Minister nauki, odpowiadając na interpelację poselską ujawnił niedawno sumaryczne wydatki instytucji naukowych w Polsce na płatne artykuły w czasopismach wydawanych przez wydawnictwo Multidisciplinary Digital Publishing Institute (MDPI), czyli wzbudzające od pewnego czasu emocje polskojęzycznej gawiedzi akademickiej chińskie wydawnictwo z siedzibą na Uniwersytecie w Genewie (sic!). Liczby kształtują się następująco [podaję za „FA”, patrz: https://forumakademickie.pl/sprawy-nauki/maleja-wydatki-polskich-instytucji-na-publikacje-w-mdpi/]: w 2022 r. – 40 145 771,04 zł za 8866 artykułów, w 2023 r. – 15 880 831,58 zł za 6094 artykułów, zaś w w 2024 r. – 3 705 120,05 zł za 2554 artykułów [dane z początku października br.] Wydatki na publikacje w „kontrowersyjnym” wydawnictwie spadły zatem w okresie dwóch lat mniej–więcej dziesięciokrotnie; polskojęzyczna gawiedź akademicka nie może się nacieszyć. Chińska nawałnica odparta. A teraz poważniej.
Jedną z niespodzianek „zaszytych” w wiekopomnej reformie ministra Gowina (zasłynął w swoim czasie postulatem „in vitro tylko dla małżeństw” wskazującym na pewne problemy z logicznym myśleniem, ale zostawmy tę dygresję na boku) był plan uruchomienia gigantycznych, jak na skromne możliwości polskiej nauki, strumieni finansowych skierowanych do zachodnioeuropejskich i amerykańskich domów wydawniczych w ramach opłat za publikacje w otwartym dostępie (ang. open access — OA). Takich niespodzianek, rzecz jasna, było o wiele więcej (konia z rzędem temu, kto w 2018 roku wiedział, że po około 6 latach przestaną się w Polsce odbywać egzaminy doktorskie?), ale to już temat na osobny artykuł.
Na pierwszy rzut oka miało to nawet jakieś pozory logiki: wydatki Polski na dostęp do czasopism subskrypcyjnych (czyli tzw. tradycyjnych, którym płaci ten, kto czyta artykuły nie zaś ten, kto je pisze) to obecnie około 300 mln złotych rocznie. Jeśli tylko za publikacje zaczną płacić autorzy, to po niedługim czasie — jak utrzymują entuzjaści modelu OA — czasopisma subskrypcyjne zanikną, i wszyscy koszty ponoszone przez wszystkich zainteresowanych zdecydowanie spadną. Problem w tym, że zarysowana teoria mogłaby (być może…) się sprawdzić, gdyby wydawnictwa naukowe działały w modelu spółdzielczym, nie były nastawione na generowanie maksymalnych zysków. A tak oczywiście nie jest. Urzędowe naciski na publikacje OA oraz niemały strumień dedykowanych na to środków publicznych, wcześniej praktycznie nieistniejący, zwyczajnie musiały doprowadzić do gwałtownego rozrostu sektora płatnych publikacji, zasadniczo bez zmniejszenia wydatków na czasopisma subskrypcyjne. Co ciekawe, podobne rozwiązania prawne wprowadzono (niemal jednocześnie…) w wielu krajach byłego bloku wschodniego. Czy wolno domniemywać, że stał za tym lobbing potężnych domów wydawniczych? Hmm… poprzestanę na pytaniu, bo proces mi niepotrzebny.
Czym są owe domy wydawnicze i jak traktują środowisko naukowe można zrozumieć przywołując zaledwie jeden przykład sprzed kilku lat: zdesperowani matematycy (a jest to niewielkie i raczej solidarne środowisko) uzgodnili, że będą bojkotować pewne wydawnictwo o nazwie zaczynającej się na literę E (jak pisałem wyżej — proces mi niepotrzebny). Wydawnictwo E osiągnęło bowiem już taki poziom bezczelności, że matematyk, który sformułował i udowodnił swoje własne twierdzenie (a to zdarza się zazwyczaj kilka razy w życiu), następnie opublikował je wraz z dowodem w czasopiśmie wydawanym przez E, chcąc później — przykładowo, w książce stanowiącą podsumowanie, dajmy na to, dziesięciolecia działalności naukowej — takie twierdzenie przytoczyć, musi uzyskać specjalne pozwolenie wydawnictwa E na ponowną publikację swojego własnego dowodu (sic!) Nie wystarczy, standardowe w takich sytuacjach, powołanie się na oryginalną publikację z zaznaczeniem, że dowód jest stamtąd przepisany (lub przepisany ze zmianami). Praca uczonego staje się własnością lich… no, wydawcy znaczy. Naturalnie, jeśli wydawcą książki też jest E., problem znika. Byle tylko pieniądze się zgadzały. Bojkot ogłoszony przez matematyków szybko rozszedł się po kościach, kiedy bowiem gowiniści [tego terminu używam dalej dla określenia wszelkich entuzjastów zmian wprowadzonych w ramach tzw. „Ustawy 2.0”, niekoniecznie współpracowników czy sympatyków samego ministra G.] zadekretowali publikacje w modelu OA, wydawnictwo E (i wiele mu podobnych) zaczęło oferować polskim uczelniom pakiety „bezpłatnych” (z punktu widzenia autora, ale nie jego uczelni) artykułów. Nie skorzystać z takiego „bezpłatnego” wydaje się frajerstwem: skoro uczelnie okroiła moją pensję tak, aby za na tego typu wynalazki zapłacić, cóż mogę zrobić…
A czy uczeni faktycznie są zmuszani do publikowania w modelu OA i nie mogą już publikować w czasopismach subskrypcyjnych? I tak i nie. Instytucje finansujące projekty badawcze, w tym Narodowe Centrum Nauki (NCN), dawno temu zarządziły, że w rozliczeniach wyników naukowych brane będą pod uwagę wyłącznie artykuły OA. A zatem — publikować w modelu subskrypcyjnym sobie można, tyle że nic się z tego mieć nie będzie… Jest na szczęście pewna furtka, tyle że ciasna i nie dla wszystkich dostępna: publikacja będzie uwzględniona w rozliczeniu, o ile tzw. ostateczna wersja autorska tekstu (czyli wersja przyjęta do druku, po recenzjach, lecz przed ewentualnymi zmianami redakcyjnymi) zostanie umieszczona w jednym z otwartych repozytoriów tekstów naukowych (arxiv, jstor, repozytoria uczelniane). Rzecz jasna, redakcje czasopism tzw. hybrydowych (czyli subskrypcyjnych, które za opłatą mogą opublikować artykuł w OA) niechętnie się na takie fiku-miku zgadzają… Jeśli nawet niektóre się zgadzają, a często robią tak czasopisma wydawane przez towarzystwa naukowe, z natury mniej zachłanne finansowo niż klasyczne domy wydawnicze, to NCN umieścił we wspomnianej furtce ostry hak: licencja, na podstawie której wspomniana wersja autorska jest udostępniona w repozytorium, musi zezwalać każdemu na bezpłatne wykorzystanie komercyjne (sic!) artykułu i zawartych w nim (lub dołączonych) danych. A to znacząco ogranicza możliwość obejścia opłaty za publikację w modelu „hybrydowym”; przypuszczam, że w wielu dziedzinach możliwość taka w praktyce nie istnieje. Gowiniści — z trudnych do zrozumienia powodów — uparli się bowiem, aby korporacje rozwijające narzędzia sztucznej inteligencji mogły bez ograniczeń zasysać dane publikowany przez polskich uczonych. Zapewne chodziło im o… szczęście ludzkości 😉
I oto sprytne wydawnictwo rodem z Chin narobiło zamieszania. Średni koszt publikacji w MDPI (wg przytoczonych na wstępie danych ministra) to około 3400 zł, o stanowi jakieś 35–40 procent kosztu typowego artykułu OA w tzw. „starym” wydawnictwie. Na dokładkę, bardzo sprawnie zorganizowany proces recenzji i akceptacji do druku (tak po prawdzie: jak się w „starym” czasopiśmie zapłaci za OA, to najczęściej proces akceptacji także „cudownie” przyspiesza…) Nie bez znaczenia, przynajmniej dla uczonych z natury co-nieco awanturnych, mogły być także pewne drobiazgi — powiedzmy — ambicjonalne. Znajomy uczony opowiada, że publikując OA w czasopiśmie amerykańskim zawsze doświadczał podejrzliwości wyrażonej w komunikacie: „dopóki przelew nie wpłynie na nasze konto, niczego nie publikujemy”. (Zupełnie jakby figurował w rejestrze skazanych za wyłudzenia…) Niezależnie od liczby już opłaconych artykułów. Z kolei komunikacja z Chińczykami od początku nacechowana była wzajemnym szacunkiem i zaufaniem: faktura wystawiona, powstało zobowiązanie, a zatem — publikujemy. A my Krakusy, podobno wszyscy mamy trochę genów tatarskich… Swoje zrobiły też obostrzenia związane z tzw. „pandemią”; wielu uczonych miało niewykorzystane środki na konferencje i inne wyjazdy naukowe, które — jak to bywa — „trzeba” było wydać, aby „nie przepadły”. W latach 2021–22 MDPI zjadło niemały kawałek tortu, na który „starym” domom wydawniczym ślinka już ciekła. A kto wie — być może i łapówki zostały już… a fe, co ja piszę, przecież na pewno żadnych łapówek nie było; cała ta nachalna promocja OA służyć ma… szczęściu ludzkości.
Akcja tępienia publikacji w MDPI, póki co, jest w znacznym stopniu pokazowa i sprowadza się do rzucania rytualnych zaklęć. Stopień zaangażowania polskich uczonych w chińsko–szwajcarskie przedsięwzięcia wydawnicze jest zbyt wielki, aby jakieś radykalne zmiany mogły nastąpić z dnia na dzień. Z ciekawością będę jednak obserwował, co się stanie po zmienia lokatora w Białym Domu, który — jak się zdaje — zarówno interesuje się Polską, jak również zapowiada kierunek antychiński (ciekawe, ile z tego zostanie po objęciu władzy…) Według niektórych szacunków, realne potencjały gospodarcze Chin i USA (tj. po odjęciu lichwiarskiego przelewania z pustego w próżne) w 2025 roku będą mieć się do siebie jak dwa do jednego, co zazwyczaj w historii skutkowało definitywnym przejęciem dominacji w polityce międzynarodowej przez mocarstwo wschodzące. Czy publikacje polskich uczonych w MDPI okażą się zatem papierkiem lakmusowym dla napięć w wielkiej polityce?
Stanisław Stworzony
Dziękuje Redakcji za publikację; a Czytelników być może zainteresują moje starsze teksty: https://files.fm/stworzony