Socjalizm. Czyli (tylko) trzy rodzaje socjalistów.

„Dwie sylwetki w ogromnej piwnicy. Chołowanow ma bardzo poważną minę. Nie czas na żarty.

– Anastazjo, wierzysz w sprawiedliwość społeczną?

– Wierzę.

– Mniejsza o nazwy: socjalizm, komunizm… Pytam, czy wierzysz, że na świecie da się zbudować społeczeństwo gwarantujące powszechną sprawiedliwość?

– Wierzę.

– Ja też wierzyłem.

– A teraz?

– To nie ma znaczenia. Najważniejsze, żebyś ty wierzyła. Myślę, że wierzysz. Dlatego otrzymasz nowe zadanie. Twórcy materializmu dialektycznego uważali, że socjalizm to kontrola. Mieli rację. W kapitalizmie każdy ma własną miskę, talerz czy menażkę. W socjalizmie jest jeden wspólny kocioł i sprawiedliwy podział. W kapitalizmie nie ma tego, który rozdziela. Dlatego kapitalizm to wolność. Natomiast społeczeństwo sprawiedliwości społecznej musi mieć grupę ludzi kontrolujących wszystkie dobra i sprawiedliwie je dzielących. Ten, kto stoi przy kotle, ten, kto dzieli, uzyskuje tak wielką władzę, o jakiej nie śniło się żadnemu kapitaliście. Socjalizm to władza mniejszości, to władza tych, którzy pilnują wspólnego kotła. Każda sprawiedliwość społeczna rodzi władzę tych, którzy tę sprawiedliwość urzeczywistniają. Sprawiedliwość to kategoria subiektywna. Ci, którzy pilnują kotła arbitralnie ustalają, co to jest sprawiedliwość. Tych przy kotle też trzeba kontrolować. I co jakiś czas segregować seriami z automatu… To właśnie będzie twoim zadaniem.”

Wiktor Suworow, „Kontrola”.

Nie ma jednego typu socjalisty. Tym samym, (być może?), nie ma jednego rodzaju socjalizmu. Myślałem o tym i doszedłem do wniosku, że na świecie występują trzy i dokładnie tylko trzy (idealne, czyli „czyste”) typy socjalistów. Jesteście zdziwieni? Sądzicie, że jest ich więcej albo mniej? Skąd akurat te trzy i dlaczego tylko trzy? Macie wątpliwości, dlaczego np. nie dziewięć albo sześć? A może tylko jeden? Chcecie może wiedzieć, jak się nazywają, skąd się biorą i czym od siebie się różnią socjaliści? Spokojnie! Za chwilę wszystko wyjaśnię…

Na wstępie jeszcze, rzetelność badawcza wymaga podania definicji, kim, (a może czym), jest socjalista? Samo przez się; jest to ktoś, kto głosi lub wyznaje poglądy socjalistyczne. A czym jest socjalizm, tego chyba już, zgodnie z zasadą, „jasne nie podlega tłumaczeniu”, nie trzeba nikomu tak dokładnie wyjaśniać? Każdy z nas, mniej więcej, intuicyjnie, wie przecież, o co chodzi? W skrócie więc tylko (później i tak się wszystko wyjaśni) w kilku hasłach: „odebrać bogatym i dać biednym”, „wysokie podatki” (zwłaszcza „dla najbogatszych”), „podatek dochodowy” i „progresja podatkowa”, „przewaga państwa nad sektorem prywatnym”, regulacja i wkraczanie państwa w relacje międzyludzkie, zwłaszcza stosunku pracy (ale już nie tylko i nie przede wszystkim – coraz więcej dziedzin życia społecznego, a nawet rodzinnego ulega socjalistycznej manierze regulacji) – to wszystko i jeszcze dużo, dużo więcej, a wszystko w imię (rzekomej) „sprawiedliwości społecznej” i empatii – pochylania się nad losem biednych i cierpiących (już nie tylko ludzi, ale nawet zwierząt – patrz „zieloni”). To wszystko to, w skrócie, socjalizm. Ale skąd się biorą socjaliści?

„Byt określa świadomość” – jak słusznie zauważył Klasyk i jak głosiły za nim wszystkie podręczniki marksizmu w czasach słusznie minionych(?). Ale czym jest świadomość? Tę, w naukach społecznych, bada się za pomocą postaw, jakie przyjmują ludzie. Postawy, w skrócie, składają się z trzech elementów: ludzkiej wiedzy, emocji oraz zachowań podjętych pod wpływem dwóch poprzednich (przede wszystkim zaś emocji – w 80% przypadków). Byt zaś to, dla odmiany (mimo lewackiego zapytania „być, czy mieć?”), kryterium w miarę obiektywne. To „kasiorka”, którą mamy i dobra, które możemy za nią nabyć.

W tym miejscu trzeba jeszcze wspomnieć o czymś takim, jak „piramida potrzeb Maslowa”. Co to takiego? To teoria, wedle której ludzie mają określoną hierarchię potrzeb, podzieloną od najbardziej podstawowych, do najbardziej wyszukanych. Możliwość (i chęć) do ich zaspokajania pojawia się w miarę zaspokajania kolejnych potrzeb, począwszy od najbardziej podstawowych – potrzeb fizjologicznych (np. zaspokojenie głodu), bezpieczeństwa (np. dachu nad głową i miejsca do spania), po najbardziej wyszukane, związane z „samorealizacją jednostki” – cokolwiek ma to znaczyć (w tej chwili)…

Wróćmy zatem do bytu i stwierdzenia Karolka Marksa, że „byt określa świadomość”. W domyśle autorowi chodziło o to, że bieda rodzi socjalizm i socjalistów. Że bogaci biednych nie zrozumieją, tak jak syty głodnego nigdy nie zrozumie. Dlatego właśnie bieda rodzi socjalizm. To tak w skrócie i uproszczeniu, aby każdy zrozumiał, na czym zasadza się istota stwierdzenia Marksa. Stwierdzenia, któremu nota bene przeczył sobą sam Marks, a już na pewno jego patron, Fredzio Engels – fabrykant, bogacz i (dosłownie) wyzyskiwacz pracujących u niego robotników. Ale o tym później…

Zatem, pierwszym typem socjalistów, zgodnie z tym, co stwierdził Karolek, są niewątpliwie biedacy, którzy żyjąc w biedzie, oglądają się na bogaczy i zazdroszczą im ich pozycji społecznej, majętności i tego, co nabywają w zamian za posiadane pieniądze. Tego, jak żyją. I którzy patrząc nań i na siebie, uważają to za głęboko niesprawiedliwe, że tamci mają wszystko, a oni nic. Że na dodatek im przyszło pracować i walczyć o byt, a im nie. Wszyscy przecież mamy takie same żołądki! Czyż nie? Którzy po pierwsze, sami chcieliby tak żyć, jak żyją bogaci (zazdrość), a skoro nie mogą, to po drugie, aby chociaż tamci nie mieli „tak dobrze” (zawiść). Aby, „najlepiej”, odebrać bogaczom (część lub całość majątków) i rozdać im – biednym. Likwidując w ten sposób rzekomą lub faktyczną (nie rozstrzygajmy tego) niesprawiedliwość, a przynajmniej „nierówność społeczną” (patrz równość żołądków).

To mniej więcej istota i geneza socjalizmu i jego programu. Oczywiście bieda to pojęcie względne. Inaczej trzeba patrzeć na nią w kategoriach XIX–wiecznych, inaczej współcześnie. Ale chodzi o zasadę i tak się właśnie rodził się i na tym żerował (i nadal żeruje) bolszewizm. Takimi byli (i są nadal) szeregowi bolszewicy – podatna gleba, na którą padło ziarno rewolucyjnej zarazy. Ale w tym wszystkim ważniejsze od określenia gleby, jest być może określenie, kto był (a może nadal jest?) siewcą? Kto szczuł biedaków przeciwko bogatym, rozbudzając ich polityczne ambicje i wskazując prostą receptę na „sprawiedliwość społeczną” – redystrybucję. W jakim celu to robił? Z tym bywało różnie… Czasami przekwalifikowani na propagandystów „glebiarze”, zarekrutowani pośród pierwszej grupy socjalistów czynili agitkę, ale dotyczyło to raczej najniższego szczebla hierarchii bolszewickich włodarzy, a częściej nawet tego nie, ale zwykłych pożytecznych idiotów, powtarzających niczym mantrę hasła socjalizmu (patrz powyżej).

Jest też (niestety?) druga grupa socjalistów, która różni się od pierwszej, niczym „baza” od „nadbudowy”. Jak w życiu „świnie ciągną do koryta”, a w życiu nie ma przecież nic bardziej smakowitego od władzy. Kto raz jej zasmakował, w jakimkolwiek wymiarze i postaci, nad kimkolwiek/ czymkolwiek, ten wie, o czym piszę i się ze mną zgodzi! W socjalizmie, jak w żadnym innym ustroju, władza nabiera wręcz mistycznego charakteru, a jej zakres jest wręcz nieposkromiony i nie da się go porównać z żadną inną formą rządów i reżymu gospodarczego na Ziemi. Bo przecież tam, gdzie odbierają bogatym, aby później rozdawać „sprawiedliwie” (acz niekoniecznie „po równo” – patrz niżej) biednym, muszą przecież być ci, co wszystko podzielą! Wszystkiego dopilnują i o wszystko zadbają! Tu właśnie rodzi się władza tak straszliwa i omnipotentna, której dotychczas Ziemia nie znała w historii…

I choć socjalizm ma być tylko formą przejściową – do komunizmu (taki jest doktrynalny cel), czyli pewnej, dość naiwnej formy „Raju na Ziemi” (bluźniercze; „budujmy Raj dzisiaj, tu i teraz – na Ziemi”), w którym wszelka władza (i własność prywatna) zaniknie – niczym u ludów pierwotnych (patrz buszmeni). Patrząc na historię można stwierdzić, że właśnie to – owa władza, jest treścią i sensem systemu, który go spajał i umacniał przez ponad pół wieku! Nie mogło być inaczej, albowiem tam, gdzie są rządzeni, muszą być też rządzący – i vice versa! To odwieczna prazasada świata. Tak jest on już zorganizowany i ku temu dąży każda większa ludzka społeczność – do organizacji, hierarchizacji, etc. Nie zgadzacie się? To prawda!

Wystarczy ludzi pozostawić samym sobie, np. na bezludnej wyspie, a prędzej czy później, niezależnie zbudują „polis”. Jak bowiem stwierdził to już Arystoteles: „Ludzie są stworzeni do życia w Państwie. Poza Państwem żyć mogą jedynie bogowie, lub bestie”. Jeśli więc jednostka, żyjąc w osamotnieniu, nie zdziczeje lub świętym mężem hinduizmu / buddyzmu nie zostanie, stworzy z innymi ludźmi wspólnotę. Mała, licząca niewielu ludzi wspólnota, może mieć płaską strukturę i brak wyraźnej hierarchii władzy (niczym w komunizmie lub u ludów pierwotnych o charakterze wędrownym – buszmenów), ale im liczniejsza grupa i im bardziej osiadły tryb życia, tym wyraźniej uwidacznia się jej lider i struktura władzy! Tak po prostu jest i być musi – to ludzka natura, której nie sposób zanegować. I stąd rodzi się władza!

Inna zasada, sformułowana w XIX wieku, głosi, że każda władza deprawuje, a władza absolutna, deprawuje absolutnie. I tylko jej autor, brytyjski myśliciel, polityk, arystokrata i konserwatysta, mylił się i nie przewidział, że to dotyczyć może ustrojów innych, niźli monarchia i samodzierżawie. Nigdy w historii Ziemi żaden despota nie miał tyle władzy nad ludźmi, jak ustroje socjalistyczne miały (i mają nadal! Nie tylko w Korei Północnej czy na Kubie) nad swoimi „obywatelami” (obywatel? A zatem i „demokracja”! – „Rządy ludzi nad ludźmi i dla ludzi!”!, – choćby tylko była „ludowa” i tylko z nazwy, a nie jak w USA – vide cytat). Bo skoro, jak głosił socjalizm, sprawiedliwym społecznie jest „każdemu (dać) podług (jego) potrzeb, a każdy (niech świadczy) wedle (własnych) możliwości”, istnieć musi też ktoś, kto świadomie określi nie tylko swoje i nie przede wszystkim swoje, potrzeby, ale także możliwości, a co więcej, wyegzekwuje ich świadczenie. Każdy bowiem, swoje potrzeby widząc większymi, a cudze mniej istotnymi – zupełnie odwrotnie jak możliwości – pozostawiony samemu sobie, bez nadzorcy, „zabije” taki pozbawiony przymusu system sprawiedliwości społecznej. Ludzie przecież, choć w swej masie głupcy, indywidualnie to nie są idioci!

Tymi właśnie, „świnkami” przy „korytku” władzy jest druga grupa socjalistów. Są oni strażnikami rewolucji. Ludźmi, którzy dbają, aby ten system powszechnej sprawiedliwości trwał, określając ludzkie potrzeby i możliwości. Jako ludzie sprawujący władzę, oczywiście czerpią zeń określone profity. Im jedynym wolno wobec siebie określać inne standardy potrzeb, inaczej też wyceniając swoje możliwości. „Ześwinić się” może i chce każdy socjalista – wystarczy, że zyska choćby odrobinę władzy. I nie tylko oni – nie trzeba wcale wierzyć w hasła socjalne, aby zostać świnią. Wystarczy, że dostrzeże się, jak władza żyje i zapragnie żyć tak samo. Czyli zmotywuje ich do tego zawiść i zazdrość – patrz, co pisałem o przyczynach bolszewizmu i pochodzeniu socjalistów zrodzonych z biedy. Ot, historia zatoczyła koło, a jak mawiał sam Marks: „historia, choć lubi się powtarzać, za drugim razem na ogół jako farsa”…

Taki właśnie był ZSRR – „ojczyzna światowego proletariatu”. Jak u Orwella, świnie przejęły władzę w „Folwarku zwierzęcym” i ustanowiły swoje porządki. Jak głosi przysłowie: „W królestwie ślepych, jednooki jest królem”. W kraju, którego obywatele „mają po równo, jedno wielkie, wspólne g…”, (a do tego zawsze prowadzi socjalizm – w niektórych krajach jedynie szybciej od innych się to unaocznia, – do podziału biedy, zwłaszcza, gdy podzieli się już dobra), unaoczniają się społeczne różnice między rządzonymi a rządzącymi. Na tym tle objawia się też cała istota systemu budowania Raju na Ziemi. Ci, co posiadają cokolwiek, co ich wyróżnia na tle pozostałych, są w Raju i stają się obiektem zawiści i zazdrości, tych, co na Ziemi (patrz, co napisałem o „glebie”, na którą padło „zatrute ziarno”). Ale klasa posiadaczy uległa zastąpieniu. Dawnych posiadaczy po prostu zabito, zaczynając od najbogatszych, a kończąc na „kułakach” – ludziach najzwyczajniej biednych, którzy jednak cokolwiek jeszcze mieli. Nowymi włościanami stali się ci, co posiedli władzę. Władza ta zaś jest totalna – przekracza granicę życia i śmierci jednostek, dotykając poszczególnych „klas społecznych”, a wreszcie całego społeczeństwa i innych narodów (rewolucja światowa).

Właśnie! Powiecie może, że to już historia? „Ale to już było! I nie wróci więcej!” – jak głosi tekst piosenki. Że ZSRR już nie ma. Że dziś tak może jeszcze jest, ale w Korei Północnej albo na Kubie, ale nie w „cywilizowanym świecie”. O ile w ogóle tak powiecie? Bo może sądzicie, że naprawdę było inaczej? Może przesadzam Waszym zdaniem, zwłaszcza z tymi odzwierzęcymi porównaniami? Koloryzuję? Że wciąż powtarzam się, nie uzasadniając należycie swoich tez (gdzie dowody?)? Że nawet, jeśli je przedstawię, powiecie, że zwracam uwagę na szczegóły, a nie patrzę na pełnię obrazu? Że tendencyjnie wybieram selektywnie niewygodne fakty („socjalizm tak, wypaczeniom nie!”)? Że istota i cel socjalizmu są inne, szczytne – empatyczne? Dla dobra ludzi! Tak zwłaszcza mogą i powinni myśleć ci, którzy nie znają, bo np. nie lubią historii lub ich jej nie nauczono, czyli na zachodzie całe pokolenia ludzi. Którzy nie wiedzą, co to GUŁAG i ile milionów istnień pochłonęły Sowiety. Ci ludzie żyją w błogiej nieświadomości…

No dobrze. Skończmy z historią i przejdźmy zatem do współczesności. Zostawmy, przynajmniej na chwilę, „bolszewickie ziemniory” (gleba = ziemia = ziemniaki = ziemniory) oraz „bolszewickie świnie”. Pamiętając jednocześnie nauki piekłoszczyka Marksa, że historia powtarza się jako farsa, oraz, że byt (patrz piramida potrzeb Maslowa) określa świadomość (patrz postawy), zadajmy pytanie, jakim zatem jest trzeci, jakże współczesny (choć w przeszłości również występował) typ socjalisty? Skąd się wziął i co go określa? Jaką ma świadomość oraz potrzeby?

Aby się tego dowiedzieć, zróbmy teraz, przy Waszej wydatnej pomocy, mały test. Weźcie kartkę i długopis i wymieńcie dziesięć najważniejszych dla Was w życiu kwestii. Tych, które cenicie. Nie musicie ich segregować od najważniejszej, do najmniej ważnej, bo nie o to tu chodzi. Nawet pozycja 10 jest dla Was najważniejsza w życiu. Kwestie mniej ważne lub nieważne w ogóle, których w żaden sposób nie cenicie, nie znajdują się na tej liście – możecie je wypisać na innej kartce. Mnie chodzi o to, abyście ją zrobili z najszczerszym sumieniem – fair wobec samych siebie. Już? Gotowe? Nie czytajcie dalej, dopóki nie skończycie! Gotowe? Na pewno?! Świetnie – za chwilę jeszcze do niej wrócimy!

„Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz” – napisał przed wiekami poeta. To odwieczna prawda, która mówi, że nie znamy wartości i nie cenimy rzeczy oczywistych, dla nas dostępnych, dopóki ich nie utracimy. Dopóki nie będziemy zmuszeni radzić sobie bez nich. Ta prawda nie dotyczy tylko zdrowia! Ciekaw jestem, ilu z Was w w/w dekalogu nie ujęło w ogóle pieniędzy?! „Pieniądze? Nie, a fuj! To w złym tonie. Pieniądze nie są najważniejsze w życiu”! – tak może powiedzieć i mówi ktoś, kto je zawsze miał, od dziecka (np. rodzice zarabiali i zapewnili start w życiu) i który nigdy nie odczuł ich braku. Nie piszę, że mają być na pierwszym miejscu, przed zdrowiem, rodziną i bliskimi, ale aby ich w ogóle zabrakło na liście 10 najważniejszych w Waszym życiu?! To fenomenalne! Nie sądzicie?!

A jednak są ludzie, którzy tak zrobili – nie wymienili pieniędzy w swoim dekalogu najważniejszych w życiu. Są to albo hipokryci, którzy nie chcą zostać posądzeni (nawet przed samym sobą – swoim sumieniem. To przecież dyskretna lista – dla nich samych), o bycie tak małostkowymi. Albo (w sumie to lub – to alternatywa łączna i możliwe są oba warianty) to ignoranci, którzy autentycznie wykreślili ze swojej listy pieniądze, nie bacząc na nie w ogóle. Pomijając je i ich znaczenie. Być może nawet wymieniliby je na innej liście – kwestii nieistotnych w ich życiu. I ta właśnie grupa wymaga naszej pogłębionej uwagi…

Co to są za ludzie, już napisałem – oni mają i zawsze mieli pieniądze. Może nie miliony, ale na piramidzie potrzeb Maslowa zawsze mieli zaspokojone (i to relatywnie, – wobec innych ludzi, – na wysokim poziomie) potrzeby niższego rzędu: fizjologiczne oraz bezpieczeństwa. To co najmniej klasa średnia. Start w dorosłe życie mieli zapewniony. Wyrastali (we względnym) dobrobycie i dziś, nawet, jeśli muszą pracować, zarabiają dość na swoje utrzymanie i rozrywki. To wystarczy, aby nie cenić (przesadnie) pieniędzy. Dodajmy do tego staranne wychowanie i wpajane im przez społeczeństwo przeświadczenie, że pieniądze to nie wszystko oraz odrobinę ludzkiej empatii wobec bliźnich, aby państwo „pomagało” różnym grupom, nie tylko ludzi nota bene, a wyjdzie nam współczesny zwolennik modelu socjalnego państwa – nowy socjalista.

Dlaczego tak się dzieje? Zgodnie z teorią Maslowa, potrzeby niższego rzędu są na ogół biologiczne i bardzo osobiste – dotyczą człowieka, jako jednostki w bardzo fundamentalnym znaczeniu. Ich zaspokojenie wynika z natury. Bez ich zaspokojenia niemożliwy jest rozwój potrzeb wyższego rzędu, a te związane są z samorealizacją jednostki i często skierowane są do ogółu – nie tylko ludzi (dobro człowieka), ale także całej natury (ekologia itp.). Samo w sobie to nie jest niczym złym, ale… jak w życiu! Niektórym od nadmiaru dobra przewraca się w d… a zatem i w głowach. Ludzie, którzy nigdy nie żyli w biedzie – nie zaznali braku pieniędzy (nie na poziomie takim, że brak im na wydumaną konsumpcję – kolejnego mercedesa itp., ale w fundamentalnym znaczeniu, zaspokojenia potrzeb biologicznych, np. nie brakło im kiedyś na jedzenie lub mieszkanie), są obarczeni pewną ciężką skazą w życiu. Ci są najgorsi!

Bieda wychowuje, – mówiono kiedyś, przed wiekami, a mówili to „złowrodzy” kapitaliści. Człowiek biedny często, choć nie zawsze, wychodził z biedy i stawał się bogaczem, a przynajmniej zamożnym człowiekiem. Motywowała go do tego naturalna ludzka zawiść i zazdrość, ale także pewnego rodzaju etyka oraz moralność (na ogół protestancka, choć niekoniecznie, także katolicka), które stymulowały go do pracy. To, plus możliwości, które rodził odpowiedni, wolnościowy ustrój (jeśli takiego nie miał tam, gdzie się urodził, to uciekał doń wraz z dobytkiem i rodziną – o ile te go nie trzymały), dawały nadzieję na lepszą przyszłość i dorobienie się. Niektóre jednostki zeń korzystały, niektóre nie, ale ważne było, aby taką szansę miały. Kiedy odnosiły sukces, zasilały i współtworzyły nową grupę właścicieli/posiadaczy. To pokolenie było zdrowe. Miało odpowiednie postawy (świadomość) i doświadczenia. Byli syci, ale kiedyś byli też głodni – zatem nieprawdą wobec nich było owo powiedzenie o braku zrozumienia.

Jest to też sprzeczne z przytoczonym powyżej stwierdzeniem Karolka Marksa, że „byt określa świadomość” w jego pierwotnym rozumieniu. Bieda nie zawsze rodziła socjalistów! Nie, kiedy w tle biedakom, miast propagandowych szczekaczek, próbujących „uświadomić” masy o ich „klasowym interesie”, przygrywały chóry kościelne, a cele wytyczała moralność i etyka chrześcijańska (wrogowie socjalistów, których socjaliści zwalczali na każdym kroku). Tak było wtedy, kiedy ludzkie masy spotykały się w swej kupie jedynie na targu lub w kościele, a nie w „dużym zakładzie pracy” – dopiero ich powstanie umożliwiło agitację (celem socjalistów zawsze była kolektywizacja). Wtedy, biedak chcący przestać być biednym, miast rabować bogatych, usiłował (o ile system nie był zamknięty i w granicach tego systemu) wzbogacić się swoją pracą. Kapitalizm pochodzi nie od kapitału, ale od włoskiego Capito lub łacińskiego Capita, czyli głowa!

Niestety, jak napisałem, od nadmiaru dobrobytu niektórym przewraca się w głowach. Kiedy dobrobyt na dodatek staje się powszechny i brak przy tym jest odpowiedniego oparcia w etyce i moralności, (chrześcijańskiej), do głosu dochodzi hołota – trzeci rodzaj socjalistów, zrodzonych nie z ubóstwa, ani z potrzeby i chęci sprawowania władzy, ale z dobrobytu połączonego z brakiem odczucia biedy, a jednocześnie nabytą „społeczną wrażliwością”, która nie raz każe odczuwać im wewnętrzny wstyd za fakt, że „posiadają” (nie zawsze i nie każdy go odczuwa, ale jest on faktem w znaczącej części przypadków). Ludzie ci chcą dobra i wydaje im się, że dobrze postępują. Przyswoili odpowiednie hasła (patrz początek artykułu), mają też swą naturalną wrażliwość, która mogła się rozwinąć dzięki dobrobytowi (piramida potrzeb) i czują się „społecznie odpowiedzialni” za los – czy to ludzi, czy zwierząt, czy też szerzej, planety.

W zasadzie nie wiem, jak nazwać takich ludzi. Na usta ciśnie mi się jeden wyraz – „gnojki”. Choć obraźliwe, to chyba najbardziej celne określenie. Wiem, że wielu się obrazi. Sam znam kilku i mam wśród gnojków, jeśli nie przyjaciół, to przynajmniej kolegów i znajomych. Niektórych nawet lubię, co nie zaprzecza jednak temu, co napisałem o ich konstrukcji. Są to gnojki, które nie dorosły do bycia ludźmi. Brak im doświadczenia oraz odpowiedniej etyki. Brak im też perspektywy – zdolności do przewidzenia konsekwencji różnych działań (wynikanie logiczne: przyczyna–skutek). To na ogół nie ich wina – rodziców się nie wybiera, a prawie każdy rodzic chce dla swojego potomstwa jak najlepiej – co nie zmienia postaci rzeczy. Gnojki, to najczęściej, „pożyteczni idioci”. Może wręcz lemingi, jak od niedawna zaczęliśmy ich nazywać. Powiedziałbym, że są to nieszkodliwe głupki, ale niestety tak nie jest. Na skutek tego, co napisałem, dorastające i już formalnie dorosłe gnojki zaczynają szkodzić (demokracja i prawa polityczne).

Reasumując, nie ma jednego typu socjalisty. Ja ich naliczyłem trzy i nazwałem „pieszczotliwie”: 1) ziemniorami, 2) knurami 3) gnojkami vel chłystkami. Nie ma też jednego rodzaju socjalizmu – są dwie jego odmiany. Jeden zrodzony z ubóstwa i najniższych ludzkich instynktów, dla którego bieda i biedni są pożywką. Nazwijmy go pierwotnym, bo i historycznie wcześniejszy i na niższych instynktach osadzony. Drugi, zrodzony z bogactwa i wyższych uczuć ludzkich, jak empatia i potrzeba dobra. Ten nazwijmy wtórnym. Oba niestety równie szkodliwe i niesprawiedliwe, bo odrealnione. W obu istnieją wszystkie trzy typy socjalistów, które różnie się rozkładają. Oba, w ostatecznym rozrachunku prowadzą do tego samego, choć ten rytu radzieckiego, obnażył to najdotkliwiej. Co więcej, jak napisałem, są to typy idealne, a zatem wzorcowe. W naturze występują na ogół w „zabrudzonej postaci” – nieznacznie zniekształcone wobec ideału. To samo tyczy się ludzi. Zdarzają się jednostki obdarzone cechami wszystkich rodzajów w różnym stopniu rozłożenia cech i pochodzenia. Co więcej, każdy z nas, choć niekoniecznie socjalista, ma w sobie cechy do pewnego stopnia każdego z w/w typów. To, co jednak odróżnia normalnych ludzi od socjalistów, to trzecia składowa postaw – zachowania. Nie każdy z nas wciela w życie hasła powyżej opisane, zmuszając do tego innych, choćby poprzez głosowanie i aktywność polityczną.

Co to oznacza? Że dopóki nasz wewnętrzny ziemnior i knur nie będzie działał ekstrawertycznie – na zewnątrz, a introwertycznie skłoni nas do podjęcia wewnętrznej pracy, aby się wzbogacić i objąć władzę „uczciwie”, dopóty nie będziemy socjalistami. Dopóki nasz wewnętrzny gnojek będzie skłaniał nas do tego, abyśmy pomagali bliźnim we własnym zakresie – jako jednostki, a nie ekstrapolowali tego na cały system społeczny, dopóty nasz socjalistyczny potencjał gnojka będzie uśpiony, a nasz szkodliwy wpływ na społeczeństwo, ograniczony. Tu najlepszym przykładem są, a przynajmniej byli, ci kapitaliści, którzy wyrośli z autentycznej biedy. Oni, będąc sytymi, pamiętali głód i swoją drogę do sytości. One ich ukształtowały i cenili je sobie. To doświadczenie miało wpływ na ich stosunek do biedy oraz pracy. Kształtowało pośrednio cały system polityczny. Jeśli byli mądrzy, wychowywali w tym duchu kolejne pokolenia. Niestety, w pewnym momencie pamięć o tym się zaciera, a kolejne pokolenia, w duchu młodzieńczego buntu, negują dotychczasowe porządki. Tak właśnie było z pokoleniem 68 na zachodzie. Ono przyniosło pierwszy wielki socjalistyczny przełom. Upadek wartości, negacja kultury (kontrkultura). Do czego to doprowadzi? Prędzej, czy później, do upadku cywilizacji, jaką znamy. Ale natura nie znosi próżni. W jej miejsce przyjdzie inna, mniej zdegenerowana…

Po prawdzie, to przyczyniła się do tego stanu rzeczy socjalistyczna agitacja tamtych czasów, jaką rozsiewali komuniści (patrz knury) zza żelaznej kurtyny, w nadziei, że będą ową silniejszą cywilizacją, która nastanie. Gdyby nie ona plus powszechność praw politycznych, zapewne sytuacja potoczyłaby się inaczej. Na szczęście ZSRR upadł, nim upadły państwa demokracji liberalnej. Zabrakło więc koordynującej siły, (patrz „Montaż” Vladimira Volkoffa), która by wszystkim kierowała. Niestety siła inercji i tak zrobi swoje. Do czego to doprowadzi? Sam jestem ciekaw i patrzę z niepokojem. Wiem, jak trudno będzie zmienić świadomość społeczną nawet w kraju takim, jak Polska, który doświadczył przez pół wieku „dobrodziejstw socjalizmu”. Niestety, socjalizm dewastuje, a najgłębiej pustoszy ludzkie umysły. Nie bójcie się jednak – o ile islam nas nie podbije, nie będzie tak strasznie. Nad wszystkim zawsze, prędzej, czy później, zapanują knury. I będzie jak zawsze – tylko, że inaczej. Historia powtórzy się raz jeszcze – ponownie jako farsa. Chcecie socjalizmu? Będziecie go mieli! A gnojki i ziemniory? Cóż, rewolucja zawsze zjada swoje dzieci…

A zatem, parafrazując „Wieszczów z ul. Czerskiej” w Warszawie oraz ich poszczególnych popleczników w TV oraz Sejmie: „Prekariusze wszystkich krajów, łączcie się!”. „Wyklęty powstań ludu Ziemi…”.

Radosław Herka

Click to rate this post!
[Total: 3 Average: 5]
Facebook

0 thoughts on “Socjalizm. Czyli (tylko) trzy rodzaje socjalistów.”

  1. Fałszywa alternatywa kapitalizm vs. socjalizm. Socjalizm należałoby nazwać raczej „kapitalizmem państwowym”. W jednej i w drugiej wersji kapitalizmu, większość społeczeństwa jest WYWŁASZCZONA. Przecież w kapitalizmie wiekszośc ludzi nie jest właścicielami swojego warsztatu pracy. Jak nazwać ustrój, w którym REALNA własność warsztatu pracy jest powszechna, no, powwiedzmy, znacznie powszechniejsza niż obecnie?

  2. Szanowny Przedmówco, Otóż zgodzę się z Tobą – jest to fałszywa alternatywa. Ale nie w tekście a Twej głowie. O tyle, o ile wdrukowuje ją na zasadach swej dialektyki Marksizm w serca i umysły ludzkie. „Środki produkcji”? Ludzie nawet nie wiedzą, że mówią, myślą i działają wedle schematu fałszywej filozofii. Dlatego właśnie należy całkowicie i do cna rozprawić się z Marksizmem – i jego dialektyczną pułapką. I po prostu je odrzucić. I temu służy mój tekst. Tylko do cna go odrzucając, można stać się od niego wolnym – taka jest już natura dialektyki. Zna ją i rozumie każdy Sofista, obeznany z zasadami retoryki i erystyki. Ktoś, kto tego nie zrobi, i przyjmie argumenty Retora (Marksisty), z góry jest skazany na przegranie z nim sporu – ot pułapka dialektyki. Nie może być Pan Prawicowcem i Konserwatystą, wpadając w pułapkę dialektyki i rozprawiając o „środkach produkcji” i na tej przesłance budując swoje tezy o „fałszywej alternatywie” 😉 Pan tkwi w Marksizmie po same uszy i nie czuje już nic, ponad to szambo. 😉 To jak z „umowami śmieciowymi”. Ktoś rzucił to hasło a różne tuby rezonansowe je w społeczeństwie utrwaliły. I w ten sposób wszyscy zaczęli posługiwać się ów terminem pejoratywnym. A co jest weń takiego, „śmieciowego”? Że nie wynikają ze stosunku pracy i przez to ZUS nie opodatkowuje sprawiedliwie stosunku pracy? 😉 Że niewolnik nie dzieli się z Państwem sprawiedliwie swoimi owocami pracy! 😉 Ale dla równowagi, także Kościół chciał/ próbował grać w podobną grę – patrz „dzieci nienarodzone”. Sytuacja, w której infekuje się język jakimś terminem – nowotworem językowym i narzuca w debacie jego użycie, skazuje adwersarza na porażkę. Czy zauważył Pan? O ile nawet „kapitaliści” (a i kręgi Kościoła), przyjęły retorykę Marksistów i mówią terminem „umowy śmieciowe” (będąc na straconej pozycji w tym sporze), o tyle Marksiści nie przyjęli nigdy terminu „dzieci nienarodzone” i używają innego – płody, zarodki itp. W momencie, w którym zaczęliby mówić językiem Kościoła o „zygotach” per „dzieci” – choćby tylko „nienarodzone”, przegraliby ten spór w debacie publicznej… Słowa mają znaczenie – to jakim językiem się ludzie posługują. Jaką narrację się na społeczeństwie wymusza, kształtując jego podstawy. To nie Pańska wina, że jest Pan tak ukształtowany. Ale już od Pana zależy, czy Pan dostrzeże tę pułapkę dialektyki, czy nie (choćby z moją małą pomocą) i czy zacznie myśleć i działać tak, aby się zeń wyzwolić. Proszę nie patrzeć na świat przez pryzmat cudzych i wrogich schematów myślowych. Ludzie stają się niewolnikami, nie przez kajdany oraz baty, ale przez pułapki, które się nań zastawia wyjątkowo perfidnie – w ich głowach. To dlatego stadło 1000 ludzi podąża na stracenie za garstką żerujących na najniższych instynktach Filozofów. „Państwo” Platona – niech Pan przeczyta. ZSRR to urzeczywistniona idea! Ba! Bolszewicy na początku nawet realizowali postulat wspólnych żon i rozpasanie sexualne. Ale w latach 20 zmieniono doktrynę – czy też, zgodnie z koncepcja Platona, ograniczono wolność sexualną jedynie do klasy Filozofów. Serdecznie Pana pozdrawiam! Radosław Herka

  3. Może coś przeoczyłem, ale autor nie udowodnił, że jego podział socjalistów jest wyczerpujący. Hasło 'byt określa świadomość’ wedle mojej wiedzy oznacza, że to, jak człowiek o sobie myśli, wynika z tego w jakich relacjach ekonomicznych się znajduje. A w terminologii marksistowskiej: że nadbudowa jest produktem bazy.

  4. „…Ludzie stają się niewolnikami, nie przez kajdany oraz baty, ale przez pułapki, które się nań zastawia wyjątkowo perfidnie – w ich głowach. …” – zależy, jak się DEFINIUJE pojecie „niewolnik”. Podążając za Pańską definicją, możnaby np. powiedzieć, że więźniowie KL Auschwitz byli więźniami KL Auschwitz tylko dlatego, że przyjeli narracje np. komendanta KL Auschwitz. Czy dobrze rozumiem? Podobnie np. więźniowie radzieckich łagrów czy psychuszek. Byli zniewoleni, bo wybrali takie schematy mentalne?

  5. @Stary Oligarcho, przeczytaj proszę mój poprzedni komentarz w odpowiedzi do Pana Piotra Kozaczewskiego, w którym wyjaśniam mu podstawowy błąd erystyczny / retoryczny – przyjęcie nomenklatury dialektycznej. Ty zdaje się to robisz – i to widać więcej, niźli wyraźnie. Odwołujesz się wprost do teorii marksistowskiej i jej definicji. Ja zaś postuluję całkowite i radykalne jej odrzucenie. Nieskromnie powiem, że znam się na retoryce i erystyce a także na samej dialektyce i powiem wprost – nie sposób jest wygrać sporu z Sofistą. Co prawda ja akurat się posługiwałem nickiem Neosofista onegdaj, ale chodzi mi raczej o kontekst, w jakim pisałem o Filozofach do Pana, który się skrywa za nickiem Philip Hagenbeck w dyskusji u Pana płk Wrońskiego tutaj: https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=1451263675192307&id=100009260666601 Patrz uwagi o Sokratesie i Platonie – pierwszych Filozofach. Oraz o ZSRR jako ucieleśnionej idei „Państwa” Platona. Jeśli już się z tym zapoznasz, z chęcią przejdę do dalszej dyskusji z Tobą. Natomiast co do mojej klasyfikacji socjalistów – jak zaznaczyłem, są to typy idealne (patrz idee Platona). Nie napisałem, ze podział jest rozłączny – ale jest całkowity. W świecie realnym występują ów cechy idealne w różnej proporcji u wszystkich socjalistów. Jest prosty sposób falsyfikacji klasyfikacji, której dokonałem. Nazywa się dowód nie wprost. Wskaż mi proszę choć jeden przypadek Socjalisty, który nie pasuje do klasyfikacji przeze mnie przedstawionej, – wówczas dowiedziesz, że jest ona nieprawdziwa a przynajmniej nie pełna i nie wyczerpuje klasy uniwersalnej. Pozdrawiam serdecznie! 😉

  6. Szanowny Panie Piotrze. Już tak szybko porzucił Pan spór merytoryczny dot. „środków produkcji” i „kapitalizmu”? A już miałem gotowe argumenty – odwołania do Adama Smitha i tezy, że bogactwo bierze się z pracy itp. itd. A tu taki tani chwyt – odwołanie do niewolnictwa? 😉 Oj, w sztuce erystyki musi się Pan podszkolić troszeczkę a ja nie wiem, czy chcę udzielać korepetycji. Uczepił się Pan szczegółu z mej wypowiedzi i na tej podstawie próbuje wyprowadzić atak ad personam et ad populum et ad auditorem budując z przesłanki szczególowej i niereprezentatywnej wniosek ogólny. Takie sofizmaty to ja uprawiałem w podstawówce. Ale ad rem. Niech nie będzie, że się szaro gęsze. Temat niewolnictwa mam dość dobrze „obcykany” (że pozwolę sobie na grypserę – wszak z Kolegą Adeptem Erystyki rozmawiam, więc wybaczysz mi Piotrzę tę poufałość mam nadzieję)? Na początek, przeczytaj proszę moją dawną notatkę z pardonu nt. niewolnictwa: http://bezpardonupl.pardon.pl/dyskusja/3076032/niewolnictwo_jest_ok/ Do niej zaś jest dołączona dyskusja – a weń komentarze kogoś pod nickiem PanPancerny – skądinąd chyba filozofa i niezgorszego erysty. Przeczytaj wymianę zdań między mną a Nim. To na początek. Konkludując (zakładam, że już po tej wskazanej przeze mnie lekturze), zgodzisz się ze mną Piotrze, że nie zachodzi wynikanie logiczne między tym co napisałem a co na tej podstawie stwierdziłeś w sposób nieuprawniony, posługując się przedszkolną erystyką – prawda? 😉 I że kluczem do zrozumienia tego, co napisałem, jest podział Arystotelesa, na niewolników z mocy prawa i z mocy natury? A że dziś nie ma formalno-prawnie przyzwolenia dla niewolnictwa z mocy prawa, mogłem mieć na myśli tylko niewolnictwo naturalne? 😉 Czy kwestionujesz może mój tok rozumowania / argumentacji? :> Serdecznie pozdrawiam!

  7. @ rmh. Przeczytałem Pański komentarz do komentarza p. Piotra Kozaczewskiego, jeszcze zanim napisałem swój. To, że użyłem pojęć marksistowskich, nie oznacza bynajmniej, że uważam je za adekwatne. Mój sprzeciw wzbudza stwierdzenie z artykułu, że hasło 'byt określa świadomość’ oznacza, że socjalizm wyrasta z biedy. Według mnie oznacza ono co innego – to, mianowicie, co napisałem (również zresztą upraszczając): że to, w jaki sposób o sobie myślimy, jest produktem stosunków ekonomicznych. Tak twierdził Marks. Ale ja tak nie twierdzę i na co dzień pojęć bazy i nadbudowy nie używam. Już bowiem w samym brzmieniu tych terminów tkwi marksistowskie założenie, które odrzucam. Zgadzam się jak najbardziej z tym, że przyjęcie określonego języka z góry przesądza – albo powiedzmy ostrożniej: może przesądzać – rozstrzygnięcia filozoficzne i/lub ocenę danego zjawiska. Dlatego języka należy pilnować. Dzisiejsza debata publiczna w dużej mierze polega na próbach narzucenia określonych pojęć. Przykłady tego Pan podał, więc nie będę podawał własnych. Jeszcze tylko jedna uwaga ogólna: czym innym jest rekonstrukcja poglądów adwersarza, czym innym ich obalenie. Sądzę, że w pierwszym przypadku należy posługiwać się pojęciami adwersarza i dopiero potem przekładać je na swoje. Drugie zadanie wiąże się między innymi z wykazywaniem nieadekwatności użytych przez niego pojęć. Ja chciałem tylko wytknąć nieścisłość zawartą w artykule, jaka ujawniła się przy okazji referowania poglądu Marksa i dlatego nie pośpieszyłem z zapewnieniem, że się z Marksem nie zgadzam i jego pojęcia odrzucam. Nie zarzucałem, że podział nie jest rozłączny, lecz że nie zostało wykazane, że jest wyczerpujący. Ale wycofuję się z tego, bo musiałbym znaleźć kontrprzykład.

  8. Drogi Oligarcho, Cieszę się, że przyznajesz mi rację, iż przyjęcie nomenklatury marksistowskiej z góry skazuje na porażkę w debacie z marksistą. Jeśli zaczynamy, jako całe społeczeństwo, operować pojęciami z zakresu marksizmu dialektycznego, skazani jesteśmy z góry na proces: taza+antyteza=synteza przebiegający wedle schematu który prowadzi do określonego celu. Ja marksista nie jestem. Ale znam i rozumiem tą koncepcję. W inkryminowanym mym powyższym tekście, odrzuciłem marksizm i chciałem wyjaśnić jego sedno postronnym, co znaczą pojęcia jak i ogólne założenia materializmu dialektycznego. Tłumaczyłem to przy pomocy koncepcji postawy oraz powiązanej zeń świadomości społecznej a także piramidą potrzeb Maslowa. Ludzie, – przeciętni czytelnicy, zwłaszcza młodzi, którzy na studiach nie mieli obowiązkowego marksleninizmu, nie wiedzą, co to baza lub nadbudowa. Ale kojarzą hasło, że „byt określa świadomość” i rozumieją je intuicyjnie. Chciałem im to wyjaśnić – ale odwołując się do pojęć z zakresu nauk społecznych (psychologia, socjologia, nauki polityczne). Dlatego zwulgaryzowałem ów zwrot i wyjąłem go z kategorii pojęć marksizmu, nie tłumacząc go „w duchu” marksleninizmu, ale własnie wprost. Czym się, tak po ludzku, Pańskim zdaniem, różni moje tłumaczenie, że bieda rodzi socjalistów, na wyjaśnienie twierdzenia, że byt określa świadomość, od tego, które Pan przywołał z doktryny Marksizmu? W moim odczuciu niczym – niczym istotnym. To, które Pan przywołuje ma niemalże identyczny sens logiczny, z tym, że pociąga za sobą szereg konkluzji, które pozwalają wyciągać kolejne wnioski dialektyczne i na ich bazie tworzyć przesłanki dla dalszego fałszywego wnioskowania i budowania obrazu świata dychotomicznego. Kreowaniu konfliktu klasowego. Ja to odczarowałem. „Na chłopski rozum/ język” przełożyłem i objaśniłem, dlaczego jest to fałszywe twierdzenie. Pański atak na me tłumaczenie jest w istocie atakiem na sedno mego artykułu/ wywodu. Jego podstawę, której obalenie, oznaczałoby falsyfikację mego twierdzenia. Zwycięstwo w sporze – w duchu dialektycznym. Dlatego założyłem, że jakiś marksista w Pańskiej osobie tu zabłądził i postanowił bronić swej idei. Cóż. Przyjmuję do wiadomości, że nie jest Pan nim, jako Pan twierdzi. Przeto wciąż nie rozumiem, o co spór Pan toczy? Cieszę się, że przyznaje się Pan do porażki, – w kwestii podziału socjalistów, którego dokonałem. A wystarczyłoby podać choć jeden przykład przeczący mej klasyfikacji – ale cóż. Skoro Pan go nie ma. Może ktoś inny go przedstawi? 😉 Wskaże choć jednego człowieka (?) socjalistę, któremu nie można byłoby przypisać cech ziemniora, gnojka lub zwyczajnej świni? Pozdrawiam serdecznie!

  9. @rmh Cieszę się, że Pan z kolei przyznał, że zwulgaryzował Pan – dla potrzeb artykułu – zwrot Marksa. Pyta Pan, czym różni się Pańska eksplikacja zwrotu 'byt określa świadomość’ od mojej. Otóż tym, że Pan zdaje się zakładać, że Marksowi szło tylko o to, że poglądy polityczno-ekonomiczne danej osoby lub grupy są zdeterminowane przez ich położenie polityczno-ekonomiczne. Na zasadzie: ludzie ubodzy popierają socjalizm, a bogaci go zwalczają. Wobec czego – dla obalenia tej tezy – wskazał Pan dwie inne grupy popierające socjalizm: tych, dla których socjalizm stanowi narzędzie zdobycia władzy (knury) oraz tych, którzy wprawdzie mają szlachetne intencje, ale nie dość roztropności, by pojąć konsekwencje socjalizmu (gnojki). Co do tego, że tak jest istotnie, nie mam wątpliwości. Ale pogląd Marksa wyrażony we frazie „byt określa świadomość’ idzie o wiele dalej: jego zdaniem, „nasze pojęcia polityczne, kulturalne, religijne i historyczne są warunkowane przez czynniki społeczne i ekonomiczne, w których żyjemy.” (A. Wielomski: „Światowa rewolucja proletariacka” hasło z Metapedii). Zatem nie tylko jest tak, że biedni wybierają socjalizm, ale jest też tak, że przyjęte w danej społeczności pojęcia i doktryny stanowią wytwór stosunków społeczno-ekonomicznych. Z takiej perspektywy nie ma sensu – na przykład – pytać, czy chrześcijaństwo jest prawdziwe, istotne jest natomiast to, jakie stosunki społeczno-ekonomiczne je wytworzyły i w interesie jakiej klasy społecznej było głoszone. Pojęcia i doktryny są tylko jednym z narzędzi sprawowania władzy przez klasę panującą – albo jeszcze inaczej: stanowią tylko narzędzie legitymizacji danego porządku i ukrycie jego rzeczywistego charakteru – przy czym sami zwolennicy tych pojęć i doktryn wcale nie muszą sobie zdawać z tego sprawy. Zatem, jak widać, pogląd Marksa jest jeszcze bardziej jadowity. Notabene, moje zastrzeżenie wcale nie obala Pańskiego wywodu. Pokazuje tylko, że obalił Pan tylko fragment koncepcji Marksa, moim zdaniem, wcale nie najgroźniejszy. Można by nawet żartem powiedzieć, że Lenin postulował konieczność istnienia knuro-gnojków, bo same ziemniory nie są zdolne przeprowadzić rewolucji. No właśnie, a propos kontrprzykładu: czy Lenin był skrzyżowaniem knura z gnojkiem, czy stanowił jakąś czwartą kategorię? Dążył do władzy, ale władza była dla niego narzędziem budowy komunizmu, więc nie klasyczny knur. Gnojkiem też chyba nie był, bo zdawał sobie sprawę z (jego zdaniem przejściowych) konsekwencji socjalizmu, ale się na nie godził.

  10. @Stary Oligarcha, ależ Pański komentarz ocieka wręcz marksizmem – niczym gęsie skrzydełko wyciągnięte wprost z piekarnika ocieka tłuszczem. Oj Drogi Panie, Pan już całkowicie popadł w pułapkę marksizmu – Pan myśli jego kategoriami i operuje jego definicjami. Pan być może nawet lepiej rozumie Marksa, niźli on sam – czego dowodzili liczni jego apologeci na katedrach marksleninizmu. To coś, czego ja chciałem uniknąć, – wchodzenia w jego przepocone buty, Pan wręcz z lubością uprawia i babra się Pan w tym błotku materializmu dialektycznego, po którym się on przechadzał. Pan prawi o klasach! O sprawowaniu władzy w interesie klasy! Na Litość Boską! Istotą i sednem marksizmu był konflikt – zarazem na gruncie erystyki (dialektyka), jak i przeniesienia go na stosunki społeczne. Podział (dość sztuczny) społeczeństwa, na tych, co mają kapitał i tych co go nie mają a potrzebują. Na tych, co nie pracują i tych, co wykonują pracę. Na tych, którzy mają środki produkcji i tych, którzy ich nie mając, ich potrzebują, aby móc pracować. Marks stwierdził, że grupy te, które wydzielił dychotomicznie ze społeczeństwa są sobie równe i przeciwstawił jedną, drugiej, stając po stronie „uciemiężonych” w walce o ich wolność oraz równość i braterstwo (a nie – to Rewolucja Francuska, przepraszam za braterstwo). O sprawiedliwość społeczną! Zrobił to celowo ignorując prace Adama Smitha i jego tezę, że bogactwo rodzi się z pracy. Zupełnie miał w d… przykład podawany na obalenie jego dychotomii – małego warsztatu pracy, którego właścicielem był rzemieślnik. On pracował sam i dawał pracę. Nie miał kapitału i go potrzebował itp. itd. Mówiąc ogólnie, Marks olał „klasę średnią” – albo nie! Burżujów znienawidził najbardziej i tępił ich bardziej, niźli arystokrację (choćby industrialną – fabrykantów). Po prawdzie, to i chłopów znienawidził – może jeszcze bardziej. Ale porzucając już broczenie w tym łajnie, które Pan ulubił, przejdę do puenty. Istota marksizmu jest konflikt. Dialektyka. Wywołanie dychotomicznego podziału społeczeństwa i napuszczenie jednych na drugich. Aby coś na tym uzyskać – a konkretnie władzę. Władzę nad bijącymi się – w myśl mądrego powiedzenia, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. To wcale nie musi być podział na klasy społeczne. To może być podział nawet na kobiety i mężczyzn – czymże bowiem innym jest skrajny feminizm, jak nie wojną płci? A gdzieś w tle przygrywa Marks a akompaniuje Lenin. To może być podział na zoofilii i ich zwolenników jak i na przeciwników tychże. Nie ważne jaki konflikt, i kto jest instrumenta voclae – czy geje, czy transwestyci, ważne że jest konflikt – który angażuje możliwie największą grupę ludzi. Który jest wyraźny i ostry – i który zmierza w swej istocie do zmiany stosunków społecznych, na fali której Filozofowie którzy zapragnęli swego Państwa, mogliby urzeczywistnić swe ambicję oraz osiągnąć władzę. To jest istotą marksizmu i na to proszę spoglądać a nie na figury retoryczne, jakimi operował Marks. To są bzdety, które mają zapętlić i ogłuszyć adwersarza. Marksizm jako idea, to piękny domek z kart, który można rozłożyć poprzez to, czego ja dokonałem – wyłożenie jego istoty i jej nauczanie. I tak. Lenin był świnią – klasycznym knurem, który więcej niźli w d… miał Proletariuszy. Jak w ogóle można nazwać swoich umiłowanych podopiecznych tak pogardliwe, per Proles / Proletarius? Z łac. dziecioroby – w antycznym Rzymie tym mianem określano tych, co mieli co prawda prawa polityczne (civitas romanum), ale nic poza tym oraz dziećmi. Lenin walczył o wyzwolenie Proletariatu – czyli o uwolnienie dzieciorobów! 😉 Oj Panie Oligarcho, Marksizm Pana przeżarł od środka… Serdecznie pozdrawiam!

  11. PS. A co do przejściowego socjalizmu Lenina, to i tu odsyłam, jak we Wstępie do pow. mego artykułu, do Wiktora Suworowa. Tym razem jednak do jego książki „Żołnierze wolności” – Rozdział II DO KOMUNIZMU I Z POWROTEM „Kijowski areszt garnizonowy, 29 marca 1966 roku Spośród miliardów ludzi zamieszkujących naszą grzeszną planetę należę do tych nielicznych, którzy posmakowali prawdziwego komunizmu i, Bogu dzięki, uszli stamtąd z życiem. A było to tak. Podczas porannego rozdziału zadań dla aresztantów, kapral Aleksiejew ogłosił, dźgając nas palcem w wyświechtane bluzy, następujący komunikat: – Ty, ty, ty i ty: obiekt numer osiem. To oznaczało zakłady remontowo-naprawcze czołgów: ładowanie zużytych gąsienic. Praca śmiertelnie wyczerpująca, normy absolutnie nieosiągalne. – Ty, ty i tamtych dziesięciu: obiekt numer dwadzieścia siedem. Oznaczało to stację kolejową: rozładunek amunicji, czyli jeszcze gorzej. Strażnicy natychmiast zabierali swoich aresztantów i pakowali na ciężarówki. – Ty, ty, ty i tamten: obiekt sto dziesięć. To było najgorsze. Zakłady petrochemiczne. Czyszczenie wnętrza olbrzymich zbiorników. Człowiek tak przy tym przesiąkał smrodem benzyny, parafiny i innych cuchnących substancji, że nie można było później jeść ani spać. Żadnych specjalnych kombinezonów nie wydawano, a i kąpiel na odwachu nie jest przewidziana. Ale wygląda na to, że tym razem uda się uniknąć obiektu nr 110. Kapral jest coraz bliżej. Co nam przypadnie? – Ty, ty i tamtych trzech: obiekt dwanaście. Co to może być? Strażnik odprowadził nas na bok, spisał nazwiska i dał tradycyjne dziesięć sekund na zapakowanie się do samochodu. Leciutko i zwinnie jak charty wskoczyliśmy pod brezentowy dach nowiutkiego gazika. Póki strażnik wypełniał cyrograf na nasze dusze, szturchnąłem łokciem cherlawego kadeta z emblematami wojsk artyleryjskich. Wszystko wskazywało na to, że jest z nas najbardziej doświadczony. Gdy tylko usłyszał numer dwanaście, wyraźnie zmarkotniał. – Gdzie to? – W komunizmie, u samej Sałtyczychy* – wyszeptał, dorzucając szpetne, acz finezyjne przekleństwo. Ja także zakląłem, bo każdy przecież wie, że nie ma na świecie nic gorszego niż komunizm. Wiele już słyszałem na temat komunizmu i Sałtyczychy – nie wiedziałem tylko, że nazywa się to „obiekt nr 12″. Nasz strażnik podparł się automatem i wskoczył przez burtę. Silnik prychnął parę razy, z trudem zaskoczył, po czym gazik potoczył się po gładkim, przedrewolucyjnym bruku wprost ku świetlanej przyszłości. Komunizm leży na północno-zachodnich peryferiach prastarej słowiańskiej metropolii, matki rosyjskich miast – tysiącletniego Kijowa.Mimo że zajmuje spory kawał ukraińskiej ziemi, nie jest możliwe, aby osoba nieupoważniona mogła choć z dala rzucić nań okiem, ani na otaczający go cztero-metrowy betonowy mur. Komunizm pozostaje ukryty w głuchym lesie sosnowym, ze wszystkich stron otaczają go wojskowe obiekty: bazy, arsenały, magazyny. Kto zatem chciałby raz zerknąć na budowle komunizmu, musiałby najpierw dostać się do bazy wojskowej, strzeżonej, przez uzbrojonych wartowników i złe psy łańcuchowe.Nasz gazik tymczasem mknął szosą w kierunku na Brześć Litewski i, minąwszy kilka ostatnich domów, zanurkował zwinnie w niepozorny przesmyk między dwoma zielonymi płotami, z tablicą: WJAZD WZBRONIONY. Po jakichś pięciu minutach, gazik zatrzymał się przed drewnianą, nie malowaną bramą, która w niczym nie przypominała wrót jasnego, świetlanego jutra. Brama rozwarła się i, wpuściwszy nas do środka, natychmiast zatrzasnęła się z powrotem. Byliśmy w pułapce. Po obu stronach mury wysokie na jakieś pięć metrów, za plecami drewniana lecz niewątpliwie solidna brama, a przed nami stalowa, niewątpliwie jeszcze solidniejsza.Nagle jak spod ziemi pojawił się młody porucznik i dwaj żołnierze z automatami. Policzyli nas czym prędzej, zajrzeli do wnętrza gazika, pod maskę a nawet pod wóz, sprawdzili dokumenty kierowcy i strażnika. Zielona stalowa zapora przed nami zadrżała i po chwili gładko odsunęła się w lewo, ukazując naszym oczom panoramę sosnowej puszczy, przeciętą wzdłuż szeroką, równą jak stół szosą, przypominającą pas startowy. Za stalową bramą spodziewałem się ujrzeć wszystko, tylko nie gęsty las. Tymczasem gazik pruł dalej betonową szosą. Po prawej i po lewej, pośród sosen, można było rozróżnić olbrzymie betonowe konstrukcje arsenałów i magazynów, z wierzchu pokryte ziemią, gęsto obsadzoną kolczastymi krzakami. Po kilku minutach znów stanęliśmy przed niewiarygodnie wysokim murem z betonu. Procedura powtórzyła się: pierwsza brama, za nią betonowa śluza, kontrola dokumentów, druga brama, za nią szosa prosto w las, choć tym razem składów i magazynów juz nie było. W końcu zatrzymaliśmy się przed pomalowanym w pasy szlabanem, strzeżonym przez dwóch wartowników. Po obu stronach szlabanu ciągnęły się głęboko w las naprężone druty, do których poprzywiązywane były szare psy obronne. Każdy z zapałem szarpał smycz. Widywałem już różne psy, te jednak wydały mi się jakieś niezwykłe. Dopiero znacznie później uświadomiłem sobie, że każdy pies łańcuchowy szczeka, gdy szarpie się na uwięzi, te zaś bestie były niemal bezgłośne. Nie szczekały – warczały tylko, krztusząc się własną śliną z nadmiaru wściekłości. Jak prawdziwe psy wartownicze, szczekały tylko na rozkaz. Pokonawszy ostatnią przeszkodę, gazik stanął przed ogromną czerwoną tablicą, wysokości sześciu do siedmiu metrów, na której złote litery półmetrowej wielkości głosiły: PARTIA PRZYRZEKA SOLENNIE: OBECNE POKOLENIE LUDZI RADZIECKICH BĘDZIE ŻYĆ W KOMUNIZMIE! Nieco niżej, w nawiasach, widniał podpis: Z Programu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, uchwalonego na XXII Zjeździe KPZR. Strażnik ryknął: – Dziesięć sekund! Z WOZU!!! – i, jak te szare wróbelki, wyfrunęliśmy z wnętrza gazika, ustawiając się wzdłuż tylnej burty. Dziesięć sekund – to da się zrobić. Było nas tylko pięciu, a wyskoczyć z gazika jest łatwiej, niż wgramolić się po oblodzonych burtach. Na dodatek w ciągu ostatnich paru dni znacznie straciliśmy na wadze. Pojawił się przed nami, obuty w lśniące oficerki, kapral o surowym obliczu i lordowskich manierach. Należał do stałej świty dworu. Wyjaśnił coś pobieżnie naszemu strażnikowi, po czym strażnik ryknął: – Baczność! Za kapralem gęsiego – marsz! Lewa! Lewa! Posuwaliśmy się jeden za drugim po wyłożonej płytami i oczyszczonej ze śniegu dróżce, aż okrążywszy piękny młodnik zatrzymaliśmy się jak jeden mąż, bez komendy – tak nas poruszył nieoczekiwany widok, który roztoczył się przed nami. Na leśnej polanie, w otoczeniu młodych sosenek, widniały rozrzucone w malowniczym nieładzie budowle niezwykłej piękności. Nigdy przedtem ani potem, w żadnym baśniowym filmie, na żadnej wystawie architektury nie zdarzyło mi się ujrzeć podobnej harmonii barw, wspaniałej przyrody i kunsztownej architektury. Nie jestem pisarzem, nie umiem należycie oddać piękna tego miejsca, w które los rzucił mnie łaskawie dawno temu. Nie tylko my, również nasz strażnik z otwartą gębą podziwiał niezwykły widok. Kapral, wyraźnie nawykły do podobnych reakcji, ryknął na naszego strażnika. Ten w lekkim obłędzie poprawił pasek automatu, sklął nas siarczyście dla porządku, po czym podreptaliśmy dróżką wyłożoną szarym granitem, mijając zamarznięte wodospady i sadzawki, chińskie mostki wyginające kocie grzbiety ponad kanałami, marmurowe altany i wyłożone kolorową mozaiką baseny. Minęliśmy rozkoszne miasteczko i ponownie znaleźliśmy się w młodniku. Kapral zatrzymał się na okolonej drzewami polance i rozkazał usunąć śnieg. Ujrzeliśmy klapę. W pięciu z trudem unieśliśmy żeliwną pokrywę. Z wnętrza zionął przeraźliwy smród. Kapral, zatykając nos, odskoczył za zaspę. Chętnie poszlibyśmy za jego przykładem, ale mogło to się skończyć krótką serią między łopatki. Dlatego tylko zatkaliśmy nosy i odstąpiliśmy od szamba.Kapral zaczerpnął haust świeżego leśnego powietrza i rzucił komendę: – Pompa i taczki są tutaj, a sad – o, tam, gdzie widać. Do 18.00 zakończyć oczyszczanie szamba i nawożenie sadu! Po czym oddalił się. Niebiańskie miejsce, do którego trafiliśmy, to „Ośrodek Wypoczynkowy Dowództwa Układu Warszawskiego”. Innymi słowy – obiekt numer 12. Ośrodek wypoczynkowy utrzymywano na wypadek, gdyby dowództwu Układu Warszawskiego przyszła nagle ochota zrelaksować się w rejonie prastarego grodu Kijowa. Lecz szefowie Układu Warszawskiego byli raczej skłonni spędzać urlopy na wybrzeżu czarnomorskim. Dlatego ośrodek świecił pustką. Na wypadek wizyty ministra obrony albo szefa Sztabu Generalnego, w Kijowie była jeszcze jedna dacza, oficjalnie zwana „Ośrodkiem Wypoczynkowym Kierownictwa Ministerstwa Obrony” – lub obiektem numer 23. Ale ponieważ minister obrony i jego zastępcy nie pojawiają się w Kijowie częściej, niż raz na dziesięć lat, dlatego i ten ośrodek świecił pustkami. W razie przybycia któregoś z przywódców KPZR lub rządu, miejski komitet partii i rada miejska miały do dyspozycji sporo innych obiektów. Jeszcze inne ośrodki, o podwyższonym standardzie, były w gestii obwodowego komitetu partii i obwodowej rady narodowej. Wreszcie najwspanialszymi obiektami, bijącymi na głowę nasze wojskowe ośrodki, mogły się naturalnie poszczycić Komitet Centralny Komunistycznej Partii Ukrainy i ukraińska Rada Najwyższa. A więc było gdzie podejmować dostojnych gości. Dacza numer 12 najczęściej stała pusta. Nie korzystał z niej dowódca Kijowskiego Okręgu Wojskowego, ani jego zastępcy, a to z tej prostej przyczyny, że każdy z nich miał prawo do posiadania osobistego letniska. Aby obiekt nr 12 nie wyglądał na opustoszały, zamieszkała w nim na stale żona dowódcy okręgu. W obiekcie nr 23 rezydowała jego córka-jedynaczka. Sam dowódca baletował z bladziami w swojej prywatnej daczy. Organizacja trudniąca się zaopatrywaniem najwyższego personelu w prostytutki zwie się oficjalnie Zespołem Pieśni i Tańca Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Podobne instytucje stworzono we wszystkich okręgach wojskowych, flotach Marynarki Wojennej i grupach wojsk stacjonujących za granicą. Personel usługujący żonie generała armii Jakubowskiego, ówczesnego dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego, był naprawdę ogromny. Nie podejmuję się dać choćby szacunkowej oceny liczebności. Wiem jednak, że każdego dnia do pomocy armii kucharzy, służby, pokojówek, ogrodników dowozi się z ancla pięciu, ośmiu, czasami nawet dwudziestu aresztantów. Dla wykonania najbrudniejszej roboty, jak my dzisiaj. Wśród aresztantów dacza Układu Warszawskiego cieszyła się niesławnym mianem „Komunizmu”. Trudno powiedzieć, kiedy i dlaczego tak ją ochrzczono. Być może z racji tablicy przy wjeździe, a być może w hołdzie dla baśniowego piękna jej otoczenia. Niewykluczone, że przyczyną był fakt, iż tajemnicze oczarowanie tak nierozerwalnie splatało się z codziennym ludzkim upokorzeniem, czyli, ujmując rzecz prozaicznie, że piękno i gówno pozostawały tutaj w ścisłym związku. Co do gówna, to było go tutaj pod dostatkiem. – Głębokie to szambo? – pyta uzbecki saper. – Aż do środka ziemi. – Przecież mogli je połączyć rurą z kanalizacją miejską! – Głupcze! Sądzisz, że generał armii będzie srał w ten sam kanał, co ty?! Jeszcześ nie dorósł do takich zaszczytów. Taką kanalizację zaprojektowano ze względów bezpieczeństwa: jakby komuś tu wpadł ważny dokument – to co wtedy? Wróg nie śpi. Wróg ma dostęp do wszelkich kanałów. Po to właśnie założono tu obieg zamknięty, żeby uniemożliwić wypływ informacji. – Więc waszym zdaniem kanał informacyjny prowadzi przez dupy generałów?- Nic nie rozumiesz, ciemniaku – podsumował cherlawy artylerzysta. – Ten system wymyślono dla konserwacji generalskich odchodów, które, w przeciwieństwie do naszych, są bardzo bogate w kalorie. Jaki stół, taki stolec. Jakość gówna pozostaje w ścisłej zależności od jakości pożywienia. Gdyby jakiemuś Miczurinowi dać tego pierwszorzędnego nawozu, na wieki okryłby chwalą naszą ojczyznę dzięki bogactwu osiągniętych zbiorów. – Dosyć gadania! – uciął dyskusję strażnik. Zawsze to lepiej, jeśli konwojentem jest czołgista. Inne życie. Cóż z tego, że wie doskonale, iż za nadmierną łagodność wobec więźniów może sam trafić do kozy, razem z więźniami, których dopiero co pilnował. A jednak brat-czołgista jest o wiele lepszy od kolesia z piechoty lub artylerii. Jest też nieźle, jeżeli strażnik, choćby i nie swojak, jest doświadczonym kadetem z trzeciego albo czwartego roku. Nawet jeśli jest z innego plutonu, to na pewno sam przynajmniej jeden raz przesiedział się w pace. Wie, co jest grane. Najgorzej gdy strażnikami jest gówniarzeria, co sama nie zaznała mamra. Ślepo trzyma się instrukcji. Właśnie taki dziś nam się trafił. Wielki, z dużą paskudną gębą, na pewno z pierwszego roku. I wszystko ma na sobie nowe: szynel, czapkę, buty. U dziadka to rzecz niemożliwa. Mógłby mieć jedną rzecz nową: szynel, albo buty, albo pas. Ale jeśli wszystko ma nowe, znaczy się żółtodziób. Rekrut nosił w klapach emblematy wojsk łączności, co w Kijowie może oznaczać jedynie wychowanka Kijowskiej Wyższej Inżynieryjnej Szkoły Radiotechnicznej, w skrócie KWISR. W Kijowie mówi się na nich „kwis-ranci”. Nasz kwisrant wygląda, jakby miał się zaraz zbiesić z wściekłości. Znaczy, czas brać się do roboty. A więc rozpoczęliśmy dzień pracy w komunizmie. Jeden pompuje gówno, pozostała czwórka wywozi śmierdzącą maź do generalskiego ogrodu. Na pomocnika przypadł mi cherlawy artylerzysta, co to wyglądał na starego wiarusa. Robota wyraźnie przekracza jego wątle siły. Kiedy taszczyliśmy wyładowane taczki, czerwieniał na gębie, jęczał, sapał – ogólnie wyglądał tak, jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Z mniejszym ładunkiem też nic nie wyszło, bo druga para taczkowych natychmiast wszczęła raban, a strażnik zagroził, że złoży na nas raport komu trzeba. Jednak cherlak wyraźnie potrzebował jakiegoś wsparcia, jeżeli nie w czynach to przynajmniej w słowach. Podczas pchania pełnych taczek o rozmowie nie było co myśleć, natomiast w drodze powrotnej, jak najbardziej. Cel naszych kursów leżał jakieś trzysta metrów od cuchnącego szamba i strażnika, dlatego można było nawiązać konwersację. – Ty, artylerzysta, ile ci jeszcze zostało do odsiedzenia? – zagaduję, gdy już zostawiliśmy pierwszy ładunek pod rozłożystą jabłonką. – Swoje odsiedziałem – odpowiada słabym głosem. -Chyba, że dzisiaj wlepią dokładkę. – Szczęściarz! – mówię zazdrośnie. – A ile ci zostało do złotych pagonów? – Już nic. – Jak to? – nie zrozumiałem. – A tak to. Rozkaz od trzech dni leży w Moskwie. Jak tylko minister złoży swój bezcenny autograf – proszę uprzejmie, złote pagony, jestem oficerem. Jak nie dziś, to jutro! Pozazdrościłem mu jeszcze raz. Przede mną cały rok czekania. Cały rok w Szkole Dowódców Wojsk Pancernych. Rok to taki szmat czasu, że chociaż moi kumple zaczęli już odliczanie godzin i minut, ja na razie skreślałem tylko dni. – Nieźle! Prosto z pudła do łaźni – i na bal promocyjny. Głupim szczęście sprzyja! – Chyba że dostaniemy dokładkę – przerwał ponuro. – W twoim wypadku obowiązuje amnestia. Nic nie odpowiedział, może dlatego, że zbliżaliśmy się do strażnika z paskudną gębą. Druga rundka okazała się dla artylerzysty znacznie trudniejsza. Ledwie doczłapał do pierwszych drzew. Kiedy przewracałem taczkę, on całym ciałem przylgnął do sękatego pnia. Musiałem chłopa podtrzymać, żeby się nie osunął. Na razie dwa atuty zgrałem bez powodzenia: ani myśl o bliskiej promocji, ani rychłe zwolnienie z ancla nie rozweseliły go nawet na jotę. Została mi ostatnia szansa na podniesienie jego morale. Postanowiłem olśnić go wizją świetlanej przyszłości, wizją komunizmu. – Słuchasz mnie? – Czego znowu? – Uważasz, artylerzysto, teraz jest ciężko, ale przyjdzie czas, że będziemy żyć w takim samym raju, jak tutaj, w komunizmie. To dopiero życie, co? – Znaczy, cały czas w gównie? – Coś ty, nie o to chodzi – zaprotestowałem, zgnębiony jego brakiem polotu. – Mówię, że przyjdzie taki czas, kiedy zamieszkamy w takich rajskich ogrodach, w takich ślicznych małych miasteczkach z basenami, a dookoła stuletnie sosny, a dalej sady jabłkowe. A jeszcze lepiej – wiśniowe. Ile w tym wszystkim poezji… Wiśniowy sad! Co? – Dureń jesteś – rzekł znużonym głosem. ~ Dureń do kwadratu, chociaż pancerniak. – Dlaczego dureń? – spytałem urażony. – O co ci chodzi? – A kto będzie w komunizmie wywozić gówno? Teraz zamknij japę, zbliżamy się. Pytanie było tak proste i postawione takim tonem, że poczułem, jakbym dostał obuchem w głowę. Po raz pierwszy w życiu zadano mi pytanie o komunizm, na które nie znałem natychmiastowej odpowiedzi. Dotychczas wszystko było jasne, jak słońce. Każdy pracuje jak chce i ile chce, czyli wedle własnych zdolności, a dostaje co chce i ile chce, czyli wedle potrzeb. Jeśli chce być, dajmy na to, hutnikiem, to zostaje hutnikiem. Proszę bardzo, pracuj dla dobra ogółu i siebie samego, przecież jesteś równoprawnym członkiem społeczeństwa. Chcesz być nauczycielem? Nie ma sprawy, nasze społeczeństwo szanuje każdy wysiłek! Chcesz być rolnikiem? Cóż może być szlachetniejszego nad dostarczanie ludziom chleba? Czujesz pociąg do dyplomacji? – droga stoi otworem! Ale kto w takim razie zadba o kanalizację? Czy możliwe, że znajdzie się ktoś, kto powie: „Tak, to jest moje powołanie, to moje miejsce, niczego innego nie pragnę”? Na wyspie Utopii tę pracę wykonywali więźniowie, tak jak my teraz. No ale w komunizmie nie będzie więzień, ani karnej kompanii, ani aresztantów. Po prostu znikną powody do przestępstw. Wszystko będzie za darmo. Bierz co chcesz – to nie przestępstwo, to zaspokajanie potrzeb. Każdy bierze wedle swoich potrzeb – oto podstawowe założenie komunizmu. Opróżniliśmy właśnie trzecią taczkę, kiedy wrzasnąłem tryumfalnie: – Każdy będzie sprzątał sam po sobie! A poza tym będą odpowiednie urządzenia! Popatrzył na mnie z politowaniem. – Czytałeś Marksa? – Jasne – zaperzyłem się. – Pamiętasz przykład z agrafkami? Jeżeli produkuje je jeden człowiek, to wykona dziennie trzy sztuki. Jeżeli tę samą pracę podzielić między trzech – jeden przycina drut, drugi ostrzy końce, trzeci gnie i mocuje zapinki -to będzie dziennie trzysta agrafek. Sto na głowę. To się nazywa podział pracy. Im większy jest w społeczeństwie podział pracy, tym większa wydajność. Do każdej pracy trzeba fachowca, wirtuoza, a nie amatora i dyletanta. A teraz weź taki Kijów. Wyobraź sobie, że każdy z półtora miliona jego mieszkańców ma sam zainstalować własny system kanalizacyjny, po fajerancie, oczywiście. Sam ma go czyścić i konserwować. Wyobrażasz to sobie?! Teraz co do urządzeń. Przypominam ci, że Marks przepowiadał zwycięstwo komunizmu z końcem XIX wieku. Wtedy nie było takich maszyn. Czy to znaczy, że komunizm był nieosiągalny? Teraz też nie ma odpowiednich urządzeń. To co, może teraz komunizm też nie jest możliwy? Kolego! Dopóki ktoś nie wymyśli innego patentu, zawsze musi być ktoś, kto się będzie babrał w cudzym gównie. A to, za przeproszeniem, gówno, a nie komunizm. Nawet jeżeli takie urządzenia zostaną wynalezione, to i tak ktoś ich będzie musiał doglądać, czyścić. To też nie będzie przyjemne zajęcie. Trudno uwierzyć, żeby ktoś poczuł życiowe powołanie do takiej roboty. Przecież zgadzasz się z marksistowską teorią podziału pracy? A może nie jesteś marksistą? – Oczywiście, że jestem – wydukałem. – Uważaj na tego palanta, zaraz nas usłyszy. Na razie podrzucę ci kilka dodatkowych problemów do przemyślenia. Kto w komunizmie będzie grzebał trupy? Ogłosi się samoobsługę, czy raczej amatorzy będą to robić po godzinach pracy? Ogólnie mówiąc, w społeczeństwie jest od cholery brudnej roboty. Nie można mieć samych dyplomatów i generałów. Kto będzie ćwiartował świńskie tusze? Byłeś kiedyś w wytwórni filetów rybnych? Przywożą ryby i trzeba je natychmiast sprawić, ręcznie, bez tych twoich mechanizacji. I co wtedy? A kto będzie zamiatał ulice i wywoził śmieci? Dzisiaj nawet śmieciarz musi mieć odpowiednie kwalifikacje, i to niebagatelne. Albo – czy będą w komunizmie kelnerzy? Na razie to całkiem intratny zawód, ale co będzie, gdy zostaną zlikwidowane pieniądze? A na koniec pomyśl o tych wszystkich, którzy nie mają dziś zielonego pojęcia o czyszczeniu obsranej kanalizacji, jak choćby nasz towarzysz Jakubowski. Myślisz, że ma jakikolwiek osobisty interes w nadejściu dnia, gdy będzie musiał sam po sobie sprzątać własne gówno? Przemyśl to sobie! A teraz morda w kubeł, zbliżamy się… – Za dużo gadacie! Ruszać się, żwawo! – Czekaj no, ogniomistrzu. To według ciebie komunizm w ogóle nigdy nie nastanie? Stanął jak wryty, porażony absurdalnością mojego pytania. – Czyś ty się z choinki urwał? Pewnie, że nie! – A to dlaczego? Jak ci się dotąd udało uniknąć stryczka, ty kontrrewolucyjny bękarcie? Ty parszywa antyradziecka świnio! – to mówiąc z całej siły cisnąłem taczki o ziemię. Śmierdząca złocista maź rozlała się po oślepiającej bieli śniegu i granitowej ścieżce. – A żeby ci jaja zwiędły! – splunął artylerzysta, wściekły jak nie wiem co. – Teraz jak nic załapiemy po pięć dni dokładki, zobaczysz! – Czekaj… zdaje się, że nikt nie zauważył. Przysypiemy śniegiem, prędko! Gorączkowo jęliśmy zarzucać śniegiem brudną plamę. Lecz strażnik już do nas pędził. – Palanty jedne! Coście narobili? Pogaduszki, co? A ja za was mam odpowiadać! Zobaczycie, jak będziecie cienko śpiewać. – Czekaj, stary!… My to zaraz przysypiemy śniegiem i nikt niczego nie zauważy. Taczki ciężkie jak cholera, wypsnęły się z rąk. A ogrodowi wyjdzie tylko na dobre. Za tydzień śnieg stopnieje i wszystko spłynie. Ale strażnik z paskudną gębą był nieugięty. – Trzeba było pracować, a nie gadać! Zatańczycie wy jeszcze, aż wam się odechce! Wtedy artylerzysta zmienił ton. – Ty głupi jełopie! Najpierw odsłuż tyle co my, to będziesz mordę piłować. Składaj raport, proszę bardzo, tylko że pójdziesz z nami do paki, za to, że nie upilnowałeś.Przyłączyłem się do kolegi. – Młody jesteś i głupi, i nie miałeś jeszcze prawdziwych kłopotów. W jego sprawie poszło pismo do Moskwy, za trzy dni mianują go oficerem. A z ciebie jeszcze zasmarkaniec… – Kto zasmarkaniec? Uważaj!… Przymierzył się do automatu i wrzasnął: – Wracać do roboty! Ale już! Ja was nauczę moresu! Artylerzysta rzucił w jego stronę obojętne spojrzenie i spokojnie rzekł do mnie: – Idziemy. Nie ma co się kłócić z baranem… I tak go dzisiaj wsadzą… Wspomnisz moje słowa. Spacerowym krokiem ruszyliśmy w stronę szamba. – Doniesie – szepnął konfidencjonalnie artylerzysta. – Nie doniesie – zaprzeczyłem. – Będzie się jeszcze trochę żołądkował, ale do wieczora mu przejdzie. – Zobaczymy! – Co się martwisz, co się smucisz? Ze wsi jesteś? Na wieś wrócisz. Życie trzeba brać jak konia, za pysk. Posłuchaj mnie, ty czarna reakcjo: dlaczego po twojemu komunizm nigdy nie nastanie? – Bo, tylko nie wypiernicz znowu taczek, bo naszej partii i całemu Komitetowi Centralnemu ten twój komunizm jest potrzebny jak dziura w moście. – Jesteś parszywym kontrrewolucyjnym oszczercą, i tyle! – Idź się powieś, żałosny palancie! A przede wszystkim stul pysk i przestań się drzeć. Nie można z tobą rozmawiać póki jedziemy z towarem. Cierpliwości. Rozładujemy, to ci wszystko wyklaruję. Rozładowaliśmy. – No dobra. A teraz wyobraź sobie, że komunizm nastanie jutro rano. – Nie, to niemożliwe – przerwałem. – Wpierw trzeba stworzyć bazę materialno-techniczną. – Więc wyobraź sobie, że jest już rok 1980 i partia, tak jak obiecywała, wybudowała tę bazę. A zatem, co właściwie zyska na tym całym komunizmie zwyczajny sekretarz dzielnicowego komitetu partii? No, co? Góry kawioru? Przecież kawioru ma tyle, że jakby chciał, może go jeść nawet dupą. Samochód? Ma już dwie służbowe Wołgi i jedną prywatną w rezerwie. Opiekę lekarską? Już dziś korzysta wyłącznie z zagranicznych medykamentów. Jedzenie, dziwki, daczę? Wszystko to już ma. Powiem ci w zaufaniu, że dzięki komunizmowi nasz sekretarz komitetu partii w Zadupiu Dolnym uzyska wielką figę z makiem! A co na tym straci? A dokładnie wszystko. W tej chwili wygrzewa się do góry brzuchem w najlepszych uzdrowiskach nad Morzem Czarnym. Ale w komunizmie wszyscy będą równi jak w łaźni miejskiej, dlatego dla wszystkich na tej plaży miejsca nie starczy. Albo inny przykład. Wiadomo, że będzie obfitość wszelkich dóbr. W każdym sklepie możesz brać co chcesz i ile chcesz. Załóżmy, że nawet nie będzie kolejek. Ale co to za frajda dla naszego sekretarza, jeśli będzie musiał chodzić po te rzeczy. A po co mu to, skoro teraz miejscowa ludność wszystko przyniesie i podetka pod nos? No więc niby dlaczego ma woleć jutro, jak dzisiaj jest o wiele lepsze? W komunizmie straci wszystko: daczę, osobistych lekarzy, całą świtę i goryli. Sam widzisz, że nawet na szczeblu dzielnicy nie znajdziesz nikogo, kto byłby zainteresowany w nadejściu komunizmu. Ani jutro, ani pojutrze. Tacy Jakubowscy i Greczkowie są tym najmniej zainteresowani. Pamiętasz jak naskoczyli na Chiny za urawniłowkę, że niby wszyscy noszą tam jednakowe gacie? A ciekawe jak my będziemy się ubierać w komunizmie? Będą jakieś mody? A może wszyscy założymy więzienne łachy? Partia mówi, że nie. Jak w takim razie zapewnić wszystkim modne stroje, skoro mają być dostępne za darmo i w dowolnych ilościach? I skąd brać tyle lisów na futra dla wszystkich kobiet? Żona Jakubowskiego codziennie zakłada inne gronostaje. Gdyby jutro nastał komunizm – czy potrafiłbyś przekonać Marusię, dojarkę z kołchozu, że jej uda są mniej ponętne niż tego zramolałego pudła? Albo że piastuje mniej zaszczytne miejsce w społeczeństwie? Marusia to młoda dziewucha i też by chciała mieć gronostaje, i złoto, i brylanty. A myślisz, że ta stara klępa Jakubowska odda swoje futra i brylanty bez walki? Tak że przestań mi tu wciskać balach! Sam widzisz, że się nie palą, żeby jutro nastał komunizm. Nie ma dwóch zdań. Dlatego właśnie wymyślono pojęcie okresu przejściowego. Lenina czytałeś? Kiedy Lenin obiecywał nam komunizm? Za dziesięć do piętnastu lat! Może nieprawda? A Stalin? Też za dziesięć do piętnastu lat, w porywach dochodził do dwudziestu. A Chruszczow? Za dwadzieścia lat. Cała partia przysięgała ludziom, że tym razem to prawda. I co, rzeczywiście wierzysz, że w roku 1980 zapanuje komunizm? Taki chuj! A może myślisz, że ktoś każe się partii tłumaczyć z kłamstwa? Nie odezwie się jeden głos protestu. Zastanawiałeś się kiedy, mój miły czołgisto, dlaczego wszyscy nasi przywódcy mówią o dziesięciu, piętnastu latach? Powiem ci. Bo sami chcą zakosztować życia, nie odbierając ludziom resztek nadziei. Poza tym przez ten czas wszyscy zapomną o obietnicach. Kto dziś pamięta, co naobiecywał Lenin? Dlatego kiedy nadejdzie 1980 rok, pies z kulawą nogą nie pomyśli, że oto nastał obiecany moment. Że partia winna się rozliczyć ze swoich zobowiązań. – Czy ty w ogóle jesteś komunistą? – Komunistą nie, ale jestem członkiem partii. Czas żebyś dostrzegł różnicę! Zamilkł i nie rozmawialiśmy już więcej aż do wieczora. Przed zmierzchem zdołaliśmy w końcu opróżnić dół. Gdy wybieraliśmy ostatnie szufle, na ścieżce ukazała się chuda, pomarszczona kobieta w imponującym futrze z gronostajów. Towarzyszył jej kapral. Teraz jego twarz utraciła wyraz lordowskiej pychy, nabierając rysów wsiowego parobka. – Uważaj – ostrzegł artylerzysta. – Jeżeli Sałtyczycha dołoży dzień paki, nie podskakuj. To tylko baba. Jak się będziesz stawiał, raz-dwa postawi cię przed trybunałem. Kapral obejrzał szambo i ogród, po czym zameldował przymilnym tonem: – Wszystko zrobione, pilnowałem cały dzień. Uśmiechnęła się niemrawo, podeszła do dziury, zajrzała. – Solidnie się napracowali, ja przez cały dzień… -nadskakiwał kapral. – Ale zaświnili ścieżkę i przysypali śniegiem – wtrącił nasz strażnik. Kapral rzucił mu spode łba nienawistne spojrzenie. – Którą ścieżkę? – zapytała koścista życzliwym głosem. – Chodźmy, proszę bardzo, ja wszystko pokażę. -Strażnik ruszył przodem. Koścista dreptała za nim. Zapadł zmierzch. Ścisnął mróz i strażnik miał spore trudności z odkopaniem butem płata zmarzniętego śniegu. – O, proszę, zasypali i myśleli, że nie zauważę. Ja wszystko widzę! – Który to zrobił? – zaskrzeczała jędza. – Tamci dwaj. Myśleli, że im się uda, że nikt nie zauważy. My wszystko widzimy. – Po pięć dni każdy – syknęła jędza. – A ty, Fiodor, ty… – i twarz jej wykrzywił grymas wściekłości. Urwała w pół słowa, otuliła się szczelniej futrem i szybkim krokiem ruszyła w stronę baśniowego miasteczka. Kapral powoli odwrócił się do naszego strażnika. Ten jeszcze nie pojął, że wpakował wszechmocnego Fiodora jak śliwkę w szambo. – Zabieraj się razem z tą hołotą! Ty debilu, jeszcze mnie popamiętasz! Zdumiony strażnik wytrzeszczył oczy na kaprala: przecież chciałem jak najlepiej… – Spierdalaj, palancie! Ale już! Podreptaliśmy precz. Omijając cudowne miasteczko mogliśmy się przekonać, że po zmierzchu było jeszcze bardziej baśniowe.Dzieci pluskały się w basenie, odgrodzone od mrozu seledynową przezroczystą ścianą, pod bacznym okiem opiekunki w klasycznej granatowej sukience z białym fartuszkiem. Zastępca szefa karnej kompanii kijowskiego garnizonu zdążył się już dowiedzieć o przyznanej nam dokładce i osobiście czekał na nasz powrót z komunizmu. Porucznik Kiriczek otworzył grubą księgę. – Po pięć dni każdy. Zapisujemy: pięć… dni… aresztu… Na polecenie dowódcy okręgu… za zła…ma…nie dyscypliny wojskowej… O, cholera! – wrzasnął nagle. -Przecież dowódca jest w Moskwie, poleciał na zjazd partii. Ale bym się wkopał… – Zajrzał do księgi i po chwili namysłu wstawił przed słowem „dowódcy” skrót „z-ca”. – No, teraz wszystko gra. A ty, Suworow, pierwsze pięć dni zarobiłeś od zastępcy dowódcy, i drugie pięć też od zastępcy dowódcy. Ciekawe, kto ci dołoży trzecie pięć. – Ubawiony własnym żartem, porucznik zarżał. – Straż! – Tak jest, towarzyszu poruczniku! – Zaprowadź ich do dwudziestki szóstki, na godzinkę, dwie. Niech się nauczą, że dokładka to nie tylko dłuższa odsiadka. (…)” Polecam Suworowa! Jak nikt inny zrozumiał i oddał sedno tego systemu! Pozdrawiam! Radosław Herka

  12. @Stary Oligarcha Ale, (że zacytuję ostatnio nadużywającego tego zwrotu pewnego mego Interlokutora), „po co”? W jakim celu? Nadal nie rozumiem Pańskich intencji? W czym moja interpretacja Marksa i jego wątpliwego „dzieła” jest taka „ułomna”, że należy ją poprawić – w duchu tego, co „autor miał na myśli”, wedle własnych jego deklaracji? Ja operuję na innej płaszczyźnie ontologicznej wyjaśniając podstawowe pojęcia marksizmu. Nie tłumaczę ich – z założenia, – w duchu materializmu dialektycznego, ale za pośrednictwem trójczłonowej koncepcji postawy – porównaj dla przykładu: http://otworzksiazke.pl/images/ksiazki/sens_teoretyczny_a_sens_empiryczny_pojecia_postawy/sens_teoretyczny_a_sens_empiryczny_pojecia_postawy.pdf Świadomość społeczną bada się własnie przez pryzmat postaw! (http://www.iss.uw.edu.pl/zarycki/pdf/swiadomosc.pdf http://www.woiz.polsl.pl/znwoiz/z65/pilat.pdf ). A wszystko w ujęciu piramidy potrzeb Maslowa http://www.naukowiec.org/wiedza/psychologia/piramida-potrzeb-maslowa_2796.html Moim zdaniem, lepiej było wyjaśniać marksizm na gruncie nauk społecznych – chociażby w formie popularnej i przystępnej, jak przy pomocy jego własnych definicji. Wszyscy, którzy zabierają się za jego tłumaczenie z reguły wpadają w tę pułapkę – tłumacząc go jego własnymi definicjami. A to oznacza de facto błąd logiczny, konkretnie błędne koło idem per idem wespół z ignotum per ignotum – durnotę wyjaśnia się kretynizmem. Debil (Proletariusz) może uzna to za mądrość – choćby nawet był utytułowany. Ale człowiek rozumny powinien radykalnie odrzucić marksizm, chcąc także o nim się wypowiadać. Inaczej wpada w pułapkę, z której niema wyjścia… Serdecznie pozdrawiam! PS. Przepraszam za emocjonalny ton. Nie chciałem Pana urazić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *