ma takiej wagi, która by pomieściła na jednej szali Wrocław i Szczecin, na drugiej Lwów i Wilno. Można ważyć połcie słoniny lub worki z żytem, ale nie miasta, nie ziemie, nie honor.

Zygmunt Nowakowski, Londyn 1947

Nie ma ani jednego faktu w naszych dziejach wyraźnie wskazującego, że dla zdobyczy na zachodzie poświęciliśmy żywotne zadania polityki narodowej i państwowej na wschodzie.

Fałsz historyczny, na którym opiera się zasada walki na jednym froncie, a właściwie polityka wyrzeczenia się kresów wschodnich dla ratowania kresów zachodnich, tkwi w zdaniu […] że jedną z głównych, jeżeli nie najgłówniejszą przyczyną upadku państwa polskiego było zwrócenie się ku wschodowi, a zaniedbywanie wszelkiej działalności politycznej na zachodzie.

Jan Ludwik Popławski, 1910

Zjawił się ideał Polski etnograficznej, uzasadniany przez wielu w ten sposób, że, gdy się „skoncentrujemy” na mniejszym obszarze, będziemy odporniejsi wobec nacisku wrogów. Ci, co tak argumentowali, nie rozumieli, że „skoncentrowanie” w tym wypadku jest wyrazem bez żadnego sensu, bo przecież siły narodowe nie są wojskiem, które można rozpraszać i ściągać.

Roman Dmowski, 1903

 

Cieszmy się z utraty Kresów, bo nie daj Boże, kiedyś je odzyskamy – nie napisał Maciej Pieczyński z portalu „DoRzeczy”. Nie napisał, ale cóż z tego, skoro ciężko o inne wrażenie po lekturze jego tekstu.

Tekst autorstwa Pieczyńskiego na portalu DoRzeczy.pl nosi tytuł „Trzymajmy polską straż nad Odrą” i ukazał się na okoliczność 76. rocznicy sforsowania Odry przez I Armię Wojska Polskiego, mając być niejako hołdem oraz podkreśleniem polskiego charakteru tej jednostki, przynajmniej gdy mowa jest o jej żołnierzach.

Pieczyński pisze, że „polski patriota i realista zarazem powinien się cieszyć, że zamiast Wilna i Lwowa mamy Szczecin i Wrocław”. Warto jednak pamiętać, że Polacy zaciągający się do Wojska Polskiego tworzonego w ZSRR nie pojechali tam przecież uprzednio na wycieczkę, a znaleźli się w głębi sowieckiej Rosji czy w Kazachstanie w dużo tragiczniejszych okolicznościach, których nie trzeba chyba przypominać.

Tak, gros Polaków zdobywających później dla Rzeczypospolitej szerszy dostęp do morza czy walczących o powrót polskiej państwowości na dawne ziemie słowiańskie i piastowskie pochodziło z zagarniętych w 1939 roku przez ZSRR Kresów Wschodnich. Żołnierze ci byli niewątpliwie polskimi patriotami – choć przecież wcale się nie cieszyli, że „zamiast Wilna i Lwowa mamy Szczecin i Wrocław”.

Odłóżmy na bok emocje” – pisze tymczasem Pieczyński, choć on sam nie tłumaczy, dlaczego mielibyśmy to robić. Jakie racje stoją właściwie za tym, by Polacy względem ojczystej ziemi przodków oraz własnych rodaków za miedzą emocji nie żywili i jaki zdrowy naród postępowałby w taki właśnie sposób? Tym bardziej jest to niezasadne, gdy pisze się tekst mający przypomnieć losy żołnierzy Wojska Polskiego sformowanego w ZSRR, których nie sposób posądzać przecież o brak związku emocjonalnego z Kresami.

Decyzje Stalina przyniosły nam pewne korzyści. Tak, mam na myśli decyzje, podejmowane przez największego zbrodniarza w historii” – twierdzi Pieczyński i w sensie terytorialno-państwowym na odcinku zachodnim oraz częściowo północnym ma on rację. Ale jednocześnie to właśnie wspomniane decyzje Stalina spowodowały, że nie mamy ot tak, po prostu, Szczecina i Wrocławia, lecz mamy je jedynie „zamiast” Lwowa i Wilna. I właśnie to „zamiast” było dla setek tysięcy i milionów niewyobrażalną tragedią – włączając ludzi, którzy nie mogli już wrócić do ojczyzny, z której to wywożono ich w bydlęcych wagonach od 1940 roku, bo właśnie w ten sposób znaleźli się w ZSRR późniejsi rekruci tworzonej tam armii polskiej.

Maciej Pieczyński posądza tęskniących za Kresami Wschodnimi o „antykomunistyczny resentyment”, co ma jednak bardzo wąskie uzasadnienie. Oczywiście, są i tacy szkodliwi wariaci jak Sławomir Cenckiewicz, którzy z pseudo-antykomunistycznych przesłanek odmawiają Wojsku Polskiemu tworzonemu w ZSRR jakiejkolwiek polskości i być może autor portalu „Do Rzeczy” odnosił się do tego typu wybryków. Manipulacją jest jednak sprowadzanie „sentymentu” wobec Kresów wyłącznie do antykomunizmu, bo prawdopodobnie właśnie tak autorowi się ów kojarzy.

Tym większą manipulacją jest jednak sama sugestia, że Lwów czy Wilno mogą być obiektem li tylko sentymentu. Być może Maciej Pieczyński nie rozumie – bo nie wyciąga właściwych wniosków nawet sprawiając wrażenie zaznajomionego z faktami – że Kresy Wschodnie to obszar szczególnego zobowiązania Rzeczypospolitej wobec mieszkających tam Polaków oraz pozostałego tam dziedzictwa. Nie jest więc to kwestia ckliwych wzruszeń, jak chcieliby przedstawiciele rozproszonego stronnictwa kresowej amnezji. Kresy to zagadnienie zarówno polityczne, jak i współczesne. Będzie aktualnym tak długo, jak długo istnieje naród i państwo polskie. Podpisany pod niniejszym tekstem ujął to w formie bezpośredniego postulatu politycznego w programie partii Ruch Narodowy w następujący sposób:

„Podstawowym interesem Polski na Wschodzie jest co najmniej utrzymanie dotychczasowego stanu posiadania. Należy przez to rozumieć polskie dziedzictwo kulturowe, w tym nekropolie, świątynie, pałace i kamienice, ale przede wszystkim ludzi przyznających się do polskiej tożsamości narodowej i utrzymujących więzi duchowe z Macierzą. Polityka wschodnia musi więc być ściśle sprzężona z polityką kresową, tj. każde posunięcie i decyzja polityczna musi zakładać, iż służą one bezpośrednio lub pośrednio ponadpaństwowej wspólnocie narodowej Polaków. Dotyczy to również takich zagadnień jak stosunki gospodarcze czy polityka energetyczna. Żadne posunięcie nie może być wyabstrahowane od obowiązków polskich, jakie skupiają zaangażowanie państwa na Wschodzie”.

Kolejną manipulacją jest także przypisywanie uwrażliwionym na sprawy kresowe narodowcom chęci rewizji granic („Ruch Narodowy nie głosi postulatu rewizji granic i chce zagwarantować mniejszościom narodowym w Polsce analogiczne prawa, jakie będą miały mniejszości polskie w swoich państwach zamieszkania”). Nic takiego nie ma miejsca, zaś przykład Węgier pod rządami Orbana pokazuje, że polityka kresowa i rewizja granic nie muszą iść ze sobą w parze.

Maciej Pieczyński pisze z kolei w dalszej części swojego tekstu:

„Po co więc byłoby trzymać na siłę Lwów, Grodno, Wilno?! Po to, by zmagać się z separatyzmem litewskim, ukraińskim, a może nawet białoruskim?!” – pyta autor, zupełnie tak, jakby głównym sensem posiadania Wilna, Grodna i Lwowa faktycznie było zmaganie się z lokalnymi separatyzmami.

Pieczyński sam zresztą sobie odpowiedział. Pisze on bowiem, że Kresy to miejsce „organicznie związane z polską kulturą, historią, wręcz z naszą tożsamością narodową”. Więc fakt ten sam w sobie jest wystarczającym powodem, by swego czasu nie oddawać tego terytorium obcym narodom. Zresztą, i tutaj autor „Do Rzeczy” podpisał się pod wyjątkowo naciąganą tezą, ponieważ mieszkańców Lwowa, Grodna czy Wilna nikt „na siłę” przy Polsce nie trzymał, to oni sami jako Polacy chcieli do niej należeć. W innym miejscu Pieczyński pisze z kolei, że „etnicznie Lwów zawsze był ruski, teraz jest ukraiński”, zupełnie tak, jakby ok. 10% Ukraińców we Lwowie w roku 1939 stanowiło większy odsetek, niż 60% polskich mieszkańców miasta. Przyznajmy wprost – Maciej Pieczyński po prostu nie orientuje się w temacie, o którym pisze i nie zna podstawowych faktów z historii Lwowa, choć sam przedstawia się jako „ukrainista”.

Przemilczmy również rzekome zagrożenie litewskim separatyzmem w Wilnie (1% mieszkańców przed 1939), ale samo założenie, że to Polacy mają się cofać przed każdym działaniem odśrodkowym, a nie na odwrót, to także i dziś zachęta do agresji na państwo polskie choćby ze strony współczesnych ślązakowców.

Nie należy się też bać konfliktu, tylko szykować do jego ostatecznego rozstrzygnięcia, gdy jest on nieunikniony i takie też podejście powinno Polakom przyświecać w międzywojniu wobec separatyzmu ukraińskiego. Zamiast tego mieliśmy jednak naprzemiennie stosowanie siły nierzadko nie tam, gdzie trzeba, z naiwnymi posunięciami w rodzaju eksperymentu wołyńskiego wojewody Józewskiego. Tymczasem, to Ukraińcy powinni już wtedy być zmuszonymi do pogodzenia się, że Lwów nigdy nie będzie ich – a nie Polacy.

Dość dodać, że nawet powojennej Polsce Ludowej przypadły w spadku po II RP także tereny etnicznie niepolskie, choć nie położone na Kresach. Mającą miejsce w Bieszczadach banderowską rebelię stłamszono jeszcze zgodnie z przedwojennym ustawodawstwem w ramach Operacji „Wisła”, co do założeń jak najbardziej słusznej. Zresztą, to właśnie na łamach „Do Rzeczy” Piotr Zychowicz całość operacji bez żadnego niuansowania nazywa po prostu zbrodnią komunistyczną. I faktycznie – konsekwentny „antykomunizm” typu zychowiczowskiego, w ramach którego żadne działanie Polski Ludowej nie mogło być z definicji zgodne z interesem narodowym, doprowadzić musi w końcu i do potępienia wysiedleń Niemców z polskich Ziem Zachodnich.

Tego jednak Pieczyński nie sugeruje. Przeciwnie, zdaje się on aprobować fakt – jak pisze – iż we Wrocławiu czy Szczecinie „nie ma wrogiej, separatystycznej mniejszości, która chciałaby te miasta oderwać od kraju”. Dlaczego więc trzeba na nowo polonizować oraz zeslawizować Ziemie Zachodnie, jak twierdzi Pieczyński? Wszak w sensie etnicznym są one słowiańskie, jak i wciąż jeszcze w większości polskie. Pod tym względem teoretycznie nie ma przed kim bronić polskości Wrocławia czy Szczecina, nawet jeśli na miejscu zbyt często zdarzają się symboliczne ustępstwa wobec niemieckich dziejów tych miast.

Co więcej, to przede wszystkim ze względu na liczną mniejszość ukraińską, i to nie tylko w przypadku Wrocławia, monoetniczność to już czas przeszły dokonany. W Szczecinie z kolei najbardziej spektakularna blokada kultywowania polskiej pamięci narodowej miała miejsce za sprawą mniejszości ukraińskiej i pod pretekstem uwzględniania wrażliwości imigrantów z Ukrainy. Problem będzie się zresztą jedynie pogłębiał, lecz nie tam, gdzie upatruje go wspomniany autor. To nie Niemcy zagrażają aktualnie polskości Wrocławia czy Szczecina pod względem etnicznym, lecz inna równie „bliska kulturowo” nacja.

Zresztą, myliłby się i ten, kto twierdzi, że chodzi tu o obronę polskiego stanu posiadania nad Odrą i Bałtykiem. Nie, chodzi po prostu o to, że LEPIEJ nie mieć Kresów, niż je mieć. Co najwyżej można je przehandlować za coś w zamian:

„Poza tym, chyba nie trzeba dodawać, że lepiej mieć Pomorze i Śląsk i szerszy dostęp do morza, niż zapóźnione gospodarczo Kresy bez dostępu do morza” – pisze Pieczyński, który już dawno odkrył, że Lwów i Wilno nie leżą nad morzem. „Przestańmy tęsknić za Kresami, których – na szczęście! – nigdy nie odzyskamy” – entuzjazmuje się autor.

Czy rzeczywiście „lepiej” przejść 6-letnią okupację, wywózki, eksterminację elit, kilku milionów obywateli, przesunięcia granic, wypędzenia z ojcowizny, żeby tylko uzyskać Pomorze i Śląsk? W końcu taki właśnie jest ciąg przyczynowo-skutkowy uzyskania przez Polskę nabytków na Zachodzie i Północy. „Trzeba trzymać polską straż nad Odrą” – zaznacza Pieczyński, lecz nie zdradza, czemu niedawna jeszcze monoetniczność Wrocławia i Szczecina może nie wystarczyć do utrzymania ich polskości, zaś etniczna ukraińskość Lwowa to już wyrok historii zapadły raz na zawsze. Brak konsekwencji, zaprzeczanie własnym argumentom? Jak najbardziej. Chyba że chodzi o przestrzeganie Polaków przed masową ukraińską imigracją, o co Macieja Pieczyńskiego mogliby podejrzewać jednak tylko bardzo źli ludzie.

Autor „Do Rzeczy” dodatkowo puszcza w swoim wywodzie oko do narodowców, ale czyni to wyjątkowo nieudolnie:

„Stalin, zabierając nam Kresy, przesuwając granice i dokonując brutalnych przesiedleń, niechcący spełnił sny narodowców o monoetnicznym państwie” – pisze. Jałtańsko-poczdamskie granice Polski mają więc mieć sankcję idei narodowej, choć jako żywo żaden z wybitniejszych publicystów czy polityków narodowych nie twierdził, że przewaga żywiołu polskiego w państwie ma być osiągnięta ustępstwami terytorialnymi do linii Curzona. Myśl zachodnia narodowców, bardzo swego czasu zaawansowana i systematycznie rozwijana, również nie była wykuwana jako pretekst do rezygnacji z Kresów Wschodnich (vide cytaty na początku). Po co więc wypowiadać się na temat, o którym nie wie się zbyt wiele?

Wrażenie, że Polski nie mogło w historii spotkać niż gorszego, jak posiadanie Kresów Wschodnich, bije też z niedawnego tekstu prof. Adama Wielomskiego. Autor twierdzi, że przyłączenie do Polski Kresów było błędem już w 1921 roku. „Polska międzywojenna nie potrzebowała Kresów, lecz przemysłu, kopalń, kolei, budowy miast. To zaś było na Kresach zachodnich, to były ziemie poniemieckie” – twierdzi. Profesor argumentuje przy tym, że ziemie wschodnie pochłaniały tyle zasobów, m.in. ze względu na swoje zacofanie gospodarcze czy liczne mniejszości narodowe, że bez sensu było samo obejmowanie ich polskim władaniem.

Profesor Wielomski – jak to naukowiec – gdy się myli, to czyni to spektakularnie. Uczony nie dostrzega bowiem, że posiadanie Kresów, czyli chociażby polskie wojsko o kilkaset kilometrów bliżej Moskwy, niż bez ich posiadania, czyniło ze sprawy polskiej kwestię międzynarodową. Kadłubowe państwo polskie nie przetrwałoby nawet tych niecałych 21 lat, nie mówiąc o tym, że pozbawienie go terytorium czy nawet niepodległości nie mogłoby się wówczas stać przyczyną wybuchu światowego konfliktu. Właśnie dzięki terytorialnemu zasobowi Polska przynajmniej pod tym względem nie skończyła jak Czechosłowacja. Zajęcie wcale nie tak małej i strategicznie położonej Polski było tak spektakularnym obaleniem starego porządku międzynarodowego, że podpaliło finalnie cały świat.

Co więcej, rezygnacja z Kresów wcale nie otworzyłaby furtki do nabytków na Zachodzie. Wbrew temu, co pisze profesor Wielomski, Polska przegrała plebiscyty na Warmii i Mazurach z powodu braku argumentów etnicznych, a nie przebiegu wojny polsko-bolszewickiej. I cóż z tego, że Mazurzy nawet swój język nazywali polskim, skoro traktowali to nazewnictwo wyłącznie jako fenomen lokalny, a lojalność zachowywali głównie wobec Prus? Na Warmii z kolei nawet słynny Gietrzwałd zagłosował za Prusami/Niemcami. Na Śląsku zaś ostatecznie i tak zadecydowały krew i żelazo, które musiały rozsądzić zwolenników Polski i Niemiec, a nie: zwolenników gospodarki polskiej bądź gospodarki niemieckiej. Nie może być inaczej, skoro polskość czy niemieckość to fenomeny etniczno-językowo-kulturowe, a nie zjawiska ekonomiczne.

Dlaczego należy o tym przypominać? Dlatego, że etniczność, wspólny język czy kultura to jedyne zjawiska legitymizujące państwo narodowe. Istnienia Polski jako państwa nie uzasadnia funkcjonowanie polskiej gospodarki, lecz samo istnienie narodu polskiego. Wbrew temu, co twierdzi profesor Wielomski, w przypadku Kresów nie chodzi jakoby o „imperializm”, lecz o utrwalenie legitymacji Rzeczypospolitej Polskiej jako reprezentanta narodu polskiego. Polska, rezygnując kiedyś z objęcia swym zwierzchnictwem terenów zamieszkanych przez Polaków niekiedy w większości, a dziś rezygnując z występowania jako rzecznik Polaków na dawnych Kresach, przestaje być państwem narodowym. Przestaje być strukturą, dla której Polacy powinni się w ogóle zdobywać na wyrzeczenia.

Jednym słowem zaś: skoro nie ma i nie było powodów do obrony polskości Kresów, to nie ma ich również i dziś dla ewentualnej obrony polskości Szczecina czy Wrocławia. I w ogóle dla obrony polskości jako takiej. Z czym zresztą mamy aktualnie do czynienia, gdyż wystarczy przyjrzeć się bierności ogółu Polaków wobec zamiany ich kraju pseudojagiellońskie multi-kulti, w tym zamiarów rozdawania polskiego obywatelstwa masie ludności z krajów b. ZSRR.

Polska nie jest bowiem pojęciem z zakresu geografii politycznej, terenem po prostu między Odrą a Bugiem, z którym obszar Kresów nie ma nic wspólnego. Nie jest bytem, o dobro którego można zabiegać, nie uwzględniwszy także Kresów i nie jest również pojęciem pokrywającym się wyłącznie z aktualnym przebiegiem granic politycznych. Tego typu statocentryzm nie ma nic wspólnego z właściwym pojmowaniem ojczyzny – chyba że uznamy Polskę i polskość za zjawisko incydentalne, raz występujące to tu, to tam. Tak zresztą dzieje się u milionów mieszkańców Ziem Zachodnich, których przodkowie stosunkowo niedawno na te ziemie przyjechali dosłownie zewsząd, w tym z Kresów. Wykorzenienie i towarzyszące temu negatywne zjawiska są tam czymś empirycznie weryfikowalnym i statystycznie ujmowanym. Bez komponentu kresowego nie da się bowiem przywrócić mas ludzi z tych obszarów dla polskości rozumianej jako zbiorowy obowiązek. Problem „repolonizacji” Wrocławia czy Szczecina, o którym pisze Maciej Pieczyński, to w pierwszej kolejności nie przeciwdziałanie eksponowaniu niemieckiego charakteru miejscowego dziedzictwa kulturowego, który przecież jest faktem tak czy inaczej. A tylko dojrzały, świadomy swej wartości i pradawnych korzeni naród nie będzie miał wobec tego dziedzictwa kompleksów.

Mieszkańcy Ziem Zachodnich będą mogli poczuć się w pełni Polakami, a nie jedynie etnosem polskim narodowości europejskiej, gdy przepracują i utrwalą losy przodków, przybyłych między innymi z Kresów, wznoszących z gruzów dawne niemieckie miasta, budujących przemysł i całą gospodarkę w okresie Polski Ludowej, jakkolwiek byśmy oceniali całokształt tej ostatniej. Same żurawie stoczniowe w Szczecinie czy wydobycie surowca w dolnośląskich kopalniach nie są jeszcze wystarczającym zasobem dla budowy potęgi, skoro nie dysponuje nimi świadomy swych zbiorowych interesów i dziejowej ciągłości naród. A tego bez Kresów Wschodnich osiągnąć nie sposób. Znowuż, w formie postulatów politycznych zostało to ujęte przez niżej podpisanego następująco w programie Ruchu Narodowego:

„Jednocześnie oparta na trwałym fundamencie polityka kresowa ma służyć odbudowaniu narodowej dumy Polaków. Kresy Wschodnie to dorobek unikalnej cywilizacji polskiej […] Dodatkowo pozwoli to tym Polakom, którzy mieszkają na Ziemiach Odzyskanych, odszukać korzenie i wrosnąć w miejsce, gdzie przyszło ich wypędzonym stamtąd przodkom i im samym żyć obecnie. Jednocześnie Ruch Narodowy również dziedzictwo Polski piastowskiej uznaje za klamrę spinającą dzieje Narodu Polskiego i wypromowanie oraz włączenie do zbiorowej pamięci dorobku tego okresu wyznacza sobie za cel, który należy osiągnąć przede wszystkim na Ziemiach Odzyskanych”.

Bez Kresów Wschodnich jako aktualnego zagadnienia politycznego nie ma wszak mowy o Polsce jako państwie narodowym: takim, do którego będą chcieli teraz i w przyszłości należeć Polacy we Wrocławiu czy Szczecinie, zamiast na przykład wybrać ściślejsze związki z bliższymi geograficznie i zamożniejszymi Niemcami. Polski, której interesów będą strzec mieszkańcy Wrocławia i Szczecina, ktokolwiek by im zagrażał. Stąd właśnie podejście Macieja Pieczyńskiego i jemu podobnych: „cieszmy się z tego, co mamy”, nie będzie tu miało zastosowania, bo nie wiadomo nawet, kto ma się z czego cieszyć i kim są owi „my”. Jedyną pasującą tu zbiorowością, to ci „szczęśliwcy”, których przodków wypędzono z Kresów i którzy sami zdążyli się już urodzić na Ziemiach Odzyskanych. Równie dobrze można by jednak powiedzieć pierwszemu powojennemu pokoleniu Polaków we Wrocławiu czy Szczecinie: „dobrze, że was wyrzucono z własnej ojczyzny”. W ten sposób zrywa się jednak wszelką więź międzypokoleniową, a przecież ta stanowi o istnieniu narodu jako zjawiska trwającego na przestrzeni dziejów. Dlatego też ujmowanie przez Macieja Pieczyńskiego powojennych nabytków terytorialnych jako czegoś „zamiast” odbiera narodowi polskiemu samą rację bytu, a Polsce zaś – sens istnienia jako państwa.

Jedynie umiarkowanie pocieszająca jest przy tym pewność, że z takim podejściem być może Polska zachowa swoje nabytki na zachodzie, za to Kresów („na szczęście!”) nie odzyska już nigdy. Taki minimalizm i tak zresztą może okazać się niewystarczający, w końcu dziś odpuszczamy Kresy, a jutro być może trzeba będzie odpuścić także Wrocław i Szczecin. I to też „na szczęście”, bo prędzej czy później i na zachodnich Kresach dojdzie do konfliktu etnicznego.

Marcin Skalski

Click to rate this post!
[Total: 34 Average: 3.2]
Facebook

11 thoughts on “Skalski: Stronnictwo kresowej amnezji”

  1. Ta nieco zabawna wymiana poglądów pokolenia dzieci PRLu (w sensie generacyjnym) przypomina trochę przedwojenne spory o granicę ryską, które były jeszcze bardziej ostre. Przedwojenni działacze narodowi w swojej naiwności widzieli granicę zachodnią, po zwycięskiej wojnie z Niemcami, na linii Odry rzecz jasna z zachowaniem granicy ryskiej… Zgadzając się z poglądem, że w polskiej polityce nie ma dziś miejsca na rewizję granic jest pytaniem otwartym, i jedynie wartym dyskusji, jak wspierać polskie dziedzictwo cywilizacyjne na Wschodzie. To zadanie zwłaszcza naszej dyplomacji wspierania polskiej kultury i przedsiębiorczości na tym obszarze. Spory, czy dla polskiego dziedzictwa cywilizacyjnego ważniejsze są Lwów i Wilno czy Wrocław i Szczecin są pozbawione sensu. Oczywiście Lwów i Wilno tylko co z tego dziś dla współczesnych Polaków wynika ?

  2. Warto przypomnieć, że zgodnie ze stalinowskimi zasadami pierwszeństwa stosunków etnicznych dla określenia statusu terytorium, Wilno to była w 1939 r. Polska i Stalin konsekwentnie powinien wschodnia Litwę pozostawić przy Polsce. Litwini stanowili tam 7 proc. populacji. Co więcej Stalin „zwrócił” te terytoria Litwie bez referendum, którego nie mógłby wygrać. Tyle na temat dobroci Stalina.

    1. Autor nie wziął pod uwagę tego, iż dominacja narodowości polskiej w wybranych miastach tzw. Kresów absolutnie nie wiązała się z identycznymi stosunkami narodowościowymi w ich otoczeniu. I co wtedy? Włączyć do Polski te miasta jako eksklawy? Absurd. A może przesiedlić obcą ludność, która była znacznie bardziej liczna od Ukraińców w Bieszczadach? Tylko dokąd i za czyja zgodą? Dlatego właśnie realizm nakazuje postrzeganie powojennych granic Polski jako optymalnych.

      1. Pisałem wyraźnie, że chodzi o całą wschodnia Litwę jako polski etnicznie region a nie o Wilno. Natomiast w innych regionach kresów wiele zależało od wyznaczenia okręgów wyborczych. Przykładowo pomiędzy Przemyślem a Lwowem nie było większości ukraińskiej. Stalin wypełniał swój plan ekspansji a argumenty podawane jako uzasadnienie były kwestią wtórną. Można wskazać, że jedną z koncepcji ustalania tytułu do terytorium jest pierwotne zasiedlenie terytorium a tu okazuje się, że 1000 lat temu za Lwów sięgało osadnictwo zachodniosłowiańskich Lędzian. Żywioł ruski napłynął na te terytoria dużo później.

  3. Wiele słusznych tez, ale autor popełnił podstawowy błąd taktyczny dla dobrego odbioru tekstu na tutejszym portalu. Po co było cytować na wstępie: Nowakowskiego, Popławskiego i Dmowskiego, skoro tutaj autorytetami są działacze narodowi w rodzaju: Albina Siwaka, Zenona Kliszki, ewentualnie Konstantego Rokossowskiego czy Edwarda Gierka?…

  4. „Mieszkańcy Ziem Zachodnich będą mogli poczuć się w pełni Polakami, a nie jedynie etnosem polskim narodowości europejskiej, gdy przepracują i utrwalą losy przodków”
    Jako mieszkaniec Wrocławia w drugim pokoleniu (i z córką będącą trzecim pokoleniem)… i właściwie jako „mieszkaniec” DOlnego Śląska to w trzecim pokoleniu… naprawdę nie wiem o co Panu chodzi. W sensie, że mieszkając od zawsze w domu wybudowanym już przez polskie ręce miałbym się czuć zagrożony w regionie będącym polskim dobre 30+ lat przed moim urodzeniem?
    … rozmawiał Pan kiedykolwiek z kimś z dolnośląskiego? Ale takim młodszym niż 90 lat?

    1. Owszem i nie tylko z osobistych doświadczeń wiem, że stosunki etniczne ma Dolnym Śląsku się zmieniają. Region ten się trwale ukrainizuje.

  5. Z tekstem powyżej jest jak z książkami wielkich mistrzów wolnomularskich w, których jest coś pokrętnego i jednocześnie ujmującego pozorną logicznością. Coś co sprawia, że chce się czytelnik złączyć z ideą zawartą w tekście i rewolucyjne walczyć o wzniosłe cele autora nawet wtedy gdy podświadomie wie ,że doprowadzi to do upadku i fizycznego wyniszczenia.
    Takie coś co sprawia, że dusza narodowca powoli czernieje.

    Uwaga, tekst niebezpieczny. Czytać tylko po uprzednim przygotowaniu merytorycznym lub za zgodą ordynariusza miejsca 🙂

  6. a ja trochę inaczej skomentuję to co autor pisze 'na zlecenie’ instytutu dmowskiego zarządzonego przez prof. Żaryna a finansowanego przez Glińskiego>a wiąże się to z 'całokształtem spraw’ jakich jesteśmy świadkami 'między bugiem a odrą’:
    .
    'Głos czy brak głosu, ludzie zawsze mogą być podporządkowani przywódcom. To jest proste. Wszystko, co musisz zrobić, to powiedzieć im, że są atakowani i potępić pacyfistów za brak patriotyzmu i narażanie kraju na niebezpieczeństwo. To działa tak samo w każdym kraju.
    a kto to powiedział to tu:
    .https://www.reuters.com/article/factcheck-goering-falsequote/fact-check-hermann-goering-quote-about-scaring-people-to-enslave-them-appears-to-be-inauthentic-idUSL1N2LM23W
    a tak na marginesie>
    to co autor pisze to taki stek konfabulacji, że aż zachodzi podejrzenie wciągania krechy
    a poza tym>WTF>>kto to jest ten Marcin Skalski?? Freelancer?Aktywista jak ten gostek „Nadkomisarz Loranty’??
    a przy okazji niejaki Monteskiusz miał powiedzieć:
    człowiekiem jestem z natury, Francuzem z przypadku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *