Wielomski: Ideowo-polityczne aspekty pojęcia „życie”

Wszyscy ludzie są zgodni, że życie ludzkie jest święte i winno być bezwzględnie chronione. Niezgoda panuje co do tego, kiedy życie powstaje i się kończy.

Geneza problemu

Gdy w 2008 roku wraz z Pawłem Bałą pisałem książkę Prawa człowieka i ich krytyka1, której celem była demitologizacja tytułowego pojęcia, to przy wszystkich wątpliwościach, pytaniach i dyskusjach polskich oraz światowych, najtrudniejszą kwestia okazało się ustalenie początku życia ludzkiego. Chodzi o moment, w którym ono pojawia się i podlega ochronie gwarantowanej zwykle przez konstytucje poszczególnych państw. Właściwie cała dyskusja wokół ochrony życia poczętego (tzw. aborcji) nie dotyczy tego, czy człowieka można zlikwidować czy nie, zabić go czy nie, lecz tego, od kiedy jest człowiekiem. Czy od momentu powstania zygoty, jak głoszą zwolennicy prawa natury (do których sam się zaliczam); od momentu uzyskania od Boga nieśmiertelnej duszy (stanowisko chrześcijan), zwykle też utożsamianym z powstaniem zygoty; od czasu, gdy pojawia się specyficzna dla gatunku ludzkiego kora mózgowa (czwarty miesiąc); od chwili, gdy zarodek może żyć poza ciałem matki (ok. szóstego miesiąca); od momentu urodzin? Analizując pisma lekarzy i dzieła medyczne, doszliśmy wtedy wraz z Pawłem Bałą do wniosku, że jedyny wyraźny moment – taki na zasadzie TAK/NIE – to właśnie powstanie zygoty z komórki męskiej i żeńskiej. Potem każdy inny moment to arbitralna decyzja ludzka: dlaczego liczyć życie na przykład od 63, a nie 64 dnia od poczęcia, 120 czy 121?

Od czasu powstania naszej książki na temat krytyki praw człowieka dużo się zmieniło, ale nie na polu ustaleń naukowych, lecz na polu idei. Prowadząc rozważania dwanaście lat temu, nie mieliśmy wątpliwości, że prawa przyrodzone, określane dziś mianem praw człowieka, z samej definicji dotyczą wyłącznie ludzi. Gdy nasza książka już się ukazała, to jakiś czas później znaleźliśmy w Internecie jakąś deklarację praw zwierząt, a potem także deklarację praw roślin. Potraktowaliśmy to jako dobry żart. Dziś, po dwunastu latach, temat przestał być żartem. Stał się wiodącym wątkiem dyskusji politycznych. Gdy nie tak dawno skrajnie lewicowa europosłanka Sylwia Spurek opublikowała zdjęcia krów w pasiakach z Oświęcimia, wydawało się to jeszcze niesmacznym żartem, a rodziny ofiar złożyły przeciwko niej pozew. Lecz zaraz potem przetoczyła się przez Polskę dyskusja o – zaproponowanej osobiście przez Jarosława Kaczyńskiego – ustawie o ochronie zwierząt (tzw. ustawa o norkach antyfutrzarska, „piątka dla zwierząt”). I sprawa przestała być marginalna. Większość Polaków – poza rolnikami i politykami Konfederacji – stanęła w obronie norek, potępiając noszenie futer (nawet przez księżniczki). Przeciwników ustawy, w najlepszym razie, uznawano za ciemiężycieli, nieczułych na cierpienia zwierząt. W gorszym przypadku byli wyzywani od „morderców”. Wielu z nas życzono zjedzenia własnego psa lub kota, a nawet grożono obdarciem ze skóry. Porównywano nas do doktora Mengele etc. Temat przestał być marginalny, stając się istotnym. Słowem, w opinii publicznej zanika różnica pomiędzy życiem ludzkim a zwierzęcym. Szerzy się nie tylko wegetarianizm, ale (często) ideologicznie agresywny weganizm, zwykle połączony z chęcią obrony „klimatu” przed globalnym ociepleniem. Obrońcy tradycyjnego poglądu z Księgi Rodzaju, że Bóg stworzył ziemię i zwierzęta dla człowieka stają się „reakcyjni”, uważani są za „denialistów” (jak rewizjoniści Holocaustu) i odsądzani od czci i człowieczeństwa. Sprawa staje się poważna.

Racjonalność i samoświadomość życia ludzkiego

Istotą dyskusji o kwestii życia jest jego zdefiniowanie. Przy dyskusji o ochronie życia poczętego tylko ekstremiści zdolni są do stwierdzenia, że „aborcja jest dobra”, gdyż „nie obchodzi mnie życie tego dziecka, a tylko moje szczęście”. Zwykle mamy przedefiniowanie pojęcia życia tak, aby obronić tzw. aborcję ze względów medycznych lub społecznych jako zwykły zabieg lekarski. Stąd hasło ochrony życia poczętego od czwartego miesiąca, gdyż przez trzy pierwsze zarodek mało jeszcze przypomina człowieka, nie ma wykształconych organów i nie posiada kory mózgowej, która odróżnia homo sapiensa od zwierząt. Na tyle, na ile czytam argumenty proaborcyjne, to ten ostatni jest najważniejszy: nie masz kory mózgowej, czyli nie myślisz, nie posiadasz psychiki, czyli nie jesteś człowiekiem, lecz „płodem”, częścią ciała kobiety rosnącą w jej brzuchu wbrew jej woli.

Ten sam argument używany jest przy eutanazji. Człowiek chory lub stary, który nie posiada samoświadomości swojego stanu, nie wie, gdzie jest i co się z nim dzieje, nie kieruje się rozumem. Stracił konstytuującą człowieczeństwo cechę racjonalności. Można więc jego ciało „zutylizować”. Jak wiadomo, w szpitalach krajów Beneluxu często lekarz podejmuje tę decyzję za starszego wiekiem pacjenta, arbitralnie odmawiając mu racjonalności i samoświadomości. Nawiasem mówiąc, jest to totalne nadużycie względem obowiązującej doktryny, o czym świadczy znana powszechnie niechęć starych Belgów i Holendrów do wizyt szpitalnych w obawie przed lekarzami chcącymi ulżyć im w cierpieniu. Skoro się boją, to znaczy, że są jak najbardziej świadomi tego, co się z nimi dzieje. To dowodzi, że lekarze przypisują sobie wyższą racjonalność, a co za tym idzie, decyzyjność w kwestii zakończenia ludzkiej egzystencji. Używając argumentu ad Korwinum można przypomnieć, że Adolf Hitler też decydował, czy Żydzi są ludźmi i mają prawo do życia…

Źródło poglądu, że życie ludzkie łączy się z racjonalnością i samoświadomością ma swoje źródło w zwulgaryzowanym i sprymitywizowanym odczytaniu filozofii Georga W.F. Hegla. Wedle tej wykładni, niemiecki filozof nauczał, że racjonalność i samoświadomość ma charakter naturalistyczny. Zdolność tę osiąga materia na pewnym poziomie samoorganizacji, który określamy mianem człowieka. Człowiekiem jest więc to, co jest racjonalne i samoświadome. Zwierzęta w pasiakach, o których mówi dr Spurek, nie osiągają tego poziomu, nie wiedzą, co się z nimi dzieje, kierują się instynktem i popędami, a nie rozumem. Dlatego nie są ludźmi, czyli nie mogą im przysługiwać uprawnienia ludzkie – wytłumaczyłby naszej aktywistce Hegel. Z jego koncepcji wynika, że ludźmi są tylko ci, którzy działają rozumnie i mają samoświadomość egzystencji. Hegel nie wyciągał z tej wizji logicznych a krańcowych konsekwencji i zapewne byłby zszokowany poglądami dzisiejszych zwolenników aborcji i eutanazji. Zresztą w moim przekonaniu nie są one – jeszcze – wcale doprowadzone do logicznego końca. Pogląd, że można „usunąć” zarodek trzymiesięczny, a pięciomiesięcznego już nie, nie posiada uzasadnienia logicznego. Przecież płód sześciomiesięczny również nie posługuje się rozumem i nie posiada samoświadomości swojego istnienia. A ma te cechy płód na godzinę przed porodem? A w godzinę po porodzie? Kto z nas pamięta szpital, w którym się urodził i twarz położnej? Czy mamy jakieś wspomnienia z czasu, gdy mieliśmy roczek? Moje pierwsze (mocno zatarte, ale jednak) wspomnienie pochodzi z czasu gdy miałem trzy lata i prababcia dała mi zabawkę-małpkę. Czyli dopiero wtedy osiągnąłem samoświadomość własnego bytu, egzystencji i życia! Zgodnie ze współczesnymi interpretacjami filozofii Hegla noworodka i niemowlaka można pozbawić życia, gdyż nie jest człowiekiem! Dlatego rodzice, czyli właściciele, winni mieć prawo zamordowania noworodka, bo nie jest człowiekiem. I w środowiskach proaborcyjnych, np. we Francji, były już takie głosy dotyczące niemowląt. Ale ustawodawca, wbrew logice systemu, siłą obyczaju chroni życie ludzkie od czwartego miesiąca i traktuje likwidację noworodka jako zwykłe zabójstwo.

Życie zwierzęce

Wielu krytyków postaw proaborcjonistów już tysiące razy zadawało im to samo pytanie: „Jak pogodzić waszą akceptację i poparcie dla zabijania dzieci (bo to „zabieg”) z równoczesną obroną życia zwierzęcego?”. W jaki sposób ta sama osoba może nie widzieć niczego strasznego w zabiciu nienarodzonego dziecka, a równocześnie bronić życia norek, aby nie stały się częścią futra? W jaki sposób weganin może zarazem popierać tzw. aborcję? Jak to połączyć? Jaka w tym logika? Sam kilkakrotnie zadawałem to pytanie moim oponentom. Pytani wcale nie uchylali się od odpowiedzi. Przeciwnie, nie dostrzegali związku tych kwestii, odpowiadając kontrpytaniem w rodzaju „A co ma piernik do wiatraka?”. Jak się zdaje, moi liberalni adwersarze rzeczywiście nie dostrzegają wewnętrznej sprzeczności w swojej postawie.

O ile w przypadku płodu lub starca pada pytanie o jego samoświadomość i racjonalność, o tyle podobne pytanie nie pada odnośnie zwierząt. Jest w tym pewna logika, gdyż nie znam obrońcy norek przed kuśnierzami, który walczyłby z aborcją wśród zwierząt lub usypianiem osobników starych i chorych. Błąd obrońców „praw zwierząt” wydaje się polegać na tym, że – świadomie lub nieświadomie – przypisują zwierzętom zdefiniowane przez Hegla atrybuty ludzkie, czyli zdolność do posługiwania się rozumem i posiadanie samoświadomości. I nie jest to wcale błąd absolutny, ponieważ niektóre udomowione gatunki rzeczywiście wydają się w pewnej mierze te cechy posiadać. Nie wypowiem się o kotach, bo słabo je znam, ale mogę wypowiedzieć się o psach. Nie mam wątpliwości, że psy czują, kochają, są bardzo wrażliwe, na swój sposób płaczą, uczą się, obrażają etc. Posiadają znaczną inteligencję wrodzoną. Ich problemem jest krótkość życia i brak mowy jako środka przekazywania doświadczeń z pokolenia na pokolenie. Jeden pies może drugiemu psu tylko pokazać, jak coś zrobić, a ten drugi często za nim powtarza, kiedy widzi korzyść takiego zachowania. Nie znając mowy nie są zdolne do tworzenia kultury i przekazywania jej z pokolenia na pokolenie. Każdy pies zaczyna właściwie od zera i to powoduje, że nie może nadbudować niczego do doświadczeń pokoleń minionych. Podobno psy potrafią nauczyć się rozumienia do aż dwustu słów (komend), ale nie przekazują ich swoim młodym ani nie tworzą systemu porozumiewania się słowami pomiędzy sobą, gdyż tylko je słyszą, ale same ich nie wypowiadają z powodu braku mowy. Człowiek mówi do nich, ale one nie rozmawiają pomiędzy sobą.

I tutaj jest bariera delimitująca między kulturotwórczym człowiekiem a najinteligentniejszym ze zwierząt. Dlatego biolodzy szacują, że pies dochodzi do poziomu psychologicznego dwu-, trzylatka, czyli małego dziecka. I dalej nie może się posunąć. Dlatego też wielu właścicieli psów ma tendencję do traktowania ich jako małych dzieci, włącznie z mówieniem o samych sobie „madka” i „tadko” (tzw. bambinizm). Jak mówię, nie wypowiadam się o kotach, gdyż nie mam w tej kwestii dużych doświadczeń własnych. Ale prowadzi mnie to do logicznego wniosku, że polski ustawodawca miał pełną rację, chroniąc życie zwierząt domowych i penalizując ich zabijanie czy dręczenie. Miał też jednak rację, zdecydowanie rozróżniając wysokość kary za zabicie dziecka i psa lub kota.

Przez tysiące lat psy i koty zasłużyły sobie w naszych oczach na swój status i ochronę prawną. Nie są to żadne mechanizmy i ruszające się rzeczy, jak niegdyś twierdził Kartezjusz, a po nim heterodoksyjni janseniści z Port-Royal zabawiający się dręczeniem zwierząt, „bo to tylko maszyny”. Nie ma także racji w tej kwestii poseł Konfederacji Dobromir Sośnierz, powołując się na Kartezjusza. Pogląd tego ostatniego to zresztą stanowisko zradykalizowanego chrześcijanina, który uznał, że duszę posiadają tylko ludzie. A skoro Bóg nie dał duszy zwierzętom, to znaczy, że nie są istotami żywymi. Francuski filozof zapomniał i o śmiertelnej duszy zwierzęcej, którą znajdziemy w nauce Kościoła, jak i nie umiał połączyć nieśmiertelnej ludzkiej z ciałem. Stąd jego komiczne teorie szyszynek czy teorie o inflacji cudów Bożych przy podrapaniu się za ucho u kolejnych kartezjanistów. Zostawmy te bajki jako pomnik filozofii, która zabrnęła w ślepy zaułek.

Wyjąwszy zwierzęta domowe, z których część weszła na niższy poziom rozumności i samoświadomości, na etap dwu-, trzylatka, pozostałe zwierzęta na niego nie wchodzą. Dlatego nie wchodzą w interakcje z człowiekiem, nie rozwijają się przy nim. Zachowują się głupio, kierują się tylko instynktem i nic nie wskazuje na to, aby miały jakikolwiek poziom samoświadomości swojego istnienia. Błąd obrońców zwierząt wynika z tego, że przypisują im cechy, których te nie mają. Zauważmy, że obrońcy zwierząt, ci wszyscy wrogowie polskich kuśnierzy, to głównie młodzi ludzie z wielkich miast, którzy krowę czy świnię widzieli tylko na obrazku i przypisują jej cechy jeśli nie ludzkie, to przynajmniej psie. To nieświadoma istoty problemu socjomasa, której hasła podrzucają producenci sztucznych futer, jesionek i płaszczy, a także polityczni demagodzy.

Moim zdaniem konsekwentny obrońca zwierząt powinien sam być wegetarianinem, a lepiej od razu weganinem. Ktoś, kto zjada stek z wołowiny lub szynkę z małej świnki nie ma moralnego prawa wypowiadać się w obronie norek i wyzywać od „morderców” tych, którzy noszą prawdziwe futra. Tak po prawdzie, to obrońca zwierząt nie powinien nawet gotować wody w czajniku, gdyż zagotowanie litra wody to prawdziwy holocaust milionów bakterii. W czym jest gorsze życie bakterii od życia norki? Czy powiemy, że norka ma więcej prawa do życia niż bakteria tylko dlatego, iż jest większa? Gdyby przyjąć ten punkt widzenia, to słonie powinny mieć prawo polowania na ludzi (a ludzie do zabijania norek).

Argumenty utylitarne

W kwestii obrony życia ludzkiego trudno jest stosować argumenty natury utylitarnej, takie jak „aborcja jest zła, bo kto będzie pracował na nasze emerytury”, „jeśli przyzwolimy na aborcję, to nasz naród wyginie”. Argumenty utylitarne niestety mają zwykle charakter obosieczny. Jeśli w walce z aborcjonistami posługujemy się argumentem ekonomicznym o emeryturach lub nacjonalistycznym (w darwinistycznym rozumieniu) o przetrwaniu narodu, to bronimy w ten sposób jedynie życia zdrowego i pełnosprawnego. Z punktu widzenia czysto ekonomicznego ZUS-u, a więc i dopłacającego do tego bankruta podatnika, najlepiej byłoby, aby wszyscy emeryci i renciści wymarli, a chociaż umierali w masowych ilościach. Z punktu widzenia i podatnika i nacjonalisty-darwinisty narodziny oraz życie dzieci kalekich też nie ma sensu. Interes ekonomiczny i narodowy wymaga przyjścia na świat i zachowania przy życiu tylko dzieci zdrowych, zdolnych do pracy (interes ekonomiczny) i do rozmnażania się (interes narodowy). W świetle tych argumentów życie kalekie stanowi obciążenie (interes ekonomiczny) lub jest sterylne (interes narodowy). Oczywiście, bywają sytuacje, gdy argumenty tego typu muszą zostać zastosowane, gdyż zdeprawowane społeczeństwa innych już nie przyjmują. W pracach francuskich nacjonalistów spod znaku lepenizmu znajdujemy argument nacjonalistyczno-ekonomiczny, z którego wynika postulat ochrony życia poczętego dzieci zdrowych. Lepeniści zdają sobie sprawę, że porzucają walkę o życie dzieci kalekich. Piszą o tym otwarcie, tłumacząc, że francuskie społeczeństwo innych argumentów już nie przyjmuje i lepiej jest chronić życie dzieci zdrowych, niż przegrać ostatecznie sprawę ochrony życia poczętego w całości. Moralnie wybór to straszliwy, ale pragmatycznie zrozumiały. Lepiej, aby zabito rocznie 2.000 ludzi niż 400.000.

Sytuacja w Polsce nie przypomina, na szczęście, sytuacji we Francji. Większość Polaków popiera pełne albo nieco ograniczone prawo dzieci poczętych do życia (czyli ustawowe status quo, sprzed ostatniego rozstrzygnięcia w tej materii Trybunału Konstytucyjnego). Wielką rolę odegrała w tej kwestii działalność edukacyjna Kościoła katolickiego (w odróżnieniu od kwestii LGBT, gdzie księża są niezwykle niemrawi). Jednakże nie należy – przestrzegał przed tym już Jan Paweł II – stawać w obronie życia poczętego za pomocą argumentacji stricte religijnej, czyli używając pojęcia grzechu lub definiując człowieka jako istotę obdarzoną przez Boga duszą. W sytuacji, gdy Polacy ulegają szybkiej sekularyzacji – a przyjmujący kolejne dotacje europejskie biskupi udają, że pada tylko mały kapuśniaczek – należy się spodziewać, że katolicy wkrótce staną się mniejszością. O ile już faktycznie nią nie są. Wraz z kurczeniem się katolicyzmu będzie się kurczyć liczba obrońców życia. I gdy będzie zbyt mała, to trzeba będzie sięgnąć po argumenty utylitarne, wraz z ich konsekwencjami, które nie mogą nas zadowolić. Dlatego trzeba stosować argumentację racjonalną, odwołującą się do prawa natury: każda poczęta istota ludzka ma prawo do życia i naturalnej śmierci, chyba, że popełni jakąś ohydną zbrodnię, w wyniku której prawo kieruje ją ku śmierci. Nikt z nas przed narodzinami takiej zbrodni nie mógł popełnić. Nic też nie wskazuje, aby ofiary eutanazji też takie popełniły, a na pewno nie ma w tej sprawie wyroku skazującego je na śmierć. Normalny człowiek zostaje poczęty, rodzi się, żyje, rośnie, a w końcu umiera. Tak toczy się życie z woli Boga lub Natury.

Szanowni Czytelnicy: Wy też kiedyś będziecie emerytami, zachorujecie i dostaniecie skierowanie do szpitala… Przemyślcie konsekwencje, jakie niesie definicja życia dla Waszego własnego losu.

Adam Wielomski
Jest to artykuł zamieszczony a „Nowoczesnej Myśli Narodowej”, którą można za darmo pobrać w PDF TUTAJ

1 P. Bała, A. Wielomski, Prawa człowieka i ich krytyka. Przyczynek do studiów o ideologii czasów ponowożytnych, Warszawa 2008.

Click to rate this post!
[Total: 12 Average: 4.8]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *