St. Cat.-Mackiewicz: Pogarda dla konsumenta

Otworzono nie tak dawno sklepy „na handlowych zasadach”, czyli sprzedaje się w tych sklepach wszystkim. Wyobraźmy sobie sklep o wielkości typu sklepu uniwersalnego (w rodzaju naszych braci Jabłkowskich[1]) na kilka pięter. Wchodzi się do niego – tłok jak w Wilnie w kościele podczas rezurekcji. Szpilki nie ma gdzie wetknąć. Głowa przy głowie. Co takiego? Okazuje się, że tam, gdzieś na trzecim piętrze, sprzedają damskie trzewiki nr 40. Ten cały tłum, liczący przeszło dziesięć tysięcy osób, kłębi się tutaj w monstrualnie wielkiej, kilkukilometrowej kolejce po to, aby się docisnąć do tych trzewików, sprzedawanych notabene po wysokiej cenie.

Zapyta czytelnik, co się robi na innych piętrach tego wielkiego sklepu, skoro towar sprzedaje się na ostatnim. – Nic. Towaru nie ma. Widziałem sklep nie byle jakich wymiarów, który jako cały zapas towaru posiadał trzy, dosłownie trzy damskie śniegowce. Jedna para i jeden śniegowiec.

Taki tłum, który się kłębi i ciśnie po trzewiki, bynajmniej nie składa się z jakichś bogatych cudzoziemców, to jest ten sam tłum sowiecki, na wpół robotniczy, na wpół włościański, chusteczkowy, o twarzach „gminnych”, jak by się napisało w 1840 roku. Jest to niewątpliwie tłum, który swoje konsumy posiada. Fakt, że się ciśnie i pcha, że stoi w kolejkach godzinami, dowodzi tego, że konsum zawodzi.

Są w Moskwie sklepy przezwane magazynami-muzeami. Obliczone są na cudzoziemców; za wysokie ceny sprzedaje się tam masło, wędliny, kawior, wino, ryby wędzone etc. Sklepy są zapchane tą samą chusteczkową publicznością. Widać, że za ostatnie grosze kupuje trochę masła, odrobinę wędliny. Wątpię, czy mogłoby to mieć miejsce, gdyby konsum obdzielał obficie.

Na rzece Wołdze, którą jechałem podczas powodzi wiosennej i gdzie wpatrywałem się w cerkwie na górach, w monastery pochowane w sadach, we wszystkie te widma i zjawy przeszłości, poznałem nauczycielkę z Samary, bolszewiczkę zajadłą, komsomołkę (członkinię związku młodzieży komunistycznej). Patrząc na jej koszulinę, która wyzierała z rozpięcia bluzki, zapytałem:

– Co Pani robi, jeśli chce sobie kupić koszulę?

Odpowiedziała mi:

– A w styczniu nam dawali kartki. Ale wtedy nie miałam pieniędzy.

– A jak Pani kupuje, to kupuje Pani taką, jaka się Pani podoba, czy taką, jaką dają?

– No oczywiście, taką, jaką dają. Potem dodała:

– Czasem ciężko, strasznie ciężko, że niczego nie ma. Lecz jeśli się pomyśli, że naokoło tyle pracy, że powstaje socjalistyczne budownictwo.

Socjalisticzeskoje stroitielstwo – nieudolnie, lecz najliteralniej tłumaczę to przez socjalistyczne budownictwo – oto są wyrazy, które tam słychać na każdym kroku.

Do Niżniego Nowogrodu przyjechałem rano i okazało się, że mój okręt, który ma mnie wieźć po Wołdze, nie ma w ogóle bufetu na pokładzie. Można dostać tylko wodę gorącą do herbaty, resztę trzeba mieć swoje. Na czele małego oddziału wyruszyłem na miasto zdobyć sobie prowiant. Szukałem szklanki do herbaty. Zaszedłem do państwowego magazynu. Znów sklep kilkupiętrowy. Oto co w nim zastałem: 4 szklane wazy do owoców, około 40 do 50 małych statuetek i od 500 do 1000 małych krzesełek dla jednorocznego dziecka, na kółkach. Więcej nic, literalnie, dosłownie nic, ani jednego przedmiotu.

W tym samym Niżnim Nowogrodzie, w sklepie z wiktuałami, zastałem dwie szynki surowe. Poza tym na półkach stało jakieś kilkadziesiąt jednotypowych pudełek. Bardzo żałuję, lecz się nie zapytałem, co było w tych pudełkach.

Raz jeszcze zaznaczam, że były to sklepy-olbrzymy, sklepy kilkupiętrowe.

W poszukiwaniach kupna szklanki zaprowadzono mnie do antykwariatu. Sprzedawano tam staroświeckie szafki mahoniowe, rzeźby marmurowe, obrazy, zbroje. Antykwariat był wypchany, znów głowa przy głowie, ścisk kompletny. Znowuż to samo. Chusteczkowa publiczność dobijała się o wyszczerbione filiżanki ze starego fajansu – aby w nich pić herbatę, kupowała staroświeckie sztućce z odrapaną porcelaną, aby mieć nóż i widelec.

Chociaż w towarzystwie dwóch ludzi znających miasto łaziłem po Niżnim Nowogrodzie, od 10.00 do 4.00 nie udało mi się kupić szklanki. Natomiast jeden ze znajomych moich tragarzy sprzedał mi łyżeczkę do herbaty.

Co mi imponuje w Bolszewii, to pogarda do konsumenta!

Normalną rzeczą jest w Polsce, że na trybunę sejmową włazi przedstawiciel robotników i biada: „robotnik nie ma co jeść”, wyłazi delegat kmiotków i rozpacza: „chłop jest biedny”. W Rosji jest to nie do pomyślenia.

W Bolszewii jest nie do pomyślenia, aby ktoś na zebraniu CIK-a[2], czy gdzie indziej, skarżył się, że taka czy inna klasa społeczna głoduje, nie ma co jeść, niedomaga – wrażenie takiego wystąpienia można porównać do wypadku, gdyby ktoś u nas poprosił marszałka Świtalskiego o głos i powiedział z boleśnie wykrzywioną miną: „Wysoki Sejmie, mnie strasznie brzuch boli”.

Oczywiście, że ból brzucha jest cierpieniem, jest nawet godny współczucia i litości. A jednak taki poseł, który by wybiegł na trybunę sejmową, aby się na taką dolegliwość poskarżyć, usłyszałby tylko śmiech.

Jest to bardzo dobry przykład. W ten sposób traktuje się w Bolszewii wszystkie dolegliwości, wynikające z panowania socjalistycznego systemu. „Ktoś głoduje” – „Niech zdycha” – „Co to może kogo obchodzić”.

Nasz humanitaryzm – oparty na przekonaniu, że jeśli ktoś jest głodny, to reszta świata nie ma nic pilniejszego do roboty ani godniejszego uwagi, jak biec temu głodnemu smażyć jajecznicę – tam nie istnieje.

– Jesteś głodny, to zdychaj – wyjście znakomite!


[1] Dom Towarowy Braci Jabłkowskich w Warszawie, wzniesiony w l. 1913–1914 przy ul. Brackiej 25, lata świetności przeżywał w XX-leciu międzywojennym, gdy był jedynym tego typu domem handlowym w stolicy. Działał także w okresie okupacji, upaństwowiony w 1950.

[2] Właściwy. WCIK (Wsierossijskij Centralnyj Ispołnitielnyj Komitiet, Wszechrosyjski Centralny Komitet Wykonawczy Rad) – w l. 1918-1936 najwyższy organ władzy w ZSRR między Zjazdami Rad.


a.me.

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *