W sobotę, 8 czerwca, odbył się kongres Ruchu Narodowego. Ci z moich znajomych, którzy wybrali się na tę imprezę lub odsłuchali całość w internecie, wydają się rozczarowani. Jeden ze znanych krytyków tej inicjatywy, ku zaskoczeniu wszystkich, nie napisał z tej okazji żadnego felietonu, gdyż nie dostrzegł niczego, co warte byłoby skomentowania. Panuje raczej zgoda, że zamiast konkretów panowała atmosfera politycznej „galopady”, której co chwila towarzyszyły okrzyki: „Wielka Polska! Wielka Polska! Wielka Polska!”.
To ciekawe hasło, które samo w sobie zasługuje na szerszą analizę. Nawiązuje ono do przedwojennych marginalnych organizacji młodoendeckich. Tak, świadomie piszę „marginalnych”: gdy Stronnictwo Narodowe miało w 1939 roku ok. 220 tys. członków, to taka ONR „Falanga” zaledwie 4 tysiące. Te radykalne organizacje młodoendeckie głosiły specyficzny program „imperialny”. Polska miała przestać być średnim krajem, otoczonym przez wrogie jej potęgi Niemiec i Związku Sowieckiego, aby stać się imperium – „Wielką Polską”. Mieliśmy zbudować imperium obejmujące Ukrainę i Białoruś zabrane ZSRS i ziemie piastowskie zabrane III Rzeszy. W jaki sposób mielibyśmy tego dokonać? Nikt nie wie. Rojenia te utrzymywały się w czasie II wojny światowej, gdy cały czas zapisywano tony papieru na temat polskiego panowania w Europie Środkowej.
II wojna światowa brutalnie wykazała iluzoryczność tych marzeń. Mimo bohaterskiej obrony, uzbrojona w broń z początku stulecia armia nie była w stanie sprostać dywizjom pancernym Wehrmachtu, wspieranym przez setki nowoczesnych samolotów. Mówiąc wprost: Wojsko Polskie we wrześniu 1939 roku przypominało milionową armię współczesnej Korei Północnej – na papierze wyglądało imponująco, ale było wielkim technicznych muzeum. Mimo to II Rzeczpospolita prowadziła politykę zagraniczną jak gdyby była samodzielnym podmiotem pomiędzy Niemcami a ZSRS.
Prawda zaś była brutalna: byliśmy średnim i zacofanym krajem rolniczym, leżącym pomiędzy Niemcami a Sowietami. Byliśmy skazani albo na wasalizację wobec Berlina lub Moskwy, albo na zagładę (co stało się we wrześniu 1939 roku). Błąd oceny był niestety bardzo powszechny. Zarówno sanacja, jak i młodzi z ONR wierzyli, że jesteśmy potęgą lądową. Dlaczego wierzyli w coś tak absurdalnego?
Dlatego, że siłę państw oceniali wedle dwóch kategorii: 1) wielkości państwa na mapie; 2) liczby jego ludności. Oczywiście państwo naprawdę wielkie i ludne, takie jak ZSRS, mogło mieć siłę pomimo zacofania ekonomicznego, ale Polska nie była ani aż tak wielka, ani tak ludna. Niemiec nie baliśmy się, ponieważ aż tak bardzo nie ustępowaliśmy im liczebnie. Co z tego, skoro prawie nie mieliśmy przemysłu! Nie mieliśmy czym walczyć! Mało czołgów, mało samolotów.
Staroendecki publicysta Adolf Nowaczyński, jeszcze w czasie wyprawy Piłsudskiego na Kijów, słusznie zauważał, że „wsie pod Kijowem” nie mają kompletnie żadnego znaczenia dla państwa polskiego. Liczy się Gdańsk i Śląsk, czyli te ziemie, gdzie są kopalnie, huty, przemysł, szlaki komunikacyjne. Niestety, młódź młodoendecka z lat trzydziestych nie myślała w tych kategoriach. Wolała wydzierać się na ulicach polskich miast: „Wielka Polska! Wielka Polska! Wielka Polska!”. Tak też myślał (i wrzeszczał) Bolesław Piasecki – założyciel Falangi – który dopiero wpadłszy w ręce UB i NKWD, a szczególnie w łapy gen. Sierowa, zrozumiał, że Polska nie jest żadnym imperium, iż to romantyczna chimera! Piasecki zrozumiał w celi więziennej, że Polska jest małym krajem pomiędzy Niemcami a Rosją, której przeznaczone nie jest imperium, ale wasalizacja wobec dominującego
sąsiada.
Gdzie jest błąd myślenia młodoendeckiego, powielanego teraz przez Ruch Narodowy? Wydaje się, że jest nim nietrafne lokowanie źródeł wielkości państwa.
Wyobrażenie przeciętnego zwolennika tego nurtu jest następujące: Polska może być wielka. Ma imperialną misję. Wystarczy tylko chcieć, odrzucić sanacyjne (liberalne A.D. 2013) elity władzy, przejąć państwo i będzie można stworzyć imperium. Wielka Polska nie powstanie dzięki pracy, gospodarności, przemysłowi, organizacji, ale dzięki młodzieńczej „woli mocy”. Zamiast wysiłku organizacyjnego i mieszczańskiej przedsiębiorczości, Wielka Polska powstanie dzięki zadarciu sarmackiego i tajfunowego wąsiska, wypiciu kilku piw, wyjściu na ulicę i masowym zwołaniu: „Wielka Polska! Wielka Polska! Wielka Polska!”.
Wiele osób zwróciło uwagę, że na kongresie Ruchu Narodowego zachwytu nie wywołał Krzysztof Bosak, który miał wystąpienie nie emocjonalne, lecz merytoryczne na temat wolnej przedsiębiorczości. Oczywiście, bo gdy trzeba wychodzić na ulicę i rzucić hasło „Wielka Polska!”, to nie należy mówić o ekonomii, gdyż to nie praca, a wola jest kluczem do wymarzonej Wielkiej Polski. To nie ekonomia, nie banki, nie czołgi i nie samoloty ją zbudują, to nie te środki przywrócą Polsce Wilno i Lwów, ale romantyczna ekstaza i tłum młodzieńców na ulicach pod sztandarami Falangi.
Czasy, gdy o wielkości i sile kraju decydował entuzjazm i liczebne możliwości mobilizacyjne, już dawno minęły. Dziś o sile państwa – i jego wielkości – decyduje siła przemysłu, handlu, rozwój technologiczny. Możemy kręcić nosami na „przyziemność” i „nieromantyczność” tego świata techniki, ale rzeczywistości nie zmienimy, a ta jest brutalna: siła jest pochodną ekonomii.
Ruch Narodowy – jeśli naprawdę chce zbudować Wielką Polskę – winien wystąpić z hasłami zmniejszenia i uproszczenia podatków, deregulacji gospodarki, konstytucyjnego zakazu tworzenia deficytu budżetowego. Prawdziwy nacjonalizm wiąże się z mieszczańskim etosem pracy, a nie z buntem przeciwko niemu. Wiąże się z chęcią zachowania chrześcijańskich, tradycyjnych i narodowych wartości w nowoczesnym społeczeństwie przemysłowym, a nie z jego odrzuceniem w imię romantycznego ideału.
Słowem: Wielka Polska zaproponowana nam przez Ruch Narodowy – rozpostarta pomiędzy Szczecinem, Wrocławiem, Wilnem i Lwowem – ma być wielka terytorialnie, a zarazem straszliwie biedna. To projekt Wielkiej Nędzy!
Adam Wielomski
Felieton ukazał się na łamach tygodnika „Najwyższy Czas!” i na nczas.com
„…Wiąże się z chęcią zachowania chrześcijańskich, tradycyjnych i narodowych wartości w nowoczesnym społeczeństwie przemysłowym…” – brzmi ładnie, ale czy jest realne? Mam obawy, że „pójście na całość” z nowoczesnością jest warunkiem stworzenia silnego nowoczesnego państwa, a to może stać w sprzeczności z zachowaniem tradycji i przestrzeganiem chrześcijańskich zasad, no chyba, ze obniżymy poprzeczke … Oczywiście, nie twierdzę, że tak MUSI być, wolałbym, żeby tak nie było i wyrażam swoje obawy, że naprawdę istotna modernizacja może oznaczać masową dechrystianizację. Biznes/przemysł/rynek mogą wymagać popkultury by „sie kręcić”, mogą wymagać rozpasanej konsumpcji, a przynajmniej nie jakiejś „chłopskiej oszczędności”, a to wszystko może wymagać „wychowania-do-rozpasania”, którego efektem ubocznym może być dechrystianizacja …
@Piotr.Kozaczewski – W ostatnim ćwierćwieczu Polska została mocno zdezindustrializowana i czy to spowodowało zarazem odrodzenie chrześcijańskich, tradycyjnych i narodowych wartości, czy może jednak wręcz przeciwnie? Czy w państwach słabo uprzemysłowionych nie ma upadku tych wartości (być może nawet jeszcze większego, niż w niektórych mocno uprzemysłowionych)? Jeśli będziemy słabi gospodarczo, to i tak nie będziemy się w stanie obronić przed syfem płynącym z zachodu, bo słabeuszom silni mogą narzucić co chcą. Na tym łez padole, czy się to komuś podoba czy nie, siła materialna nie jest bez znaczenia. Jak fajnie by było, by w dzisiejszej Polsce był wysyp takich rodzimych przemysłowców jak Hipolit Cegielski, którzy wspieraliby katolicko-narodowe inicjatywy, a zwłaszcza media jak to wspomniany kapitalista robił w Wielkopolsce podczas „najdłuższej wojny nowoczesnej Europy” (jakoś Wielkopolska się od tego nie „odnarodowiła” ani nie zdechrystianizowała, tylko była największym bastionem polskiego nacjonalizmu w II RP). A tymczasem dziś media są prawie całkowicie w rękach sił obcych i wrogich (delikatnie mówiąc), a my Polacy nie mamy jak się temu przeciwstawić. A nie mamy jak, ponieważ w obecnym systemie socjaldemokratycznym niezwykle ciężko dorobić się wielkich pieniędzy (jeśli nie jest się przydupasem obecnego systemu i ludzi za nim stojących), a nawet jak się komuś uda i zarazem jest spoza systemu oraz nie chce się do niego przyłączyć, to jest administracyjnie niszczony (vide R. Kluska). To nie rozwój przemysłowy jest przyczyną upadku chrześcijańskich, tradycyjnych i narodowych wartości, tylko celowa na rzecz tego działalność psychopatów od Nowego Porządku Świata.
Ja akurat byłem na Kongresie RN i nastrojów, o których piszesz, nie zauważyłem. Było bardzo dużo merytorycznych konkretów, a patosu akurat tyle co i na zlotach róznych Platform i PiSów. Taka specyfika partyjnych mityngów. W Ameryce iRosji jest tego zwykle więcej. Jesteś, Adam, po prostu złośliwy i niesprawiedliwy.
I jeszcze dodam, że nawet Artur, do którego w tym tekście pijesz, zajął się 8 czerwca sprawami konkretnymi, na których się zna lepiej niz na Lwowie i Wilnie, bo z przedsiębiorcami pracuje od lat.
@Michał: „…W ostatnim ćwierćwieczu Polska została mocno zdezindustrializowana i czy to spowodowało zarazem odrodzenie chrześcijańskich, tradycyjnych i narodowych wartości, czy może jednak wręcz przeciwnie?…” – czy aby na pewno? Ostoją tradycyjnych wartości były rodziny rolnicze i rzemieślinicze, a tych ubyło i ubywa ciągle, i za tzw. „komuny” i obecnie. Po tzw. „okrągłym stole” ludzie w wiekszym stopniu niż za tzw. „komuny” uganiają się za dobrami materialnymi, z różnych zresztą pwodów. Jednakowoż, co by nie mówić, obecnie o sprawach „tego świata” myśli się znacznie więcej, niż w „minionym systemie”. I nie chodzi tylko o kupowanie, także o osłabienie więzi rodzinnych, zmniejszenie intensywności „życia imprezowo-kumplowsko-sąsiedzkiego, etc, etc. To wszyustko nie sprzyja pielęgnowaniu i utrzymaniu tradycji, zarówno w jej świeckim jak i transcendentalnym aspekcie. Sam Pan Jezus powiedział: „Królestwo moje nie jest z tego świata” oraz „nie można służyc Bogu i mamonie [w zasadzie: Mamonowi, bożkowi pieniądza”. Pozdrawiam.
Aby budować potęgę należy szanować własność prywatną – co do owego osłabienia więzi społecznych – to czy przypadkiem socjalizm (czy jak kto woli socjaldemokracja) ich najbardziej nie osłabia? Spójrzmy na owego wroga konserwatyzmu – epokę liberalizmu. Pod koniec tejże (czyli na początku I wojny światowej) żołnierze byli niezwykle bratersko nastawieni wobec siebie. Zresztą – co ma wolność ekonomiczna, społeczna do rodziny? W społeczeństwie może wolny dostęp do narkotyków, pornografii, czy innych takich – i jednocześnie może być rzymskie prawo ojca który mógł decydować o życiu i śmierci swoich dzieci.
@Roman B. : Proszę pamiętać, że dylemat socjalizm-czy-liberalizm to fałszywa, masońska alternatywa, dwie (kolejne) fazy procedury „rozpuszczaj-i-scalaj”. Dokładniej: rozpuszczaj (rozkładaj) tradycyjne społeczności liberalizmem, a po dokonaniu tego „dzieła” przechodź do „konstruktywistycznej” fazy „socjalizmu”, budowy „nowego wspaniałego swiata”, majacej z kolei doprowadzić do „Nowego Porządku Światowego” – królestwa oligarchów, lichwiarzy i zboczeńców.
O proszę, ten link tu bardzo pasuje: http://www.legitymizm.org/nowoczesny-ultras-nowoczesny-socjalizm