Na początku czerwca opinię publiczną w Polsce zaszokowała informacja, że w Polsce zostanie przeprowadzone szkolenie członków ukraińskich formacji ochotniczych – w których służą przeważnie neobanderowcy – takich jak: „Ajdar”, „Azow”, „Charków”, „Przykarpacie” i batalion im. Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Chociaż informacja ta została zdementowana przez Ministerstwo Obrony Narodowej i Sztab Generalny WP, dla każdego nawet biernego obserwatora życia politycznego nie ulega wątpliwości, że państwo polskie wielowymiarowo zaangażowało się we wspieranie pomajdanowej Ukrainy. Zarówno rządowe, jak i opozycyjne media z dumą podkreślają, że Polska jest sojusznikiem Ukrainy i że sojusz ten stanowi obronę niepodległości Polski, ponieważ całej Europie grozi agresja odrodzonego imperializmu rosyjskiego. Od czasu do czasu na uzasadnienie tej tezy karmi się opinię publiczną mrożącymi krew w żyłach informacjami. Przykładem takiej informacji jest chociażby notatka zamieszczona 23 czerwca na portalu niezależna.pl, która krzyczy w tytule: „Putin może zająć połowę Ukrainy. Rosja rzuci na front 260 tys. żołnierzy”. Z treści notatki dowiadujemy się, że zdaniem prywatnej amerykańskiej agencji wywiadu geostrategicznego „Stratfor”, Rosja opracowała sześć scenariuszy wojny z Ukrainą, a do realizacji jednego z nich potrzebuje właśnie 260 tys. żołnierzy. Epatowanie społeczeństwa polskiego takimi informacjami jest jednym z elementów psychologicznego przygotowania go do wojny. Przy czym to nie Rosja, ale Stany Zjednoczone od dwóch lat prą do globalnego konfliktu światowego, a Polsce i Ukrainie wyznaczyły w nim rolę zapalnika.
Bieg wydarzeń najwyraźniej zaczyna przyspieszać, a świadczy o tym decyzja władz USA o rozmieszczeniu czołgów, artylerii i innego sprzętu wojskowego na terenie Estonii, Łotwy, Litwy, Polski, Rumunii i Bułgarii, czyli w krajach frontowych. Decyzja ta wywołała entuzjazm głównych polskich sił politycznych, które od dawna zabiegały o zainstalowanie w Polsce amerykańskiej bazy wojskowej.
Z banderowcami pod rękę
Zintensyfikowany na potrzeby polityki amerykańskiej sojusz Polski z Ukrainą nie jest nowością. Od 1990 roku słyszymy nieustannie, że Ukraina to „strategiczny partner” Polski, a od tzw. „pomarańczowej rewolucji” w 2004 roku „partnerstwo” to uległo intensyfikacji (z przerwą podczas prezydentury Wiktora Janukowycza w latach 2010-2014). Uzasadniano go zawsze sloganem Jerzego Giedroycia, że „bez wolnej Ukrainy nie ma wolnej Polski”. Przy czym od przewrotu kijowskiego w 2014 roku nie chodzi już o żadną wolną Ukrainę ani o integrację tego kraju z UE, ale o udział Polski w globalnej konfrontacji USA – a szerzej Zachodu – z Rosją. Od początku tego „strategicznego partnerstwa” wisiał nad nim cień OUN/UPA, który w polityce ukraińskiej zyskiwał coraz większe znaczenie, aż dostał swoje pięć minut w historii podczas przewrotu kijowskiego. Przyjmując 9 kwietnia 2015 roku ustawodawstwo heroizujące OUN/UPA, pomajdanowa Ukraina ostatecznie ujawniła swoje banderowskie oblicze. Dlatego należy mówić nie o sojuszu polsko-ukraińskim, ale polsko-banderowskim.
Ustawodawstwo z 9 kwietnia 2015 roku nie tylko ujawniło banderowski kurs władz w Kijowie, ale także zintensyfikowało proces banderyzacji Ukrainy. Nie mówią o tym jedynie polskie media, dla których pomajdanowa Ukraina stanowi niemal wzór demokracji. Prawda niestety jest taka, że ideologia banderowska wypełnia życie publiczne tego kraju od parlamentu po szkoły. Ihor Mosijczuk – zastępca dowódcy pułku „Azow” i deputowany Partii Radykalnej – oświadczył publicznie, że podejrzewani o zabójstwo dziennikarza Ołesia Buzyny dwaj członkowie formacji „Kijów-2” i UNSO powinni otrzymać tytuły Bohatera Ukrainy. Ukraiński portal „Podrobnosti” opublikował fragmenty rozmów członków batalionu specjalnego „Tornado”, w którym opisują oni jak torturowali ludzi, głównie cywilów zatrzymanych podczas walk w Donbasie. 15 maja na You Tube pojawił się filmik pokazujący akademię szkolną w Liceum Fizyczno-Technicznym w Iwano-Frankiwsku (Stanisławów). Ubrani w czerwono-czarne stroje uczniowie śpiewają piosenkę „My, banderowcy!”. Przepasani są czerwonymi szarfami z napisem „Ja, banderiwec (banderiwka)”. 7 czerwca w tym samym Iwano-Frankiwsku odbyła się uroczysta akademia ku czci weteranów 14. Dywizji Grenadierów (1. ukraińskiej) Waffen-SS „Galizien” („Hałyczyna”). Żyjący jeszcze esesmani ukraińscy byli przedstawiani jako wzór dla walczących w Donbasie batalionów ochotniczych. Już niemal powszechne wśród ukraińskich polityków, urzędników i dziennikarzy stało się noszenie w klapie marynarki kotylionu w czerwono-czarnych barwach OUN-Bandery. Tak wygląda Ukraina, na której dokonano rok temu przewrotu politycznego pod hasłem integracji z Unią Europejską.
Szef ukraińskiego IPN Wołodymyr Wiatrowycz oświadczył Polskiemu Radiu, że zbrodnie wojenne popełniały podobno wszystkie armie walczące w drugiej wojnie światowej i miały one – jak to określił – charakter „indywidualny”. Taki też „indywidualny” charakter miały zdaniem Wiatrowycza zbrodnie UPA popełnione na Polakach. Na tę wypowiedź nie zareagował ani żaden polski polityk, ani dziennikarz. Nie zareagowało również kierownictwo polskiego IPN, które razem z Wiatrowyczem chce wyjaśniać ludobójstwo wołyńsko-małopolskie.
Ten brak reakcji nie dziwi, ponieważ dla polskiej „klasy politycznej” banderowski renesans na Ukrainie od dawna nie jest już żadnym problemem. Problemami są jedynie pamięć o Polakach pomordowanych na Wołyniu i w Małopolsce wschodniej oraz ci, którzy o tę pamięć za głośno się upominają. Narrację w sprawach ukraińskich narzucają polskiej opinii publicznej ludzie, którzy bardziej nienawidzą Rosję, niż kochają Polskę i którzy wszystko oceniają z pozycji radykalnego antykomunizmu i irracjonalnej rusofobii. Jak dalekich horyzontów sięga myśl polityczna, wiedza historyczna i moralność tych ludzi pokazuje przykład Mariusza Cysewskiego – publicysty i byłego działacza KPN – który usprawiedliwiając ustawodawstwo gloryfikujące UPA na Ukrainie stwierdził m.in.: „Przez Ukraińską Powstańczą Armię przewinęło się kilkaset tysięcy żołnierzy z całej Ukrainy [wolne żarty szanowny panie, nie więcej niż 35-40 tys. – BP]. Logicznie, ogromna ich większość na oczy nie widziała Wołynia, Polski i Polaków, a w warunkach okupacji i wojny partyzanckiej zapewne i nie wiedziała o zbrodniach dokonanych na Wołyniu przez część własnych oddziałów [też były to zbrodnie „indywidualne”? – BP]. (…) Jako Polak oddaję honory żołnierzom UPA, walczącym o wolność swego kraju. W jej szeregach zdarzali się i zbrodniarze. Ale to nie oni ważą na ocenie całości. I jeśli komuś nie podoba się rycerski obyczaj, tradycja AK, WiN i Andersa, standardy i wartości cywilizacji, a woli od nich NKWD, KBW, UB i Jaruzelskiego, to rada jest prosta: walizka-dworzec-Rosja. A nie, to – raz sierpem, raz młotem…” (cyt. za: https://sites.google.com/site/wolnyczyn/aktualnosci/dwie-tradycje-albo-jak-sejm-ukrainy-komorowskiego-przeczolgal-rzekomo).
Zażądanie przez posłów PiS od parlamentarzystów ukraińskich potępienia ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego i opuszczenie obrad Zgromadzenia Parlamentarnego Polski i Ukrainy w związku z brakiem ich zgody na taki krok należy odnotować pozytywnie. Jednakże w kontekście dotychczasowej polityki PiS w sprawach ukraińskich nie można wykluczyć, że posunięcie to zostało podyktowane strategią kampanii wyborczej. Ostatecznie wspomniane Zgromadzenie przyjęło 22 czerwca 2015 roku deklarację „popierającą reformy ukraińskie, potępiającą rosyjską agresję, wzywającą do pełnej realizacji porozumień mińskich, uwolnienia Nadii Sawczenko, reagowania na rosyjską propagandę”, co wiernie oddaje obraz polskiej polityki wschodniej.
Scenariusz rozpadu Ukrainy
Wbrew sielankowemu obrazowi pomajdanowej Ukrainy, który prezentują polskie media, państwo to pogrąża się w coraz większym kryzysie politycznym, społecznym i gospodarczym. Wszystkie problemy tego kraju, które miały zniknąć dzięki zwycięstwu majdanowej rewolucji, nie tylko, że nie zostały usunięte, ale narastają. Przede wszystkim korupcja i oligarchizacja. Dodać do tego trzeba jeszcze katastrofalny stan finansów i gospodarki, grabież majątku państwowego, rosnącą przestępczość oraz brutalne tłumienie przez reżim w Kijowie wszelkich przejawów opozycji i protestu społecznego. Szczytem groteski było mianowanie byłego prezydenta Gruzji Micheila Saakaszwilego gubernatorem obwodu odeskiego. Prezydent Poroszenko postawił przed nowym gubernatorem zadanie zlikwidowania w ciągu roku korupcji i niesprawiedliwości, zreformowania gospodarki oraz oczywiście powstrzymania „rosyjskiej agresji”, która ma nadejść z Krymu. Jest to o tyle zabawne, że Saakaszwili nie potrafił rozwiązać tych problemów, o „rosyjskiej agresji” nie wspominając, kiedy w latach 2004-2007 oraz 2008-2013 był prezydentem Gruzji.
Kijowski reżim reprezentuje głównie interesy oligarchii, popieranej przez amerykańskiego patrona, który spodziewa się m.in. zrobienia świetnego interesu na dostawach broni i tzw. prywatyzacji ukraińskiej gospodarki. W sytuacji rozkładu państwa władza w Kijowie deklaruje wydanie co najmniej 5 proc. budżetu na uzbrojenie armii, co grozi dalszą zapaścią gospodarczą. Większość polskich polityków i dziennikarzy najprawdopodobniej nie ma świadomości tego, że wielkimi krokami zbliża się dzień kolejnej rewolucji na Ukrainie. W przeciwieństwie do sponsorowanych rewolucji z 2004 i 2014 roku ta będzie rewolucją autentyczną. Będzie to spontaniczne wystąpienie socjalne, które zostanie wykorzystane przede wszystkim przez neobanderowców do całkowitego opanowania władzy w państwie. Taki bieg wypadków może przyspieszyć proces dezintegracji Ukrainy i wyłaniania się z niej kolejnych tworów quasi-państwqowych. Przy granicy z Polską mogą powstać przynajmniej dwa takie państewka: Republika Zachodnioukraińska i Ruś Karpacka. Konsekwencją kryzysu politycznego i rozpadu państwa będą setki tysięcy uchodźców, którzy w pierwszej kolejności skierują się do Polski. Na to w Warszawie nikt nie jest przygotowany, bo takiego scenariusza nie bierze się tam na poważnie pod uwagę.
Konflikt światowy
Banderowskie oblicze pomajdanowej Ukrainy zostało w końcu dostrzeżone w USA, co spowodowało zablokowanie przez Kongres dostawy przenośnych zestawów rakietowych dla ukraińskich sił zbrojnych. Komentując przyjęcie swojego wniosku w tej sprawie kongresman John Conyers jr. stwierdził, że pomoc wojskowa i szkolenia zostają zawieszone, „aby upewnić się, że ich adresatem nie jest neonazistowski batalion [pułk – BP] Azow”. Dodał, że doświadczenie uczy, iż „nadmierna pomoc wojskowa i militaryzacja może destabilizować sytuację i uderzać ostatecznie w nasze interesy narodowe” (kresy.pl, 12.06.2015). Stany Zjednoczone mogą sobie pozwolić na taki komfort, dyktowany niewątpliwie względem na opinię publiczną, ponieważ w Europie Środkowej mają podwykonawców swojej polityki, którzy nie cofną się przed najdalej idącą współpracą z władzami w Kijowie.
W Polsce pułk „Azow” cieszy się ogromną sympatią. Wystarczy przeczytać artykuł na jego temat w polskiej Wikipedii oraz wpisy na różnych portalach określających się prawicowymi, których publicyści definiują prawicowość jako nieprzejednaną wrogość do Rosji i bezkrytyczne uwielbienie Ukrainy. Zresztą nie tylko pułk „Azow” jest w Polsce komplementowany, o czym świadczy chociażby artykuł w „Tygodniku Powszechnym” przedstawiający batalion im. Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów jako wielkich przyjaciół Polski (Monika Andruszewska, „Reportaż spod Doniecka: byliśmy w batalionie Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów”, tygodnik.onet.pl, 26.02.2015). Z artykułu tego dowiedziałem się m.in. o przekazaniu temu batalionowi biało-czerwonej flagi przez posłankę PiS Małgorzatę Gosiewską. Ochotników z Polski walczących po stronie separatystów ściga prokuratura, natomiast ochotnik walczący w batalionie „Donbas” jest przedstawiany jako bohater i polski patriota (Agnieszka Lichnerowicz, „Polak walczy w Donbasie po ukraińskiej stronie”, metro.gazeta.pl, 3.03.2015).
Pomimo protestów części polskiej opinii publicznej przeciwko wojnie na Ukrainie, a właściwie wojnie światowej – ponieważ jest ona częścią globalnej rozgrywki – cały czas konsekwentnie forsowana jest polityka zaangażowania Polski w działania wojenne. Mamy do czynienia z pozornie łagodnymi, ale faktycznie aktywnymi formami zaangażowania, jak wysyłanie ekspertów wojskowych i broni, współpraca w zakresie produkcji uzbrojenia, tolerowanie ochotników walczących po stronie ukraińskiej oraz pomoc finansowa, której rozmiary są ukrywane przed polskim społeczeństwem. Angażując kraj w konflikt militarny, polska „partia wojny” tworzy ewidentne zagrożenia i działa wbrew interesowi Polski. Absurdem polskiej polityki jest brak zrozumienia roli mediatora oraz ciągła eskalacja działań antyrosyjskich i narracji rusofobicznej. Sternicy tej polityki nie rozumieją lub nie chcą zrozumieć, że interesem Polski jest trzymać się jak najdalej od globalnego konfliktu – jak czynią to Czechy, Słowacja i Węgry – a nie odgrywać rolę kraju frontowego i inicjującego działania zaczepne.
Scenariusz konfliktu zarysowuje się coraz bardziej niebezpiecznie. Jego przyczyną, najogólniej rzecz biorąc, jest to, że w rezultacie m.in. globalnego kryzysu gospodarczego kończy się świat zdominowany po 1991 roku przez Stany Zjednoczone. Inicjatorem globalnego konfliktu są siły, które nie chcą się pogodzić z perspektywą utraty przez USA statusu jedynego hegemona i powrotu do świata dwu- lub nawet wielobiegunowego. W ostatnim czasie doszło do zmian doktryn obronnych w Chinach i Rosji. Zmiany doktryny wojennej zostały zainicjowane również przez NATO i Niemcy. Idą one w kierunku podwyższenia gotowości bojowej i są elementem coraz bardziej agresywnych przygotowań do trzeciej wojny światowej.
4 kwietnia 2015 roku George Soros w wywiadzie dla „Die Welt” zażądał większego zaangażowania UE w konflikcie na Wschodzie. Stwierdził, że „dla powstrzymania Rosji” należy zrobić wszystko, aż „do udziału w bezpośredniej konfrontacji militarnej z Rosją”. 21 kwietnia największe stronnictwo w Parlamencie Europejskim, czyli Europejska Partia Ludowa (EPP) – do której należą PO i PSL – przyjęła uchwałę o konieczności większego zaangażowania w konflikt z Rosją, uznając ten kraj za wroga UE. „Musimy wyjaśnić, że tak, jesteśmy gotowi iść na wojnę za to, co uważamy za żywotne zasady przyszłości Europy” – czytamy we wspomnianej uchwale. Wpływowi politycy EPP wystąpili z postulatem powrotu do nuklearnego zastraszania. W związku z tym, że UE nie dysponuje arsenałem nuklearnym, ani nawet własnymi siłami zbrojnymi, chodzi tu o arsenał NATO, a ściślej USA. 27 maja przewodniczący Komitetu Wojskowego NATO – czeski gen. Petr Pavel – zapowiedział, że w przypadku agresji ze strony Rosji, Sojusz Północnoatlantycki użyje przeciw niej broni nuklearnej. Z tą wypowiedzią współbrzmią słowa Edwarda Lucasa, wiceszefa amerykańskiego Center of European Policy Analysis (CEPA). Podczas międzynarodowej konferencji poświęconej globalnemu bezpieczeństwu GLOBSEC 2015 (Bratysława, 19-20 czerwca) powiedział on, że „Polska będzie bezpieczniejsza, jeśli będzie miała na swoim terytorium amerykańskie głowice nuklearne”. Nietrudno sobie wyobrazić, że Rosja zareaguje na rozmieszczenie amerykańskiej broni nuklearnej w Polsce – skąd rakieta z głowicą jądrową doleci do Moskwy w cztery minuty – tak jak USA zareagowały na instalację radzieckich rakiet na Kubie w 1962 roku. Nowa doktryna obronna Rosji zakłada odpowiedź z użyciem broni nuklearnej na atak ze strony NATO nawet w przypadku, gdy będzie to atak tylko z wykorzystaniem broni konwencjonalnej.
Co jakiś czas w polskich mediach występują różni podżegacze wojenni, jak np. właściciel agencji wywiadowczej „Stratfor” George Friedman, strasząc polskie społeczeństwo nadciągającą agresją ze strony Rosji i udzielając dobrych rad. Najogólniej sprowadzają się one do zwiększenia wydatków na obronność i zaakceptowania amerykańskiej obecności wojskowej w Europie Środkowej.
Niestety nic nie wskazuje, by odejście od samobójczego pchania się Polski w konflikt globalny było realne. Polską scenę polityczną zdominowała „partia wojny”, do której należą wszystkie główne siły polityczne, zarówno sprawujące władzę, jak i będące w opozycji. Nie wierzę w zmianę polityki w sprawach ukraińskich po ewentualnym przejęciu władzy przez PiS, ponieważ nie jest tajemnicą, że partia ta ma powiązania z najbardziej skrajnymi siłami politycznymi w USA – prącymi od lat do konfliktu światowego – czyli tzw. neokonserwatystami. Sojusz polsko-banderowski będzie się zatem umacniał i prędzej czy później doprowadzi do katastrofy. Polscy politycy nie stawiają pytań. Wolą szermować frazeologią konfrontacji i agresywnej polityki amerykańskiej, co może doprowadzić do eskalacji kryzysu ukraińskiego na skalę zagrażającą wojną światową.
Bohdan Piętka